XLV. "Pragnienia"
***
Brunetka stała w bieliźnie przy szafie, rozmyślając nad dzisiejszym ubiorem. Koniec końców wzięła wieszak z ciemnoróżową sukienką. Omal nie dostała zawału, gdy po zamknięciu drzwiczek ujrzała za nimi głupio uśmiechniętego wampira. W porę zakryła się sukienką i spojrzała na niego z chęcią mordu.
— Damon!
— Elena! — naśladował jej głosem, co jeszcze bardziej ją zirytowało. Widząc jej niezadowoloną minę, przewrócił oczami i przeszedł do sedna. — Rozmawiałem ze Steffem i wszystko wskazuje na to, że byłym moim siostry faktycznie jest diabeł.
— I mówisz to tak od ręki? — nie mogła wyjść ze zdziwienia.
— Dziwiłem się, gdy mi to powiedział, co i tak nie powinno mieć miejsca, bo po zobaczeniu Genevieve rzucającą w tę i we w tę pierwotnymi myślałem, że już nic mnie nie zaskoczy — wyjaśnił, nie przestając się szczerzyć.
Dłonią pokazała mu, by się obrócił. Niechętnie to zrobił, lecz mimo to i tak zerknął ukradkiem na ubierającą dziewczynę.
— Czyli że ten blondyn... To naprawdę Lucyfer? — wolała jeszcze raz się upewnić, bo miała wrażenie, że to sen.
— Mhm, najprawdziwszy. Naprowadzić cię na to powinny już rogi i skrzydła.
Wywróciła oczami na jego słowa.
— Skoro przekazałem ci już te cenną informację, będę się...
Nie dokończył, bowiem gdy postawił krok do tyłu, poślizgnął się przypadkiem o rzucone na ziemię spodenki piżamowe Eleny, tym samym lądując na dziewczynie.
Nim zderzyli się czołami, w ostatniej chwili zdążył podeprzeć się rękami przy jej głowie. Nie zmieniało to jednak faktu, że brunet wisiał teraz nad nią i, cóż, oboje nie do końca wiedzieli, co mają zrobić, więc trwali w tej pozie przez parę sekund.
— Eleno, wiesz może gdzie zostawiłem... Damon?
Alaric wpatrywał się w nich w niemałym szoku. Często odwiedzał Elenę, zwłaszcza po śmierci Jeremy'ego, ale nigdy nie zastał jej w takie pozie z... nikim. Poza tym, czy aby ona i Damon nie byli pokłóceni?
Gilbert niemal natychmiast zrzuciła z siebie wampir i usiadła prosto, starając się po poprawić włosy. Wgapiała się w Saltzmana z głupawym, zdezorientowanym uśmieszkiem.
— Alaric! Jak miło, że przyszedłeś!
— Mhm, cudownie... — mruknął Salvatore, podnosząc się z podłogi.
— Chciałem zapytać, czy jest tu mój dziennik, ale pewnie zostawiłem go u siebie w domu... Porozmawiamy w szkole.
Kiedy wyszedł, brunetka westchnęła ciężko i przeniosła pochmurne spojrzenie na zmarkotniałego Damona.
***
Od razu po przebudzeniu się, Genevieve w podskokach wyszła z domu, nie chcąc zbudzić żadnej ze swoich wczorajszych towarzyszek. Zdecydowanie przesadziły z tym alkoholem.
Musiała z nim porozmawiać, a wolała nie informować o tym żadnej z nich. Wczoraj i tak nie chciały dać jej spokoju po tym, jak nie chciała zdradzić zapachów, które wyczuła. Sama jeszcze nie do końca rozumiała, co to wszystko miało znaczyć.
Tyle że aby z nim pogadać, musiała go znaleźć, a to nie było wcale takie proste biorąc pod uwagę wczorajsze wydarzenia.
Jej pierwszym celem był Grill. I faktycznie, znalazła tam kogoś, ale nie tego, kogo poszukiwała.
— Kol.
— Gen — uśmiechnął się na jej widok. — Dawno nie rozmawialiśmy. Co u ciebie?! — spytał energicznie. — Oprócz tego, że umawiałaś się z samym diabłem i, o dziwo, nie mowa tu o moim pożal się Boże braciszku.
— Lepiej usiądźmy — zaproponowała, wewnętrznie czując, że musi z nim porozmawiać. To on właściwie stał się jej najbliższym przyjacielem, któremu zawsze mogła zaufać i się wygadać.
Zajęli miejsce przy stoliku przy oknie, jak zawsze zresztą. Nie lubiła siedzieć w centrum baru, bowiem wtedy była zmuszona na wzmożony zapach potu biegających w tę i we w tę kelnerów.
— A zatem? — spojrzał na nią wyczekująco.
Westchnęła i zabrała się za wyjaśnienia.
— Chciałeś wiedzieć, co u mnie słychać, tak? Streszczę ci to, bo nawiasem mówiąc, spieszę się. A zatem jakieś dwa tygodnie temu mój eks-chłopak wrócił z zaświatów po stu czterech latach, oczekując, że rzucę się mu w ramiona. Przypomnę tylko, choć chyba nie zdążyło ci to umknąć, że jest diabłem. Przy okazji jestem w dość napiętej sytuacji z moim innym eks, z którym sprawy są bardziej skomplikowane niż między moimi braćmi a Eleną jeszcze kilka miesięcy temu. Wszyscy wydają się chcieć jeszcze bardziej zamącić mi w głowie, a jakby było tego mało, gdy wreszcie podjęłam jakąś ważniejszą decyzję, zamiast znaleźć mężczyznę, z którym chciałabym porozmawiać, natrafiam na mojego kochanego przyjaciela, który chce rozmowy. Pominęłam coś? — spytała niewinnie z naciąganym uśmieszkiem.
— Chyba nie — odrzekł, uśmiechając się równie sztucznie. Po chwili jednak cyniczność opuściła jego twarz. Zagościła za to na niej powaga. — A teraz tak serio, o co chodzi z tobą i... Lucyferem? Mówiłaś, że oczekiwał rzucenia mu się w ramiona. Nie zrobiłaś tego. Czemu?
Już wiedziała, że szykuje się ciekawa, życiowa rozmowa.
— Właściwie to można powiedzieć, że... zrobiłam to. I miałam wrażenie, jakbym znowu była w dziewięćset siódmym. Problem w tym, że po tych wszystkich dniach nie wiem, czy aby na pewno chcę wrócić do tych czasów — odparła, zniżając głowę.
— Wydawało mi się, że mówiłaś o nich w superlatywach. Co cię skłoniło do zmiany nastawienia? — dociekał dalej. W międzyczasie wyprostował się i skrzyżował ręce na piersi.
— To było sto lat temu, Kol, ponad połowa mojego życia. To tylko ułamek twojego, za to spora część mojego. W tym czasie wiele się zmieniło. W 1907, owszem, byłam szczęśliwa, ale byłam też innym... wampirem? — dokończyła, nie będąc pewna, jak ma to ugryźć. Bo człowiekiem, jakby nie patrzeć, tak do końca nie była.
Parsknęli śmiechem, a dziewczyna kontynuowała.
— Wtedy myślałam o swoim innym byłym. Miał na imię Louis, był Francuzem i, jak się domyślasz, poznaliśmy się właśnie we Francji. Ponadto był wilkołakiem. Przez pierwsze miesiące naprawdę myślałam, że to wypali, ale... Nadeszła pełnia, księżyc był wyjątkowo wielki, a co za tym idzie, Louis miał jeszcze mniejszą kontrolę nad sobą. Byłam z nim wtedy w celi, a dokładniej poza nią, bo mimo wszystko samobójczynią nie byłam... Przeliczyłam się, co do samokontroli mojego ukochanego i... rozerwał kraty. Nie miałam lekarstwa na ugryzienie w żadnej postaci, a on się na mnie rzucił. To stało się tak szybko, nie miałam jak uciec i... koniec końców Louis skończył na zimnej, więziennej posadzce z rozerwanym gardłem. Po latach jakoś łatwiej o tym mówić — zaśmiała się nerwowo. — Ale wciąż jest ciężko. Kiedy poznałam... Lucyfera, zdążyłam zapomnieć i pogodzić się ze śmiercią Louisa.
Zrobiła przerwę, by nabrać oddechu i pomiętosić w ręce serwetkę, na którą akurat natrafiła.
— Z nim było wspaniale, naprawdę, ale czułam... Że to na nim non stop muszę polegać. W jakimkolwiek starciu z nim nie miałabym żadnych szans, a to, uwierz mi na słowo, jest dołujące.
— Co ja mogę powiedzieć? Ty pewnie bez problemu mogłabyś mnie pokonać, a jesteś jakoś pięć razy młodsza ode mnie — parsknął śmiechem.
— Mhm. Przy okazji jestem także widzącą, która opanowała telekinezę i pirokinezę. Wracając: wiedziałam, że to on jest w związku "samcem alfa" i w pewnych sprawach nie miałabym po co z nim dyskutować. Nie przeszkadzało mi to wtedy, ale teraz wiem, że po części zachowywałam się jak potulna dziewczynka. Owszem, wciąż miałam swój ognisty temperament, ale we właściwie każdej co ważniejszej sprawie, to on miał ostatnie słowo. Kiedy odszedł... Odczuwałam pustkę. Przez wiele lat. Pozbierałam się dopiero po starciu z Lucienem. Wtedy zrozumiałam, że muszę być dużą dziewczynką i nie mogę na nikim polegać ani ufać, bo... Znowu będę czuła tę cholerną pustkę. To mnie zmieniło w osobę, którą poznałeś w październiku. Gdy teraz tak o tym myślę... Nie potrafiłabym znowu grać drugoplanowej roli w związku.
— Czyli jak zwykle okazuje się, że wszystko ma swoje wady... Zdecydowałaś już między tym dwojgiem?
— A ty? Kogo być "wybrał" na moim miejscu? — spytała, gdy jej kąciki już unosiły się w górę. Kol od razu podchwycił o co chodzi.
— Pomyślmy... Mam wybór między apodyktycznym ważniakiem a impulsywnym paranoikiem... Myślę, że olałbym ich oboje i znalazł sobie jakiegoś przystojnego Hiszpana — odrzekł, szczerząc się.
Genevieve zaśmiała się.
— Och, gdyby to było takie proste... Naprawdę miło cię było zobaczyć Kol.
— Z wzajemnością.
— Posiedziałabym z tobą jeszcze trochę, ale muszę wskoczyć w paszczę lwa. Teraz albo nigdy.
— To nigdy brzmi obiecująco. Może jeszcze rozpatrzysz ten termin w grafiku?
Ponownie się uśmiechnęła i wstała z miejsca, przy okazji zarzucając swoją torbę na ramię.
— Może przynajmniej dostanę coś za te porady, co? — zapytał z wyrzutem.
Spojrzała na niego wymownie, lecz mimo wszystko, ku jego zdziwieniu, stanęła na palcach i cmoknęła go w policzek. Od razu potem ruszyła w stronę wyjścia, choć przed tym odwróciła się jeszcze i uśmiechnęła do dość zdezorientowanego wampira.
***
— Czy ja już umieram? — jęknęła Georgina, zakrywając sobie głowę poduszką.
— Ach, aż mi się przypomniała moja pierwsza styczność z Rayną i jej wynalazkami... — westchnęła Katherine i otarła niewidzialną łzę wzruszenia.
— Ile to miało procent? — spytała rudowłosa, zerkając na Rosjankę.
Ta wyszczerzyła się jedynie, a to mogło wyłącznie znaczyć, że normalny człowiek pewnie już by trafił na pogotowie. Otuchy dodawał jej jedynie stan Rebeki, która tak, jak ona, miała wybitnego kaca. Wampirzy metabolizm jest szybki, ale nieprzyzwyczajony nie poradzi sobie z napojami wyskokowymi Baryshnikovej.
— Pisałem, ale... Przeszło tu tornado?
Po wejściu do mieszkania uwagę Stefana od razu zwrócił niemały bałagan w salonie. Poduszki z kanapy i foteli walały się po podłodze, podobnie jak jakieś chrupki i popcorn. Na śnieżnobiałym dywanie pojawiła się krwistoczerwona plama - podobnie, jak na sofie. W dodatku stan dziewczyn, które tam zastał, pozostawał wiele do życzenia - i nie mówił tylko o samopoczuciu. Może i Katherine i ta Rosjanka nie czuły się, jakby zaraz miały odejść z tego świata, ale na głowach miały gniazdo, a ich makijaż był rozmazany.
— Stefan! Ratuj... — stęknęła Woodrow, a następnie zwróciła się do nowych i starych koleżanek. — Już nigdy więcej z wami nie wypiję.
— W Świętego Mikołaja też wierzymy, Georgie — parsknęła Petrova i skierowała się ku drzwiom frontowych. — Stefan — przywitała się z nim skinieniem głowy.
Uczynił to samo. Następnie znowu skupił się na Georginie i Rebece.
— Muszę... Wrócić do domu. Zdecydowanie — stwierdziła blondynka i wykorzystała resztkę swoich sił do podniesienia się i przetarcia oczu. Specjalnie omijała wzrokiem lustro w korytarzu, bo naprawdę nie chciała się teraz widzieć.
— Jak rozumiem, trochę wypiłyście — trafnie zauważył. Jego dziewczyna spojrzała na niego z miną mówiącą "na serio?".
— A co zazdrościsz?
Z łazienki nagle wyszła Rayna, która wyglądała jak nowo narodzona. Nic nie wskazywało, że poprzedniego dnia choćby dotknęła wódki końcem języka.
— Mógłbyś się czasami rozluźnić, Steff — parsknęła śmiechem, po czym zabrała się za pakowanie swoich rzeczy do torby.
— Och, może się mylę, ale wydaję mi się, że znamy się od dnia, a rozmawialiśmy przez... — Salvatore już chciał zacząć swój wykład o nie byciu aż takim nudziarzem, ale Rosjanka prędko mu przerwała.
— Minutę i czterdzieści dwie sekundy. Mnie się za to wydaje, że jestem starszym odpowiednikiem twojej siostry i wiem o tobie, niestety, bo jednak nie jestem nią, prawie wszystko. Na przykład, że w osiemdziesiątym dziewiątym zamiast pójść na imprezę w akademiku, wolałeś siedzieć w pokoju z niejaką Melanie Croft, która pięknością zdecydowanie nie była, by pomóc jej z nauką. Jedyną osobą, która potrafiła cię naprawdę rozruszać, była Lexi Branson. Szkoda, że twój braciszek ją zabił — posłała mu uśmiech pełen fałszywego współczucia. — Mam nadzieję, że przynajmniej Ginie uda się ciebie jakoś... wyluzować. To ja lecę, pozdrówcie ode mnie Gen!
Powiedziawszy to, wypadła z domu jak petarda, nie pozwalając wampirowi jakkolwiek tego skomentować. Zostało mu więc tylko wgapiać się w drzwi do czasu, aż Georgina go nie trąci w ramię.
— Przynajmniej wiem, czemu jest blisko z Gen. Poza tym, Gina? — zdziwił się, słysząc to zdrobnienie.
— Takie zdrobnienie. Wiesz, Gina - Georgina — zaśmiała się nerwowo. — Genevieve nazywała mnie tylko Georginą lub Georgie, przez to tylko te formy się przyjęły przez wszystkich moich znajomych i... Tak już zostało. Ale lubię ten skrót.
— Miło słyszeć, Gino — uśmiechnął się do niej, co odwzajemniła. — Skoro już przy tym jesteśmy, gdzie jest moja siostra?
— Em... Nie wiem, gdy się obudziłam, nie było jej. Pewnie wyszła wcześniej.
— Nie wspominała wczoraj o jakiś szatańskich planach? Dosłownie i w przenośni? — dodał, gdy zdał sobie sprawę, jaki to mogło mieć kontekst.
— Nie jestem pewna. To znaczy... Genevieve ma kwiat, który pachnie jak to, co kochamy najbardziej. Powąchała go wczoraj i nie chciała zdradzić, co poczuła, więc nie wiem czy ma "szatańskie" czy też "hybrydzie" plany — odpowiedziała Woodrow.
— Czyli, że na pewno wyszła spotkać się z jednym z nich, wspaniale... — westchnął ciężko.
— Co jest? To chyba dobrze, że w końcu skończą się te przepychanki, prawda?
— Wiesz, czym się kończą rozwiązania takich konfliktów? Wojną. Po odrzuceniu ani Klaus, ani... Lucyfer, tak łatwo sobie nie odpuszczą. Więc mimo wszystko wolę, gdy jest niezdecydowana i daje obojgu nadzieję.
— Cholera, faktycznie... — przyznała mu rację. — Kogo by nie wybrała, ktoś zawsze będzie nie zadowolony. Może wyjedzie?
— Klaus lub Lucyfer?
— Nie, Gen. Jeśli wybierze Lucyfera, a zostanie w mieście, Klaus na pewno zacznie się buntować, a jeżeli padnie właśnie na Klausa, chyba nie chciałaby narażać nas i miasta na gniew... diabła.
— Nasz rację... Nie pomyślałbym, że wyjazd Genevieve stanie się dla mnie czymś tak niezwyczajnym... — wyznał. Rudowłosa domagała się kontynuacji, posyłając mu znaczące spojrzenie. — Całe wieki nie mieszkałem tak blisko Gen tak długo. Pojawiała się znienacka i w ten sam sposób znikała, widywaliśmy się sporadycznie... Ile to już czasu mieszka w Mystic Falls? Pomijając grudzień, kiedy wróciła do Filadelfii, sześć miesięcy. To naprawdę dużo.
— Jakby tak pomyśleć, to tak... Ciężko mi sobie wyobrazić życie bez niej na dłuższą metę.
— Czyli... zostajesz w Mystic Falls? — spytał sugestywnie.
— Tak sądzę. Ale tylko do września — zaznaczyła, przez co wampir zmarszczył brwi. — Rozmawiałam już o tym z Eleną, Bonnie i Caroline. Od nowego roku akademickiego będę chodziła z nimi do Whitmore, żeby kontynuować studia.
— Wow... Znaczy, nie spodziewałem się tego. Wybacz, że pytam, ale... Co studiowałaś?
— Pielęgniarstwo. Gdy Elena otworzy już w miasteczku własny gabinet, będzie miała asystentkę — odrzekła, szczerząc się.
— Cóż, muszę powiedzieć, że jestem zadowolony z tego pomysłu — odchrząknął.
— Jesteś?
— Bardzo.
Moment później dziewczyna już siedziała okrakiem na wampirze, złączając ich usta.
***
— Uciekłaś.
Brunetka przewróciła oczami, po czym błagalnie spojrzała w niebo. Po zrozumieniu, że nie dostanie jakiegoś ratującego tyłek pioruna lub objawienia dla Nadii, westchnęła i zabrała się za tłumaczenie tego po raz drugi.
— Nie! To tamta cholerna alkoholiczka mnie porwała! Powiedziałam, że idę do toalety, i poszłam. Nie moja wina, że akurat tam mnie dopadła!
— Czemu miałaby cię ot tak porywać? — wampirzyca uniosła brew.
— Każdy o zdrowych zmysłach, kto zna Katerinę, by to zrobił.
Z cienia wyłonił się niespodziewanie aż nazbyt dobrze znany Petrovej pierwotny. Zamiast znowu użalać się nad losem, przybrała na twarz sztuczny uśmieszek i zwróciła się w jego stronę.
— Elijah! Jak miło cię widzieć!
— Chciałbym móc powiedzieć to samo, ale wciąż się waham. A to, jak rozumiem, Nadia — przeniósł wzrok nad stojącą obok dawnej znajomej wampirzycę.
— Wiesz?
— Nim pojawiła się Genevieve, taka była moja rola - wiedzieć wszystko o potencjalnych wrogach rodziny i mieć oczy z tyłu głowy. Ostatnimi czasy wracam do swojego zajęcia. Nie powiem, że fakt mówiący, iż Katerina Petrova spotkała po wiekach swoją córkę i postanowiła nadrobić z nią stracony czas mnie nie zaskoczył, bo nie lubię kłamać.
— Takie to dziwne? Klaus przestał wreszcie skupiać swoją nienawiść na mnie, więc zaczynam korzystać z życia — odparła, po czym uśmiechnęła się tendencyjnie i przybliżyła ciut do pierwszego.
— Ugh, chyba zaczynam ci wierzyć. Nie chcę patrzeć, jak podrywasz Elijah Mikaelsona, więc będę czekała przy aucie, mamo — dodała, by ją zirytować.
Czuła, że to określenie znacznie ją postarza. I uznaje za osobę w jakiś sposób odpowiedzialną i troskliwą, a nie nazwałaby tak siebie w najgorszych koszmarach.
— Widzę, że się nie nudzisz.
— O to w moim życiu trudno... Nie to, że nie lubię twojego towarzystwa, El, ale córka czeka, więc odpowiedz - przyszedłeś w jakimś konkretnym celu czy po prostu chciałeś poplotkować?
— Gdy dowiedziałem się, że Katherine Pierce zawitała do miasta, nie mogłem sobie odpuścić — wyznał, wnikając w jej oczy.
— Urocze. Chcę jednak wiedzieć czy termin tej rozmowy podlega negocjacjom, bo jak wspominałam, ktoś na mnie czeka — przypomniała i zerknęła w stronę swojej kopii.
— Spokojnie, nie będę zabierał ci już czasu. Żegnaj, Katerino.
Gdy brunet zaczął się oddalać, ledwo powstrzymała się od głośnego zaśmiania.
— Być może nie mam czasu, ale na pewno nie pożegnam się z tobą w taki sposób. Poza tym, jakie żegnaj?
Powiedziawszy to, ni stąd, ni zowąd, przyciągnęła go do siebie i mocno wbiła się w jego usta. Chwila ta trochę trwała, a jednak oboje mieli wrażenie, że to zaledwie ułamek sekundy.
— Skoro już nie boję się twojego brata, nic nie staje na przeszkodzie, bym cię kiedyś odwiedziła. Do zobaczenia, El — pożegnała się i puściła mu oczko.
***
Wampirzyca i hybryda przechadzali się po mieście, trzymając za ręce, jednak ciemnowłosy zdawał się poświęcać więcej uwagi swojej komórce niż jej. Czekał bowiem, aż pewna osoba łaskawie odpisze, a najlepiej zadzwoni.
— Nie mogę uwierzyć, jak mogli wybrać na królową Rebekę! Nie chodzi do tej szkoły nawet rok, a ja...
— Caroline, naprawdę będziemy się nad tym teraz rozmawiać? Stało się — zabrał głos po jakimś czasie Tyler, zwracając wreszcie uwagę na swoją towarzyszkę.
— Jak możesz nie...
— Care, nie męcz go tak, bo w końcu i on zostawi cię na lodzie — usłyszała za sobą.
Kroku dostąpiła im nagle inna blondynka, a dokładniej pewna jasnowłosa pierwotna. Po szybkim prysznicu wyglądała znacznie lepiej niż wcześniej. Uśmiechała się szyderczo do Forbes.
— Doskonale wiem, co zrobiłaś. Pewnie przekupiłaś kogoś z komisji sprawdzającej, żeby sfałszował wyniki — oskarżyła, mierząc ją wściekłym spojrzeniem. — Żałosne.
— Nie musiałam — odparła z niewinnym uśmieszkiem. — Nie moja wina, że szkoła uważa mnie za lepszą od ciebie. Pisałam dzisiaj z Tiffany i powiedziała mi, że dostałaś pięć razy mniej głosów niż ja. To dopiero żałosne — odgryzła się.
— Nie wiesz co...!
— Przepraszam na moment... — mruknął Lockwood, wcześniej w ogóle nie przejęty ich starciem. Kliknął zieloną słuchawkę na komórce i odszedł kilka kroków dalej.
Może Forbes nie była tak szybka, ale Rebece udało się odczytać nazwę kontaktów. Hayley Marshall. Skądś znała to nazwisko...
— ... mówisz! Udzielam się od początku i wszyscy w szkole, a tym bardziej w roczniku to wiedzą! — dokończyła wampirzyca.
— Masz krótką pamięć, Care... Mają cię podziwiać za opuszczenie z hukiem treningu, przez wybranie mnie na nową kapitan drużyny? Czy może wydarcie się na chłopaka przed jego kolegami? O, albo przymilanie się do drużyny z Oak Hill? Widzę cię, jako komika, Caroline, bo w tym momencie naprawdę mnie rozśmieszyłaś.
Przeniosła nagle wzrok na jej chłopaka i wytężyła słuch, by dotarły do niej wypowiadane przez niego słowa.
— Jak to nie wiesz, Hayley! Flynn wczoraj został zmuszony do... Nie obchodzi mnie to! Siedzisz w tym tak głęboko jak ja i... Hayley! Nie waż się nawet...
Kąciki jej ust ponownie podniosły się w górę. Spojrzała z politowaniem na licealistkę.
— Zamiast wyłącznie czubkiem swojego nosa, powinnaś się chyba też zainteresować swoim chłoptasiem. Ciekawe co to za Hayley, co?
Satysfakcję na jej twarzy wywołało przypomnienie sobie słów Genevieve. Wspomniała jej kiedyś, że ich ulubiony szkolny sportowiec na wyjeździe zabawił się z niejaką Hayley. Do tej pory Rebekah nie wiedziała, jak miała na nazwisko - i że Tyler wciąż utrzymuje z nią kontakt.
Zostawiła ich w tyle i ruszyła przez siebie, omal nie uderzając Caroline swoim kucykiem. Forbes nie ruszyła się przez parę chwil ani o milimetr, analizując słowa znienawidzonej pierwotnej, natomiast Tyler... On nawet nie zdał sobie sprawy, że Rebekah zniknęła.
***
Dwie godziny później Lockwood czaił się na znajomą w starej szopie niedaleko jego domu, w której inne hybrydy starały się uwolnić od Klausa. Wiedział, że tam przyjdzie - zostawiła tam swoje rzeczy. Jednak zanim Hayley miałaby na dobre opuścić miasto, musiał się z nią rozliczyć.
Stał ukryty w cieniu, dlatego brunetka wchodząc do środka, nawet go nie zauważyła. Dopiero gdy zarzuciła na ramię torbę, Tyler trzasnął drzwiami, tym samym zamykając ją z nim wewnątrz.
— Jak. Mogłaś — warknął, przybliżając się do niej. Oczy zalśniły mu na źółto.
— Tyler, pozwól mi wyjaśnić... — zaczęła, zaczynając się obawiać silniejszego od siebie nastolatka.
— Zdradziłaś nas! Swój gatunek! — kontynuował, nie bacząc w ogóle na jej słowa.
— Nie miałam wyboru! — wykrzyczała ekspresywnie. — Byłam między młotem a kowadłem!
— A co, przystawiał ci nóż do gardła?!
— Gdybym się nie zgodziła, zabiłby mnie, a ty dobrze o tym wiesz. W ten sposób przynajmniej wszyscy wciąż żyjemy!
— Żyjemy? To nie życie i gdybyś była hybrydą jak my, to byś się o tym przekonała! Poza tym, wszyscy? Nawet nie wiesz co się wokół ciebie dzieje! Klaus zabił wczoraj Tima i Harriet!
Zamilkła. Wgapiała się w twarz Tylera, jak gdyby nagle powiedział jej, że jest kosmitą. Nie miała pojęcia. Nic nie mówił o zabijaniu, myślała, że chciał jedynie mieć ich pod kontrolą... Była taka nawina.
— Jak... Jak to się stało? — odważyła się spytać.
— Zmusił ich do tego! Musieli nawzajem wyrwać sobie serca — odpowiedział, czym jeszcze bardziej ją zdołował. Jak mógł być tak brutalny? — Zrobili to, bo twój genialny sposób nie zadziałał!
— Tyler, ja... — próbowała się wytłumaczyć, lecz mieszaniec jej na to nie pozwolił.
— Ty! Dokładnie! Myślałaś tylko o sobie! I gdyby nie fakt, że nie zamierzam zniżać się do twojego poziomu, zabiłbym się tu i teraz — wysyczał, patrząc jej w oczy. — Do końca tygodnia odwiedzisz Klausa. Jeżeli tego nie odkręcisz, a on jakimś cudem cię nie zabije, jestem pewien, że Tom, Ginger i Wyatt nie będą mieli tych samych skrupułów, co ja.
Kiedy chciała się zbliżyć, by położyć mu dłonie na ramionach, odepchnął ją mocno i wyszedł z szopy, trzaskając drzwiami niemal tak mocno, że cała drewniana konstrukcja się rozleciała. Brunetka patrzyła, jak jej niegdysiejszy przyjaciel ją opuszczał. Lecz nie mogła zapomnieć, że to ona wpierw opuściła jego.
***
Wreszcie go znalazła. Blondyn stał u szczytu wodospadu - flagowego miejsca w miasteczku. Wpatrywał się w wodę spływającą ze wzgórza, która u dołu pieniła się pod wpływem wysokiego ciśnienia. Zbliżał się zachód słońca - gwiazda powoli kryła się za horyzontem, czyniąc niebo czerwono-pomarańczowym. Barwy te odbijały się w stawie, gdzie ujście znajdowała woda z wodospadu.
Kiedy do niego dołączyła, jego kąciki ust uniosły się delikatnie w górę. Mimo to, nie uraczył jej spojrzeniem, które dalej skupiało się na spadającej wodzie.
— Ciekawe miejsce do refleksji... — odezwała się, przystając obok niego.
— Innych nie wybieram — odrzekł, po czym obdarował ją wreszcie spojrzeniem ze swoich trawiastozielonych oczu.
— Dałeś wczoraj niezły popis po balu... Nie mogłeś sobie odpuścić, prawda? — wspomniała wydarzenia z poprzedniego wieczora.
— Nie. Jestem porywczy, a ty dobrze o tym wiesz. Jakie intencje cię do mnie sprowadzają?
— Już nie mogę z tobą po prostu porozmawiać?
— Nie — odparł bez najmniejszego zastanowienia. — Sto lat temu - być może, a raczej na pewno, jednak teraz? Nie.
— Chciałabym, byś choć raz się mylił... — westchnęła. — Los nas nie oszczędzał w ciągu ostatniego stulecia. Cóż, dla ciebie, to było milenium.
— Niestety. Bracia byli wniebowzięci, kiedy mogli mnie osobiście odeskortować do piekła. Szczególnie Mikey, choć zaciesz Rafaela mu dorównywał — uśmiechnął się gorzko, na to wspomnienie. — Lecz kiedy ja ponownie opuszczałem piekło, ręczę za siebie, byłem znacznie bardziej uradowany.
— Domyślam się. Sama chciałabym jak najszybciej stamtąd wyfrunąć na twoim miejscu — prychnęła. — Dzisiejszej nocy... Popiłam trochę z przyjaciółkami.
— Zawsze podziwiałem twoją mocną głowę — wtrącił się w jej słowa.
— Przecież masz mocniejszą — parsknęła śmiechem, słysząc jego wyrazy uznania.
— Ale jestem diabłem, to moja powinność! "Góry nie przeniesiesz, kobiety nie przegadasz, diabła nie przepijesz". Nie kojarzysz? — zdziwił się wyraźnie. — Och, wybacz, nie pozwoliłem ci dokończyć. Kontynuuj.
— Tak więc przy nadmiarze napojów wysokoprocentowych... — zaczęła dość wymijająco. — Wpadłyśmy na pewien głupi pomysł. Nie będę przytaczała wszystkich szczegółów, ale po kolei powąchałyśmy coś, co dla każdej z nas pachniało inaczej. Pachniało tak, jak to, co najbardziej kochamy — wytłumaczyła.
Blondyn odruchowo się uśmiechnął.
— I wyczułaś mnie? — spytał wyraźnie ucieszony.
Mina nagle jej zrzedła. Nie opuściła głowy, jednak wzrok utkwiła w ziemi, nie chcąc musieć spojrzeć mu w oczy. Jednak w tej chwili jej dawny ukochany był dla niej bezlitosny. Zmusił ją do tego, sam podnosząc jej podbródek. Została przymuszona do wejrzenia w jego spojrzenie.
— Czyli Klaus? — zapytał prześmiewczym, szyderczym tonem. Już miała otworzyć usta z zamiarem odpowiedzi, jednak on już obrócił się i zaczął kierować w drugą stronę.
— Nie — odrzekła, zatrzymując tym samym mężczyznę.
Powtórnie na nią spojrzał, nie mogąc już pojąć nic z jej słów. Przyszła do niego by obwieścić, że nie kocha żadnego z nich? To nie miało żadnego sensu.
— Więc kogo, do cholery?! — uniósł się z bezsilności.
— Kiedy tylko się obudziłam, poszukałam w księgach deskrypcji tego przedmiotu. Opis, który ktoś mi kiedyś przytoczył był niekompletny. Przedmiot ten nie dawał zapachu tego, co się najbardziej kocha, a tego czego najbardziej pragniemy i potrzebujemy. Poczułam moje perfumy.
Zmrużył brwi, coraz bardziej nie pojmował jej słów. Czekał, aż dokończy myśl.
— W pierwszej chwili również nic nie rozumiałam, miałam kochać tylko siebie? Dopiero po przewertowaniu tych ksiąg odgadłam, że mój zapach oznaczał potrzebę zadbania o... siebie. Nie o wszystkich wokół, jak to robiłam do tego czasu. I pojęłam, że jedynym sposobem na danie sobie chwili odpoczynku jest zerwanie... z wami obojgiem.
— Chcesz mi powiedzieć, że po stu latach czekania wybierasz siebie? Siebie? — powtórzył, wciąż to do niego nie docierało. Gdy znalazł się niebezpiecznie blisko niej, odepchnęła go lekko.
— Lu... Czekałam na ciebie przez te sto lat, przez sto lat cię kochałam, mówię prawdę. Nasza rozłąka trwała za długo i to stało się dla naszej relacji najgorsze. Oboje pamiętaliśmy się wyłącznie w superlatywach, a kiedy przyszło nam się spotkać ponownie... Nie było tak magicznie, jak się spodziewaliśmy. Spróbuj zaprzeczyć.
Objął dłońmi jej głowę i obrócił w swoją stronę.
— Jesteś jedyną kobietą, która w całości zawładnęła moim sercem. Sercem samego diabła. I nie zgadzam się z tobą - nasze spotkanie okazało się tak wspaniałe, jak sobie wyobrażałem.
— Nasz związek... — zaczęła łamiącym się głosem. — Od początku był skazany na straty. Owszem, było nam wspaniale, ale potem odszedłeś. Nie chciałeś tego, ale to zrobiłeś. Cierpiałam przez całe lata, nie mogąc o tobie zapomnieć, widząc w każdym innym mężczyźnie ciebie... W porządku, wrócimy do siebie, ale na ile tym razem? Miesiąc, dwa? Potem znów wrócisz do miejsca swojej pokuty w towarzystwie swoich braci i kiedy znów się zobaczymy? Za dwieście lat? Nie chcę dłużej cierpieć, nie bez ciebie...
W kącikach jej oczu pojawiły się pojedyncze łzy, które zaraz potem spłynęły po jej policzkach. Pozwolił sobie je zetrzeć, podświadomie nie mogąc na nie patrzeć. Jej smutek należał do najgorszych widoków, jakie miał okazje poznać - a spędził w piekle całe eony.
— Nie poddam się, rozumiesz? Nie zostawię nas tak. Choćbym miał wybić całe niebo i rzucić się na kolana przed moim ojcem — syknął, sam się rozklejając.
— Dobrze wiesz, że mam rację, Lu. Nie dam rady przeżyć takiej rozłąki jeszcze raz...
Odsunął się od niej i natychmiast przybrał stanowczą minę, nie dowierzając, że doprowadził się do takiego stanu. Był Lucyferem - wygnanym z nieba ulubieńcem Boga, panem piekieł, samym szatanem! Zawsze dostawał to, czego pragnął i w tej sytuacji nie mogło być inaczej.
— Wciąż nie rozumiesz, Genevieve. Nie poddam się. Będę znikał i powracał, bo właśnie ty jesteś tym, czego tak mocno pragnę. A ja zawsze osiągam swoje cele — obwieścił, nie licząc się z jej rosnącą rozpaczą.
Zdawszy sobie sprawę, że zachowuje się jak jakaś niezrównoważona nastolatka, otarła łzy i użyła resztek swoich sił, by zdobyć się na odpowiedź.
— To ty nie rozumiesz. Możesz powracać do woli, lecz nie zmieni to faktu, że nie dopuszczę cię do siebie ponownie! W przeciwieństwie do ciebie, ja jestem panią swojego losu! I możesz być sobie diabłem, aniołem czy samym Bogiem, ale nie będziesz o mnie decydował! Ani ty, ani nikt inny! Czy teraz jest to dla ciebie jasne? — spytała po serii oskarżeń wyrzuconych w jego stronę.
— Jesteś pewna tego, co właśnie mówisz? Rezygnujesz z nas, Genevieve. Na zawsze.
— Jestem — odrzekła bez żadnych wątpliwości. Nadszedł czas, w którym Genevieve Salvatore zamiast nieustannymi rozterkami sercowymi, zajmie się sobą. — Ale nie jestem głupia i wiem, na jakiej zasadzie zawierasz umowy. Coś za coś. Powiedz mi zatem, co mam zrobić, byś i ty sobie nas odpuścił.
Blondyn uśmiechnął się słodko-gorzko. Dobrze znał tę odpowiedź, nie wiedział tylko, czy aby na pewno chce jej udzielić.
— Jest tylko jedna rzecz, której pragnę bardziej od ciebie.
***
https://youtu.be/eZ2KfoJF8Pc
***
A oto jak zdołałam wkurzyć wszystkich swoich czytelników...
Kolejny rozdział o północy z piątku na sobotę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top