XXVI. "Siła i słabość"
***
— Wiesz, gdzie jest Kol? Nie ma go od czterech dni, dawno na tak długo nie znikał — zapytała przyjaciółkę Rebekah, gdy spacerowały w stronę domu Genevieve.
— To Kol, on lubi znikać i pojawiać się znienacka. Martwisz się o niego?
Normalna siostra traktowałaby czterodniową nieobecność brata jako porwanie i już szłaby na policję, ale... To Rebekah i Kol, oni najchętniej wysłali by siebie na drugą półkulę. Coś musiało się wydarzyć, skoro zaczęło ją obchodzić jego zajęcie.
— Ech, tak? Kiedy ostatnio się widzieliśmy, trochę się posprzeczaliśmy, inaczej niż zwykle. Odnoszę dziwne wrażenie, że ma o coś pretensje. Wspominał coś, że nie powinniśmy szukać tego leku, ale...
— Wspominał? — przerwała jej nagle Gen — Nik nic nie mówił... Kol powiedział coś jeszcze?
— On ma swoje dziwactwa, więc zbytnio się tym nie przejęłam. Coś tam o Silasie, żądzy krwi, zemście i niebezpieczeństwie. Kiedy zaczyna krytykować mnie albo moje zamiary, zazwyczaj się wyłączam.
Czyli Kol wie.
— Doprawdy? I nie odzywał się od tych czterech dni, tak?
— Tak, Gen, o tym mówimy od kilku minut. Georgina jest w domu? — zdziwiła się pierwotna.
Co prawda, to prawda - ostatnimi czasy przesiadywała poza domem.
— Najwyraźniej — wzruszyła ramionami brunetka.
— Jesteście przyjaciółkami, mieszkacie razem, a nie wiesz nawet kiedy jest w domu?
— Zaczęła się kumplować z Eleną, ja umawiać z Klausem... Często się mijałyśmy.
— Eleną? Jak można w ogóle ją lubić? — oburzyła się, wciąż dobrze pamiętając incydent sprzed śmierci jej ojca. Kochana Elena wbiła jej nóż w plecy. Dosłownie.
— Kiedy zapomni się o jej bezradności, kręceniu się wokół obu moich braci, zaparciu, egoizmie i pretensji do wszystkich, jest nawet znośna — obwieściła, na co obie parsknęły.
Weszły do domu Salvatore. Już przy wejściu usłyszały śmiechy dochodzące z kuchni, gdzie oprócz Georginy znajdowała się również Elena.
— O, hej! — zawołała wesoło Woodrow do Genevieve.
Kiedy tylko spojrzenia Rebeki i Eleny się spotkały, dało się wyczuć napięcie. Atmosferę można by było ciąć nożem.
— Rzuciłaś Caroline i... jak jej tam było? Berthę? — prychnęła pierwsza.
— Ja w przeciwieństwie do ciebie potrafię zdobywać przyjaciół bez tracenia innych — zripostowała Gilbert.
— O ty...
Genevieve ścisnęła mocno przedramię Rebeki, by ta nie wyrwała się i nie zrobiła czegoś Elenie. Brakuje tylko kolejnej wojny.
— Co było, to było. Może nie skaczmy sobie do gardeł po zamienieniu ze sobą jednego zdania, hm?
— Nie ma sprawy, mogę oderwać jej łeb po zamienieniu dwóch... — warknęła Mikaelson.
Salvatore jeszcze silniej ją przytrzymała. Ta w końcu się uspokoiła i kiedy Genevieve poczuła, że Rebekah nie wyrwie zaraz wszystkich kłaków Elenie, puściła ją.
— No, to skoro nikt nie zamierza już — powiedziała to wyraźniej — zabić nikogo z tu obecnych, może sobie porozmawiamy? G, co u ciebie? — rzuciła wyciągając z lodówki torebkę całkiem świeżej ABRh+.
— Elena pogadała z Mattem i załatwiła mi pracę w Mystic Falls, od jutra będę tam kelnerką — uśmiechnęła się radośnie.
— Naprawdę? — zdumiała się jej zamiarami — Okej... Czyli jutro cię nie będzie? — wolała się upewnić.
— Ech, powiedziałam "Od jutra" w przenośni. Zaczynam pojutrze, jutro wieczorem wychodzę.
— Dokąd? — spytała mimochodem, biorąc pierwszy łyk zimnej cieczy Gen.
— Umówiłam się, przecież jutro walentynki — parsknęła, gdyż było to dla niej oczywiste.
Brunetka zakrztusiła się i znaczna część krwi, jaką wzięła do ust wylądowała na podłodze. Spojrzała na nią oszołomiona.
To już?
— Domyślam się, że o tym nie wiedziałaś... — mruknęła, patrząc na brudną podłogę jej współlokatorka — Spotykam się z jakimś Jonem, spotkałam go w barze dwa dni temu.
— Od kiedy to umawiasz się z nieznajomymi z barów? — Rudowłosa uśmiechnęła się tylko tajemniczo na jej pytanie. — A wy, wybieracie się gdzieś? — skierowała to pytanie do Gilbert i Mikaelson.
— Ja spotykam się z Mattem, przecież ci mówiłam — przypomniała jej blondynka.
Faktycznie mogła o tym jakoś wspomnieć...
— Idę na imprezę z Damonem i Caroline — oświadczyła niepewnie Elena.
Krew prawie po raz kolejny zamiast w przełyku Gen znalazła się na podłodze. Tym razem jednak zdołała się opanować.
— Damonem? A Stefan?
— Ja i Stefan... pokłóciliśmy się nieco. Niespecjalnie podoba mu się mój... sposób żywienia — wyrzuciła to z siebie Gilbert.
Widziała jak Rebekah chciała to skomentować, lecz spojrzała na nią srogo i zamknęła jej na chwilę usta.
— Myślałam, że pijesz z torebki.
— Piję, ale... nie zawsze — przyznała się.
— No proszę, Gilbert, krok bliżej do normalności — zaklaskała blondynka — Pewnie Damon musiał się bardzo ucieszyć...
— Nie mówmy już o moich braciach, dobrze? — zaproponowała Salvatore.
— Dobrze, pomówmy o moich, a raczej moim. Co robicie z Klausem? — wyszczerzyła się nagle Mikaelson.
— Czy fakt, że zapomniałam, że jutro są walentynki nie jest jednoznacznym wyjaśnieniem moich planów? Nikt z nas nie wysunął jakiejś propozycji.
— Wybaczcie, ale mowa o życiu sercowym Klausa to dla mnie za dużo na sobotni poranek. Ja lecę, do jutra, Georg — pożegnała się z nią przed wyjściem Gilbert.
— Ta, ja też będę się zbierała. Poszukam Kola — dodała jeszcze Mikaelson.
I zostały same.
— Ja idę na szkolenie do Matta, do zobaczenia — oświadczyła Woodrow, cmokając Genevieve w policzek.
Poprawka: została sama.
Położyła się na kanapie i wyjęła swoją komórkę z kieszeni. Wybrała szybko numer i wystukała wiadomość.
Do: Wilczek
Masz jakieś plany na jutro?
Bądź co bądź, walentynki to walentynki. Nie lubiła spędzać ich sama.
Na wiadomość nie czekała krótko, zdążyła przejrzeć całą gazetę, jaką jej współlokatorka położyła na stole. Kiedy usłyszała głośny dźwięk przychodzącej wiadomości, jak strzała wyprostowała się i usiadła.
Od: Wilczek
Jestem we Włoszech, napiszę później KM
Czy to były jakieś żarty?
Przeczytała na wszelki wypadek tekst dwa razy, a po upewnieniu się, że nie ma kolejnych zwidów, prędko zadzwoniła pod numer. Po dwóch sygnałach nareszcie usłyszała głos po drugiej stronie.
— Nik? Możesz mi powiedzieć co, do licha, robisz teraz we Włoszech? — wypytywała.
— Wiem, że mieliśmy lecieć razem, ale musiałem nagle złapać lot z Charlotte. Kościół mieli zaraz burzyć, a miejsce w samolocie było tylko jedno — starał się wytłumaczyć.
— Czyli ten twój prywatny samolot, który stoi na lotnisku w Baltimore jest tylko dla picu? — parsknęła, słysząc jego marne wymówki.
— Przerywa, za mną pracuje młot pneumatyczny. Zadzwonię później — obwieścił i rozłączył się.
Uchyliła usta, jednak prędko je zamknęła. Coś złego się z nią działo, zaczęły nią władać emocje, z dnia na dzień silniejsze. Kilka miesięcy temu w życiu by się czymś takim nie przejęła, a teraz? Histeryzuje jak nastolatka, bo chłopak zamiast zabrać ją ze sobą na walentynki do Włoch, pojechał sam, a wykręcał się jakimiś miejscami w samolocie.
Ugh! Zdecydowanie muszę się ogarnąć!
Wstała gwałtownie z sofy i skierowała wzrok na schody na piętro. Pognała na górę, gdzie błyskawicznie przebrała się w odpowiedniejsze na wyjście ciuchy. Musiała zacząć działać, bo zaczęli już szkolić Jeremy'iego Gilberta na łowcę, a ona siedziała jak kura domowa na kanapie! Tak nie mogło być!
Sama nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo emocjonalne były jej poczynania. Zamierzała bowiem pojechać do Whitmore, gdzie urzędował profesorek od Silasa, a przy okazji znaleźć Kola. Dzięki rozmowie z Rebeką zdała sobie sprawę, że może nie chcieć go w Mystic Falls równie mocno, co ona.
***
Pierwsze, drugie... Trzecie. Trafiła nareszcie do drzwi, na których wyraźnie napisane było "Prof. Atticus Shane". Mapka z sekretariatu jednak się przydała. Otworzyła gwałtownie drzwi. Za biurkiem siedział ów mężczyzna, na jej widok aż podskoczył.
— Kim jesteś?! — wstał gwałtownie, zdając sobie sprawę z możliwego zagrożenia.
Uśmiechnęła się słodko i zamknęła za sobą drzwi. Na klucz.
Dawna Gen wraca.
— Od jakiegoś czasu uczysz czarownicę Bonnie Bennett ekspresji, mylę się? — zaczęła krążyć po pomieszczeniu — Uświadomiłeś ją może o powiązanym z tym rodzaje magii niebezpieczeństwie?
— Powtórzę po raz ostatni: kim jesteś — starał się brzmieć stanowczo. Widząc jego udawaną pewność siebie, aż parsknęła.
— W twojej sytuacji jest to mało istotne. Przyznajesz się do oszukania nieco naiwnej, nastoletniej wiedźmy?
— Nie oszukałem Bonnie, dzięki ekspresji będzie w stanie wrócić do swojej dawnej formy magicznej. Odnajdzie Silasa i wszyscy będą mieć to, czego pragną! — uderzył w biurko, kończąc zdanie.
— Czyli się nie przyznajesz. W tej sytuacji będę musiała zastosować nieco mniej wygodne, dla ciebie przynajmniej, środki — odrzekła z szatańskim uśmieszkiem — Co wiesz o Silasie?
— Jest potężnym czarownikiem, który może wskrzesić zmarłe osoby i trzyma przy sobie lek na nieśmiertelność — odpowiadał jak na przesłuchaniu.
— Owszem, lek. Jeden lek, o tym także nie raczyłeś wspomnieć Bonnie Bennett i Elenie Gilbert. A dlaczego właściwie Silas tam siedzi? Czemu nie wziął leku?
— Czeka na Amarę, wziął z nią lek i liczył, że spędzą razem wieczność.
— Tak, z tego wyszło jeszcze kilka sobowtórów, w tym mój braciszek, a z tego wiele nieudanych zaklęć, wkurzeni podróżnicy... Mniejsza. Czy po tym, co właśnie mi powiedziałeś, sądzisz, że Silas naprawdę wskrzesi twoją żonę i ludzi, których musiałeś zabić?
— Obiecał mi to, on dotrzymuje słowa...
— Słowa dotrzymuje również ja. Obiecałam komuś, że Silas nie będzie znowu kroczył po ziemi i zamierzam tej obietnicy dotrzymać. Ty mi w tym przeszkadzasz. Jakieś ostatnie słowa?
Nic nie powiedział, wtedy oboje przysłuchiwali się drzwiom, które ktoś nieudolnie próbował otworzyć. W końcu runęły na podłogę, a do pomieszczenia dostał się zadowolony pierwotny.
— I tu cię mam, profesork... Genevieve? — z trudem powstrzymał się od przetarcia oczu, gdy w towarzystwie Shane'a ujrzał swoją przyszłą, w mniemaniu Rebeki przynajmniej, szwagierkę.
Brunetka zdzieliła mężczyznę książką mocno na tyle, by stracił przytomność. Obróciła się w stronę pierwszego wampira i z pewną radością stwierdziła, że go znalazła. Z mniejszą, że właściwie to on znalazł ją. I to w dość niekomfortowej sytuacji.
— Nie mów, że... — już miał się śmiać z ironii tej sytuacji.
Przyszedł by zabić profesorka, a zastał przy nim osobę, która powinna chcieć tego najmniej. Okazuje się, że być może chce tego równie mocno, co on.
— Nie tutaj. Wstaw drzwi w zawiasy, zanim ktoś go zauważy — poleciła i ułożyła faceta na środku dywanu.
— O nie! Najpierw wyjaśnisz mi, czemu, do licha...
— Wstaw drzwi w zawiasy, zanim ktoś zauważy — powtórzyła, sycząc.
Niechętnie jej posłuchał. Zaraz potem spostrzegł, że Atticus Shane leży już na podłodze zawinięty w dywan przez Genevieve.
— Powiedzmy, że nie tylko ty nie chcesz wybudzić Silasa — oznajmiła, podnosząc się z podłogi. Otrzepała się z niewidzialnego dla innych kurzu.
— Byłem święcie przekonany, że teraz jesteś całkowicie zgodna z moim braciszkiem. Nie chcesz, by znowu tworzył swoje hybrydki?
— Nie chcę, by w Mystic Falls zadomowił się nie do końca normalny, dwutysiącletni czarownik. Takie wyjaśnienie ci wystarczy?
— Skąd wiesz o Silasie? Ja miałem na to tysiąc lat, ty niecałe dwieście. Chcę wiedzieć. I nie wciskaj mi tego kitu, bo nie wierzę w cyrografy[1] — parsknął prześmiewczo.
— Od jego dziewczyny.
— Amary? — zdziwił się. Przecież to niemożliwe.
— Qetsiyah. Złożyłam jej obietnicę, której zamierzam dotrzymać. Nie wybudzą go z wiecznego snu.
— Nie będę pytał w jaki sposób się z nią skontaktowałaś, bo ich jest akurat wiele. Wierzę ci. To co, zabijamy psorka i wracamy do Mystic Falls? — potarł ręce, snując w głowie plany zabicia go.
— Nie — oświadczyła władczo, jeszcze raz przemyślawszy sytuację — Mogliby zacząć drążyć, a nie uśmiecha mi się przed nimi demaskować. Już wystarczająco mnie nienawidzą. Zabierzemy go jakieś w ustronne miejsce i pomieszamy w głowie.
— Nie mogłaś zrobić tego teraz, przed tym jak pozbawiłaś go przytomności?
— Werbena. Czułam ją z jego ust z odległości metra. Musi wywietrzeć z jego organizmu. Kiedy to zrobi, użyjemy perswazji i wrócimy do miastreczka.
— Jak sobie życzysz, milady... — pokłonił się przed nią, szczerząc się głupio — Stary numer z przeniesieniem dywanu?
— Jak miło jest rozmawiać z zawodowcami...
***
— Ile czasu będziemy siedzieć w tej zatęchłej piwnicy? — spytał Kol, po godzinie siedzenia w miejscu.
Jak się okazuje, pan woźny miał dostęp do idealnej na tortury piwnicy. Znajdowała się pod aulą, więc w nocy nikt nie będzie tam przesiadywał. Stara kanapa, fotel i jakiś zużyty stół do ping-ponga. Po tym jak już usadzili Shane'a na fotelu i przywiązali go do niego łańcuchami (które z jakiegoś powodu Kol miał w swoim samochodzie...) usiedli na kanapie. Póki co mężczyźnie nie zanosiło się na pobudkę, więc pierwotny powoli się... znudził.
— Mocne te łańcuchy?
— Utrzymały wilkołaka, więc raczej tak.
Naprawdę wolała nie wnikać, skąd znalazły się w jego bagażniku.
— Więc możemy iść rozejrzeć się po kampusie. Jestem głodna i mam ochotę na krew jakiegoś naprutego nastolatka.
— Miło nie widzieć cię taką sztywną jak zawsze — wyszczerzył się.
— Nie jestem sztywna — prychnęła z oburzeniem — Po prostu do pewnych kwestii podchodzę z należytą powagą.
— Ugh, gadasz zupełnie jak Elijah! Czasami nawet wy potrzebujecie zrobić coś głupiego i nieodpowiedzialnego.
— Mhm, i co dalej? W rodzeństwach zawsze musi być ten odpowiedzialny, który pilnuje, by pozostali nie popełniali błędów swojego życia. U was jest to Elijah, u mnie, Stefana i Damona - ja — odparła ze sztucznym uśmiechem.
— Nawet Elijah potrafi się rozerwać. To jak, zabawimy się jak wampir z wampirem?
Obrócili się w stronę huku, który ni stąd, ni zowąd usłyszeli za sobą. Dochodził z bractwa studenckiego, ktoś otworzył szampana przed wejściem. Trwała tam ostra impreza, muzyka dochodząca ze środka dudniła na pół kampusu.
— Wiesz co? Czemu by nie — odparła i zadowolona udała się pod drzwi domu studenckiego.
Otworzył jej czarnoskóry chłopak trzymający w ręku puszkę piwa. Na jej widok od razu czarująco się uśmiechnął.
— Ja i kolega możemy wejść? — spytała, wskazując na Kola.
— Ależ proszę, śliczna — zaprosił ich.
Nawet gdy już weszli, wodził wzrokiem za panną Salvatore.
Nim znaleźli się w centrum tej domówki, Genevieve podeszła do jakiejś mocno umalowanej blondynki.
— Hej, jak masz na imię?
— Wendy... — odparła zahipnotyzowana.
— Wendy, pożyczysz mi szminkę?
Dziewczyna bez słowa wyjęła ze swojej torebki krwistoczerwoną pomadkę i podała ją wampirzycy. Brunetka przejechała nią mocno po ustach i zacmokała, następnie oddała ją dziewczynie.
— Dziękuję, Wendy. Możesz iść — pozwoliła jej odejść — No, to możemy się już bawić.
Przeszli do salonu, gdzie muzyka grała najgłośniej, a studenci ściskali się między sobą, usiłując tańczyć. Jedynym oświetleniem była stojąca w rogu lampa, więc nie było za wiele widać. Idealne warunki do pożywienia się.
Tańcząc w rytm muzyki, dziewczyna zbliżyła się od tyłu do jakiegoś blondyna i uśmiechnąwszy się, wbiła mu kły w tętnicę szyjną. Nie przestając podskakiwać w takt dobrego kawałka, pozbawiła studenta co najmniej litra krwi. Po wszystkim wcisnęła mu jednak swoją krew, nie trzeba jej było dodatkowego zamieszania.
Szczerząc się i tańcząc, ponawiała ten numer z coraz to innymi nastolatkami. Czerwona szminka była swego rodzaju ubezpieczeniem, zawsze mogła powiedzieć, że jej się po prostu rozmazała, gdy ktoś zobaczył krew rozciągającą się od jej ust aż po czubek brody. Niezbyt dobra wymówka, ale o dziwo często się sprawdzała.
Tymczasem Kol z podziwem przyglądał się wampirzycy, nigdy wcześniej nie widział jej tak... rozluźnionej. Naprawdę rozluźnionej, bo wydawała się wtedy naprawdę o niczym nie myśleć. Tego jej było trzeba - odciąć się od wszystkiego chociaż na chwilę.
Gdy muzyka zwolniła, usiadła na blacie kuchennym i dla odmiany napiła się shota. Wkrótce ten sam facet, który ich wpuścił, podszedł do niej.
— Już bez kolegi?
— Kolega jest... zajęty — tak skomentowała jego dobieranie się do szyj nastolatek.
— Mam nadzieję, że to nie chłopak. Z partnerami na imprezy dla singli się nie przychodzi — zaśmiał się, na co uniosła brew.
— Imprezy dla singli? Wyjaśnij, proszę, jestem nietutejsza.
— Nasze bractwo co roku, dzień przed walentynkami organizuje imprezę dla singli, żeby następnego dnia nie musieli siedzieć sami oglądając Bridget Jones albo powtórki meczu Yankesów, to już zależy od płci — mrugnął do niej.
— Powiedzmy, że to brat mojego chłopaka.
— Czyli jednak. On nie mógł z tobą przyjść? Choćby na imprezę dla singli?
— Jak widać istnieją sprawy ważne i ważniejsze — zakończyła temat, głośno odkładając kieliszek na blat — Muszę znaleźć "kolegę".
Odciągnęła Kola od jakiejś rudej, która ewidentnie na niego leciała - nawet bez perswazji. Dziewczyna wydała się być mocno urażona, rzuciła na Genevieve lodowatym spojrzeniem.
— Idziemy, trzeba sprawdzić czy nasz przyjaciel się już obudził — oświadczyła.
— Tak szybko? Możemy chyba jeszcze chwilę zostać — stwierdził, uśmiechając się ukradkiem do tej dziewczyny.
— Nie. Chodź i nie marudź, wzięłam zapasy, jakby co... — pokazała mu butelkę tequili, trzymaną przez nią pod kurtką.
— Skoro tak stawiasz sprawę. Zadzwonię, Chelsea! — zawołał do niej na odchodne.
— Mam na imię Yasmine! — krzyknęła oburzona, jednak oni już byli za drzwiami frontowymi.
Kol wziął od brunetki butelkę i wziął łyk z gwinta. Oddał jej ją, również się napiła. Od razu poznał, że straciła humor.
— Wyglądasz jakby co najmniej ktoś ci odmówił seksu. O co chodzi? — zainteresował się pierwszy.
— Powiedzmy, że ktoś ściągnął mnie na ziemię. Musimy sprawdzić czy nasz drogi profesorek się obudził, bo jeśli to zrobił i postanowił przejść się na spacer, to mamy problem.
Do momentu dojścia do piwnicy już się nie odezwali, jedynie wymieniali butelką. Wewnątrz na szczęście wciąż tkwił profesor okultyzmu, teraz już przytomny.
— Witamy wśród żywych, profesorze Shane! Dużo wypił pan tej werbeny przy śniadaniu? — spytała energicznie.
Zaczęły na nią działać nie tyle procenty z tequili i tamtego shota, co z krwi studentów. Wielu z nich było całkowicie nawalonych.
— Wypuśćcie mnie! — żądał, nieudolnie starając się uwolnić spod łańcuchów.
— Niestety, psorku, życie nie jest takie proste.
— No dobrze, test numer 1, podejście pierwsze. Ile miał pan lat, gdy nauczył się pan jeździć na rowerze? — spytała, rozsiadając się na kanapie.
— Zostawcie mnie w spokoju, gdy Bonnie się o tym dowie...! — syczał jadowicie.
— Wnioskuję, że musimy czekać jeszcze kilka godzin. No więc, Kol, opowiadaj - kiedy miałeś największą libację swojego życia?
— Jesteś pijana? — dopiero dostrzegł, w jak dziwnym stanie była jego towarzyszka.
— A jakże! Mów, osobiście waham się pomiędzy spotkaniem z polskimi baronami w 1674 a polowaniem z rosyjskimi myśliwymi w 1723.
— Jak to jest, że wiesz o mnie rzeczy, których ja już nawet nie pamiętam?
— Przyśniły mi się! — zawołała i roześmiała się siarczyście. Napiła się jeszcze tequili i gdyby nie Kol, prawdopodobnie wypiłaby całą resztkę.
— Powinnaś się przespać, zaczynasz zachowywać się jak Rebekah po zbyt dużej ilości brandy — trafnie zauważył.
— Och, no weź! Noc jeszcze młoda, chętnie sobie z wami porozmawiam! Powiedz mi, mogę mówić do ciebie Atti? — zwróciła się do Shane'a, którego imię brzmiało przecież Atticus — Pewnie, że mogę, przecież jestem twoją porywaczką. Opowiedz mi o swoim dzieciństwie, Atti, miałeś jakieś traumy?
— Miałem szczęśliwe dzieciństwo, ojciec był nauczycielem, a matka działaczką społeczną. Żadnego bicia i innego znęcania się... — wyznał, nie chcąc, by drążyła temat.
— Jak mało teraz takich ludzi w społeczeństwie... Ojciec udawał, że mnie nie ma, matka nienawidziła... Ale mimo wszystko miałam wspaniałe dzieciństwo. Mogłam robić co chciałam, bo nikogo nie obchodziłam! Atti, napijesz się tequili? Wyjątkowo dobra, jak na kupioną z kieszeni studenta.
— Ty już chyba powinnaś iść spać — starał się ją uspokoić Kol, widząc, że zaczęła się za bardzo rozkręcać.
Mimo wszystko za dużo krwi, w szczególności osób naprutych, nie służy wampirom.
— Powinnam spać, powinnam być grzeczna, prawdomówna i pokorna. Bla, bla, bla. Czemu wszyscy oczekują ode mnie czegoś innego? Jestem tylko wampirem...
— Gen, połóż się, taka ilość alkoholu ci nie służy...
— Więc co mi służy? — podniosła się gwałtownie z kanapy — Zabawa, praca, związki? Dlaczego bycie tą odpowiedzialną wiążę się z taką ilością myślenia o wszystkim?!
— Gen...
— Dlaczego gdy już jestem silna i podniosę się z dołka, życie znowu sprawia, że staję się słaba i bezbronna?
— Będę tego żałował, ale będziesz mi wdzięczna... — powiedział pod nosem pierwszy nim skręcił jej kark.
Ułożył ją na kanapie i poprawił i tak starą już, zużytą poduszkę. Część jego chciałaby posłuchać dalej, ale druga część wiedziała, że nie chciałaby, aby to słyszał. A już zwłaszcza by słyszał to znienawidzony profesorek.
— Mogłeś tego nie robić, z chęcią bym posłuchał — parsknął ów mężczyzna, na widok czynności wykonywanych przez pierwotnego.
Kol wystawił tylko kły i na szczęście zamknął tym na trochę jego usta.
***
Gdy tylko otworzyła oczy, natychmiast się podniosła, co dobrym pomysłem nie było. Wszystko dookoła zaczęło się kręcić i zmusiło ją to do ponownego położenia się. Zamrugała wielokrotnie i rozejrzała się po pomieszczeniu. Wciąż była w tamtej piwnicy. Na podłokietniku od strony jej nóg przesiadywał Kol, Shane wciąż był przywiązany łańcuchami do fotela.
— Śpiąca królewna nareszcie się obudziła — spostrzegł radośnie pierwotny.
— Co się stało? Która godzina? — wypytywała po kolei, podnosząc się - tym razem powoli.
— Krew schlanych nastolatków niezbyt ci przysłużyła, bo sama się naprułaś - wyjątkowo mocno. Bredziłaś, więc skręciłem ci kark i położyłem. Kiedy spałaś przyniosłem piwo, chcesz?
— Nie! Żadnego alkoholu, żadnego... — wzbraniała się.
Wyciągnęła z kieszeni telefon, na szczęście go nie stłukła. Piętnasta. Spała aż tyle godzin?
— Możemy już użyć na nim perswazji czy musimy wciąż tu siedzieć? — popatrzyła na Kola nieco zagubiona.
— Sprawdźmy. Atti — nazwał go jego przezwiskiem z wczoraj — Pomachaj trzy razy na nie, jeśli nie masz już werbeny we krwi.
Wykonał tępo polecenie, radując tym Kola.
— Wspaniale, to już! To co, ja czy ty? — potarł o siebie dłonie.
— Ja to zrobię, i tak przespałam co najmniej trzy warty... — oznajmiła i wstała z kanapy — Zapomnisz o tym co się wydarzyło, po tym jak weszłam do twojego gabinetu. Odpuścisz sobie Silasa i przestaniesz uczyć Bonnie Bennett ekspresji. Czy to dla ciebie jasne?
— Jak słońce... — przytaknął jej.
Ponownie przywaliła mu w głowę, tym razem pierwszym lepszym kartonem, w którym było jednak coś ciężkiego. Ponownie stracił przytomność.
— Ponawiamy numer z dywanem i wracamy do miasta, mam dość studenckiego życia na ten dzień. Na ten tydzień...
Nadal trochę rozkojarzona wzięła dywan, w którym go tutaj zanieśli i rozłożyła go na podłodze. Ponownie schowali w nim profesora i zatargali go w nim do jego gabinetu.
Szkoda tylko, że to wszystko działo się na kacu.
***
To był jej pierwszy nieaktywny walentynkowy wieczór od lat. Genevieve po powrocie położyła się na kanapie i włączyła swój telefon. Miała sporo nowych wiadomości - w końcu straciła właściwie cały dzień. Doliczyła się kilku od Rebeki, pytającej gdzie jest, jednej od Damona i trzech od Klausa.
Od: Wilczek
Nie odbierasz, bo jesteś na mnie zła?
Odbierz.
Genevieve, nie bądź jak dziecko.
Sprawdziła i faktycznie - miała od niego siedem nieodebranych połączeń. Jęknęła i przykryła głowę poduszką. Dlaczego w jej życiu choć jedna rzecz nie może pozostać dobra?
Dla niej było to kilka chwil, lecz w rzeczywistości upłynęła godzina, aż do drzwi jej domu ktoś zadzwonił. Otworzyła oczy i skierowała się do przedpokoju, gdzie otworzyła niezapowiedzianemu gościowi.
— Trudno jest się do ciebie dodzwonić — stwierdził blondyn, gdy tylko ujrzał Salvatore.
— Może to kwestia tych międzynarodowych połączeń, Włochy są jednak szmat drogi od Mystic Falls — spostrzegła uszczypliwie.
— Mogę wejść?
Otworzyła mu drzwi i wpuściła do środka. Popatrzyła prosto w jego oczy, oczekując wyjaśnień.
— Nie będę mówił, że nie musiałem informować cię o moim nagłym wyjeździe, bo powinienem był to zrobić. Nie powinienem cię za to okłamywać.
Uniosła brew, zaciekawiona sytuacją. Naprawdę stała się tak słaba i rozkojarzona, że przestała już wyczuwać szerzące się wokół niej coraz bardziej kłamstwa?
— Nie byłem we Włoszech, a w Waszyngtonie — obwieścił, łapiąc ją za rękę. Genevieve odrzuciła jednak jego gest w stanie wzburzenia.
— Och, doprawdy? Mogłeś sobie planować wyjazd dokądkolwiek chcesz, choćby do Australii, ale wypadałoby mnie o tym uprzedzić.
— Zdaje mi się czy ty wiesz wszystko? — zacytował ją, na co przewróciła oczami — Musiałem coś raptownie załatwić. Sam. Nie zapomniałem jednak, jaki mamy dziś dzień. Wszystkiego najlepszego z okazji walentynek, Genevieve...
Wyjął z kieszeni małe pudełeczko. Po otworzeniu go ukazała się jej drobna, złota bransoletka z dwoma małymi złotymi elementami - słońcem i księżycem.
— Ich klątwa była ze mną związana przez tysiąc lat... Może ten drobiazg sprawi, że nie zapomnisz o mnie w chwilach, gdy mnie przy tobie nie będzie.
— Nie, Klaus, ja nic dla ciebie nie... — wzbraniała się przed przyjęciem prezentu, jednak mieszaniec ułożył jej na ustach swój palec i zaczął mówić dalej.
— Mogę rzec, że ty jesteś moim największym i najlepszym prezentem. Przywiozłem szampana, napijemy się?
Delikatnie przytaknęła. Nim poszedł jednak po butelkę, zapiął jej bransoletkę na dłoni. Kiedy ujrzał ją na wystawie, nie mógł przejść obok niej obojętnie. Była niemal tak wyjątkowa jak jej współczesna właścicielka.
— Jasne, przynieś... — odparła nieco zmieszana. Chyba zaczynała ją boleć od tego wszystkiego głowa.
Usiadła na kanapie i przyłożyła zewnętrzną część dłoni do czoła, sprawdzając jego temperaturę. Na darmo, oczywiście, przecież temperatura ciała wampirów jest stała, nie mogą mieć gorączki.
Oczekiwała na blondyna, o którym ostatnimi czasy za dużo rozmyślała. Pozbawiało ją to koncentracji, jasności myśli, a to z kolei tego, co dla niej najcenniejsze. Zdawała się teraz nie wiedzieć o niczym, ignorować potencjalne zagrożenia i po prostu cały czas myśleć, jakie to Klaus ma niebieskie oczy. A co najgorsze, nie mogła temu zapobiec. Choćby nie wiem, jak bardzo się starała, efekt był ten sam - kończyło się na Klausie tkwiącym uparcie w jej głowie.
Pojawił się w końcu, jednak nie sam, bo razem z zalaną łzami Rebeką i wyraźnie wściekłą Bonnie. Jak raz podniosła się z miejsca i spojrzała na nich oszołomiona.
— Jak mogłaś?! Jak mogłaś chcieć zniszczyć moje marzenia?!
Głos Rebeki rozbrzmiewał w jej głowie, jak dzwony kościelne w niedzielę. W kółko słyszała to samo zdanie i nie potrafiła sobie poradzić z przyswojeniem go.
Czy to był jej koniec?
***
[1] cyrograf - pakt z diabłem
JEŻELI NAPRAWDĘ JESZCZE RAZ W TYM KWARTALE SIĘ ROZCHORUJĘ (BO TYM RAZEM NAWET TRAFIŁAM NA POGOTOWIE, A PANIKA ZWIĄZANA Z KORONĄ JEST JUŻ CHYBA WSZĘDZIE) TO SZLAG MNIE JASNY TRAFI NA MIEJSCU. Przepraszam za nieskładność.
No, więc delikatnie mówiąc przepraszam za długą nieobecność, postaram się wam to wynagrodzić pierwszym w moim historii maratonem.
Mamy piąteczek, kolejny rozdzialik w niedzielę a jeszcze kolejny najpewniej we wtorek. Żebyście jednak mieli czas na przyswojenie sobie pewnych rzeczy, bo jestem pewna, że po kolejnym rozdziale możecie mnie znienawidzić.
Do niedzieli xoxo
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top