XLI. "Wszystko się zmieniło."

Miał być jutro, ale zaplanowałam sobie maraton Bonda na jutrzejszy wieczór, więc łapcie i się cieszcie.

***

1 9 0 7
Londyn


Brunetka przemierzała ulice miasta, chcąc jak najprędzej znaleźć swojego przyjaciela. Nie miała pojęcia, czemu zgodziła się, żeby sam wyszedł do tego cholernego klubu.

Rickarda poznała kilka miesięcy temu, kiedy przeniosła się do miasta i szukała noclegu. On był świeżakiem wśród wampirów, bo został przemieniony cztery miesiące przed jej przybyciem. Nie znał się na tym za bardzo i był okropnie nieuważny. Dlatego Salvatore zaoferowała mu pomoc w zamian za lokum, a te miał całkiem pokaźne, głównie z powodu wuja, który prowadził dość ważny w mieście bank.

Mieli razem wybrać się na polowanie wieczorem, jednak Rick wciąż nie wracała. Z tejże przyczyny Genevieve postanowiła sama go znaleźć.

Dotarła wreszcie pod dżentelmeński klub "Platinum", gdzie pewnie zaszył się jej przyjaciel. Odkąd udało jej się dla niego zdobyć pierścień światła, całe dnie spędzał poza domem.

— Trwa spotkanie klubu, dla kobiet wstęp wzbroniony — oświadczył wykidajło, zatrzymując ją przed wejściem.

Mimo to, dla mnie zrobisz wyjątek — użyła na nim perswazji.

Mężczyzna przytaknął i uprzejmie ją przepuścił.

Wewnątrz, wampirzyca zdjęła z głowy kapelusz. W powietrzu unosił się zapach spoconych na widok rozebranych jak do rosołu kurtyzan. Część z nich słuchała wyssanej palca z historii jednego z klubowiczów, część spędzała czas przy barze, a jeszcze inni próbowali zbajerować ów kurtyzany. Kilka osób grało też w bilarda.

Podeszła do grupki mężczyzn, od której miała się dowiedzieć, gdzie też podział się Rick.

— Szukam mojego przyjaciela, Rickarda — zaczęła donośnym głosem, zwracając tym uwagę połowy klubu. — Miał tu dzisiaj być.

Patrzyli na nią nieprzeniknionym wzrokiem, ladacznice nieco przestraszonym - były prostymi dziwkami, a jak przyjdzie jakaś z wyższych sfer, to od razu zarobek się zmniejsza...

Nagle jeden z nich jakby otrzeźwiał.

— Aaa, Rickard! Wspominał o pani! Opuścił nas jakieś pół godziny temu, ale, ku pani utrapieniu, nie udał się do domu... — oświadczył i spojrzał na jedną z panienek, która jawnie zachichotała.

Wspaniale. Ona na niego czeka i czeka, a Rick postanowił pójść sobie na dziwki!

— Niech pani zostanie, co będzie robiła pani sama w domu przez resztę wieczoru! — otwarcie zaproponował jej dołączenie do ich grona, a jego pozostali koledzy jednogłośnie pokiwali głowami. Dziwnym to nie było, w końcu oczy mieli.

— Ach, co mi szkodzi... Zostanę! — zawołała i posłała im uśmiech.

Tak naprawdę, to chciała poczekać na tego patałacha, a przy okazji napić się jakichś drinków. Tamten mężczyzna miał po części rację - nie miała w domu wielu zajęć.

Wzięła z baru drinka, a następnie zajęła miejsce na jednym z foteli. Prędko dołączył do niej jakiś facet, ewidentnie nią zachęcony. Urodą, to on nie grzeszył, wysportowanym ciałem również... Kolejny lord?

— Jestem lord Charles Anson, szalenie mile mi pannę poznać — przedstawił się i ucałował jej dłoń.

Wspaniale...

Wyglądał na wiele od niej starszego, dawałaby mu jakieś trzydzieści pięć lat. Jednakowoż był bardzo... zaniedbany. Już miała ochotę stamtąd wyjść, ale przytrzymywało ją pragnienie narobienia wstydu Rickardowi.

— Mam liczne, niesamowicie żyzne ziemie, rozciągające się od Bristolu, aż po...

Wtedy brunetka przestała go słuchać, a zaczęła się rozglądać za ciekawszym spędzeniem wieczoru. I nie musiała długo szukać.

Pewien blondyn przy stole bilardowym wygrywał już któryś raz z rzędu, doprowadzając tym do szewskiej pasji jego przeciwników. Nieustannie się uśmiechał, aczkolwiek był całkowicie skupiony na grze. Ignorował nawet wianuszek kobiet za nim, które tę noc bardzo chciałyby spędzić z nim. W porównaniu do wszystkich tych podstarzałych lordów... Ba! Wszystkich mężczyzn w Londynie! Był ogromnie przystojny.

Ubrany był w elegancki, ciemny garnitur, po którym było widać, że nie spędza on dni na czytaniu gazet na fotelu czy zajadaniu się słodkościami. Jego cylinder trzymała jedna z pań, dzięki czemu doskonale było widać jego jasne, złociste włosy. Mimo że z takiej odległości ledwo widziała jego oczy, dostrzegła, że mają żywy, zielony kolor podobny wiosennej trawie. Wzrostem przewyższał tu prawie wszystkim. Krótko mówiąc - wyglądał, jakby jego ciało zostało stworzone, aby przyciągać kobiety.

Widząc, jak kolejny jego przeciwnik odchodzi zrezygnowany, zdecydowała się zostawić lorda Ansona samego.

— Proszę wybaczyć...

Dziewczyna dość wartkim krokiem dostąpiła do stołu bilardowego, zwracając tym uwagę zarówno mężczyzny, jak i kobiet za nim.

— Czy mogłabym z panem zagrać?

A już myślał, że ten wieczór będzie nudny.


***

2 0 1 1 
Mystic Falls


— Co to miało być?! — wykrzyknął Damon zaraz po tym, jak jego siostra tajemniczo zniknęła.

W ich oczach ta sytuacja wyglądała tak: pili burbon, a tu nagle jakiś gość wbija im do domu i porywa siostrę. Potrzebowali wyjaśnień. Zdecydowanie.

— Nie mam pojęcia... — odparła Rebekah nieco nieobecnym głosem — Ale ten facet... był diabelnie przystojny.

Nie poprawiło to samopoczucia żadnego z obecnych tam mężczyzn.

— Ja... Ja chyba wiem, kto to może być — zabrała niepewnie głos Georgina. Spojrzenia wszystkich w pomieszczeniu skupiły się na niej. — Nie jestem do końca pewna, ale... Wygląd i cała ta... sytuacja, wskazują na to, że to był jej eks.

— Chcesz powiedzieć, że naszą drogą siostrę porwał jej były? — powtórzył najstarszy Salvatore, nie chcąc wierzyć jej słowom. — Wspaniale. Jak nie dwutysiącletni nieśmiertelny i wasza stuknięta ciotka, to eks Genevieve! 

— Kim on w ogóle jest?

Nikt nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie pierwotnej.

Szykuje się wspaniały czas spędzony na poszukiwaniach Gen!

— Zatem Genevieve porwał jej były chłopak. Nie wiemy, kim on jest, czego chce, jakim cudem ot tak pojawił się w tym domu, a Genevieve nie możemy namierzyć przez jej naszyjnik. Jakieś pomysły, co do tego, jak możemy ich znaleźć? — zapytał Klaus, ewidentnie wściekły i zdezorientowany sytuacją sprzed kilku minut.

— Chyba tylko Bonnie — stwierdził Stefan — Z tego, co wiem, to teleportacja nie jest jakąś częstą zdolnością, więc może zdoła ich jakoś przez nią wytropić...

— Niegłupie. Spróbuję jeszcze namierzyć jej komórkę — oświadczyła blondynka.

— Chyba nie ma po co — zdusiła jej plan w zarodku panna Woodrow. Pokazała jej komórkę, którą Salvatore zostawiła na stole. — Zostaje Bonnie. 

Bo w tym mieście nigdy nie może być spokojnie...


***


Poczuła, jak traci grunt pod nogami, a następnie upada na ziemię. Jednak nie na tą, na której stała jeszcze chwilę temu. Gdyby nie trzymała go za dłoń, zapewne by upadła. Już się jej kręciło w głowie. Teleportacja nigdy nie była jej ulubionym środkiem transportu.

Gula w gardle niepozwalająca jej wypowiedzieć nawet słowa wróciła. Przez to pozostawało jej gapić się na niego z szeroko otwartymi oczami i niezamkniętą buzią. Czuła, że wyglądała jak idiotka. 

Tymczasem blondyn przesunął się o krok tak, że teraz stał centralnie przed nią. Przysunął się jeszcze bliżej, a następnie położył obie dłonie na policzkach dziewczyny. Pochylił głowę i spojrzał jej głęboko w oczy wzrokiem będącym w stanie samodzielnie wywołać u kobiety ekstazę.

— Wróciłem... — powtórzył cichym, opanowanym głosem, chcąc ją uspokoić. Widział, jak cała dygotała. Zresztą nie była to niespodziewana reakcja - pojawił się w jej życiu po stu latach bez zapowiedzi.

Niepewnie uniosła wzrok, aby odwzajemnić spojrzenie. Była przerażona. Jak rzadko, była przerażona całą tą sytuacją i naprawdę nie wiedziała, jak się ma zachować. Sprawy sercowe nigdy nie były jej mocną stroną, a nawet ekspert mógłby sobie w tym przypadku nie poradzić.

Wrócił. Naprawdę wrócił. I to akurat wtedy, kiedy raz na zawsze pogodziła się, że nigdy tego nie zrobi. Gdy po raz pierwszy od stu czterech lat udało się jej o nim zapomnieć na dłuższą chwilę i przynajmniej spróbować przestać go kochać.

— Gdzie... Gdzie jesteśmy? — zapytała, przerywając tą dziwną pozę, w której trwali przez dłuższą chwilę.

Wyprostował się i rozejrzał dookoła. 

Znajdowali się w całkiem sporym, drewnianym domku, z którego z okien rozciągały się górskie krajobrazy. Zdecydowanie nie byli w Virginii. 

— Cóż, wolałem przenieść nas w jakieś spokojne miejsce, więc jesteśmy w górach w jakimś domku letniskowym. Jesteś zła? — zapytał, nie do końca ją rozumiejąc.

Może i potrafił zdobyć serce kobiety, ale zdecydowanie nie potrafił jakiejkolwiek zrozumieć.

Jednak mądry człowiek powiedział, że kobiety się kocha, a nie rozumie. Na szczęście nie był to jego ojciec, inaczej myślałby pewnie dokładnie na odwrót.

— Ja... Nie jestem zła, tylko zaskoczona! — uniosła głos, zaczynając chodzić w tę i we w tę po pomieszczeniu. — Znaczy... Pojawiasz się ni z tego, ni z owego po stu latach w moim salonie i przenosisz nie wiadomo gdzie! To... To nie jest normalne!

— Nie cieszysz się, że wróciłem? 

Pozostawało jej tylko westchnąć.

— Cieszę, ale nie zmienia to faktu, że to mną wstrząsnęło! Gdybyś uprzedził, wysłał jakiś list czy...

Uciszył ją, przykładając palec do jej ust.

— Dobrze wiesz, że w miejscu, w którym spędziłem ostatnie milenium, nie ma poczty — przypomniał, patrząc jej w oczy.

— Milenium? — zapytała, nie do końca wiedząc, o czym mówi.

— Dobrze wiesz, że tam czas płynie inaczej, skarbie. Przeżyłem tysiąc lat w piekle, myśląc o tobie i o tym, jak się stamtąd do ciebie wyrwać. I oto jestem — wytłumaczył.

Myślał o mnie tysiąc lat. Pamiętał o mnie przez tysiąc lat. Dla mnie minęło sto, a już zapominałam...

— Ty...

— Ja.

Nie czekając nawet na jej reakcję, przycisnął do jej ust swoje, a następnie objął ją i przyciągnął mocniej do siebie.

Zdaje się, że oboje czekali na ten moment wiele, wiele lat. Przez jednych było to mniej wyczekiwane, przez drugich bardziej, jednak oboje tego potrzebowali. Poczuli się dokładnie tak, jak przed laty, kiedy wszystko było prostsze. Kiedy razem mogli patrzeć na gwiazdy i budzić się nawzajem o brzasku, by popodziwiać wschód słońca.  Kiedy przysłuchiwała się jego gry na fortepianie, zapominając o całym bożym świecie. Kiedy spędzali ze sobą całe dnie, zatracając sę w sobie coraz bardziej.

Nigdy nie był typem romantyka, prędzej buntownika, lecz pewne rzeczy zmieniły się, gdy do jego życia wkroczyła ona. Pozornie zwykła dziewczyna, niczym nie wyróżniająca się od innych, ładnych choć tępych dam. Lecz wystarczyło zamienić z nią dwa słowa, aby przekonać się o swoim błędzie. Inteligencją przewyższała niejednego uczonego, a sprytu zazdrościłby jej nawet najcwańszy lis. Była wyrafinowana, oczytana, elegancka - powinna stanowić wzór dla każdej, która ją spotkała. Zawzięta i zgodna, romantyczna i bezpośrednia, piękna i bystra. Była jego aniołem w ludzkiej skórze.

Z początku łagodnie odwzajemniała jego pocałunek, bardzo niepewnie, jednak prędko się to zmieniło. Ta chwila coraz bardziej ją pochłonęła, przestała myśleć o czasie ich rozłąki. Miała wrażenie, że tej nigdy nie było. Że znowu byli w jego londyńskiej rezydencji i całowali się w jej ogrodach w świetle księżyca. Ten pocałunek, choć tak znajomy i codzienny, wydawał się jej absolutnie wyjątkowy. Może to wina tęsknoty? Kto wie. Ta sytuacja należała do nielicznych, w których głowa Genevieve świeciła pustkami. 

To był właśnie jeden z powodów, dla których tak kochała jego towarzystwo. Przy nim nie musiała myśleć czy zamartwiać się kimkolwiek. Była tylko ona i on.


***

1 9 0 7



— Pani? Jest pani pewna, że jest gotowa na porażkę? — zaśmiał się blondyn, a stojące za nim kurtyzany mu zawtórowały.

— Moja porażka nie została jeszcze przesądzona, proszę pana. Tak samo, jak pańska wygrana — odparła pewna siebie, zwracając tym uwagę jegomościa.

— Zatem niech będzie. Dziewczęta, dotrzymajcie towarzystwa innym — odesłał zza siebie kobiety. 

Wykonały polecenie, choć wyraźnie niezadowolone. Znacznie bardziej wolałyby spędzić czas w jego towarzystwie. A najlepiej, to resztę życia.

— Zna pani zasady gry, pani...? — wyraźnie spytał ją o nazwisko.

— Salvatore. Panno Salvatore — zaznaczyła. Nigdy nie wyszła za mąż i wolała, by nie nazywano ją panią, choć brzmiało to znacznie doroślej niż panna. — Znam, panie...?

— Niech moja tożsamość pozostanie tajemnicą, panno Salvatore. Tak będzie znacznie ciekawiej. — A dla pani bezpieczniej...

— Wolałabym jednakowoż wiedzieć, z kim mam do czynienia, proszę pana — nie ustępowała, biorąc kij do bilarda.

— Z dżentelmenem.

— Tak też mam się do pana zwracać? — uniosła brwi do góry, choć dobrze wiedział, że zrozumiała jego odpowiedź.

— Może się pani do mnie zwracać tak, jak wszyscy. Beniamin Alistair do pani usług — ukłonił się.

— Jednak nie jest to pana prawdziwe imię? — ciągnęła dalej.

— Niestety, ogromnie tego żałuję — wyznał, po czym po raz pierwszy tego wieczoru utrzymali tak dobry kontakt wzrokowy.

— Nie będę się do pana zwracała fałszywym imieniem, dlatego najzwyczajniej pozostanę przy per pan. A zatem? O co gramy, proszę pana?

— Jesteś skazana na przegraną, panno Salvatore, czy warto ryzykować? — zapytał, również biorąc w dłoń swój kij.

— Bez ryzyka nie ma zabawy, proszę pana. Powiedzmy więc, że wygrany będzie mógł zażądać od przegranego dowolnej rzeczy, w granicach rozsądku oczywiście. Zaczniemy wreszcie?

— Wedle twego życzenia, panno Salvatore.

Ułożył kule bilardowe w idealny trójkąt, a następnie nad jego wierzchołkiem ułożył białą bilę. Kijem trącił ją tak, że wszystkie pozostałe rozeszły się na wszystkie strony. A jedna wpadła. Następnie nadeszła kolej brunetki. Zdobyła coś na wzór uznania, kiedy zdołała wrzucić jednocześnie dwie kule.

— Pochodzi pan stąd? — zagadnęła, patrząc jak nachyla się nad stołem.

— Przyjechałem do Londynu na jakiś czas. Z bardzo daleka, odpowiadając na twoje pytanie, panno Salvatore. A panna?

— Ja również nie jestem stąd — odrzekła, po czym trąciła wierzchołkiem kija białą bilę. — Przybyłam tu niedawno z odległej Rosji, lecz pochodzę z Ameryki.

— Dużo podróżujesz, panno Salvatore — spostrzegł trafnie.

— Zgadza się. Poza tym... Na imię mam Genevieve i jeśli tak przystoi, może się pan do mnie tak zwracać — pozwoliła sobie na odważny jak na te czasy gest, co również go zaintrygowało.

Dziewczyna z pewnością pochodziła z wyższych sfer i wyglądała na nie więcej, jak dwadzieścia lat. Poza tym z jej słów wynikało, że podróżuje sama. Wszystko wskazuje na to, że jej rodzice nie żyją. Czuć było od niej zapach krwi i szampana. Już zdołał się domyślić kim jest.

— Zapewne nie przystoi, lecz kto by się tym przejmował w taki miejscu jak to, Genevieve? — spytał, wymawiając jej imię z innym naciskiem, w inny sposób. W jego ustach brzmiało to jak harfy aniołów. — Jesteśmy w klubie dla... dżentelmenów — rozejrzał się i prychnął, widząc jak ci "dżentelmeni" łaszą się do ladacznic i opijają winem. — jednak nikt tutaj nim nie jest. Żyją, dając pozory perfekcji, w które wierzą jedynie oni sami. Ci tutaj, którzy podają się za wzory cnót, są tak naprawdę ich przeciwieństwami — stwierdził pogardliwie.

— A kim jesteś ty? — odbiła pałeczkę i spojrzała mu prosto w oczy.

Słowo dawał, że widział w jej oczach pewną iskrę, ogień, którego nie miał okazji ujrzeć od wielu już lat. Lecz może tylko mu się przywidziało? Iskra, którą niegdyś się zachwycał była zbyt porywcza i lekkomyślna, zaś ta widniejąca w jej oczach była... inna. Spokojniejsza, lecz równie wyrazista, bardziej opanowana, a jednak szalejąca. 

— Ja, droga Genevieve, jestem ich odwrotnością. Ludzie widzą we mnie same złe cechy, starając się bronić przed tymi dobrymi. Żyją w przeświadczeniu, że jestem czystym złem — odrzekł, co raz bardziej się do niej przybliżając.

Mierzyli się tak spojrzeniami przez chwilę, póki mężczyzna nie przypomniał sobie o grze. Przeniósł wtedy wzrok na stół bilardowy i jedynym, co zobaczył, była samotna biała bila. Natomiast obok stołu stała uśmiechnięta, wybitnie zadowolona z siebie brunetka.

— Wygrałam — obwieściła dumnie, choć nie wyglądała na zaskoczoną. On za to wyglądał na takiego.

Nie potrafił zrozumieć jak mógł przegrać z kobietą? W dodatku jakąś podrzędną wampirzycą? Demonem nocy?

— Wydaje mi się, że jest mi pan coś winien.

Blondyn otrząsnął się z chwilowego amoku i spojrzał na nią, początkowo zdezorientowanym wzrokiem. Jednakowoż plan szybko wpełzł mu do głowy. 

— Czego sobie życzysz, Genevieve? Mam zakupić ci najpiękniejszą parę balerin w mieście? Zapoznać z królem? — podpuszczał, by zdołał wreszcie wyczytać jej usposobienie.

— Poznać twoje imię. Prawdziwe.

Choć prawda wydawała mu się nierealna, już wiedział z jakiej gliny jest ulepiona. Nie była jak inne, próżne i głupie dziewczęta pragnące jego atencji. Z jakichś powodów była inna. A on z jakichś powodów chciał je poznać.

— Poznasz — zapewnił, choć nie wywołało u niej radości. Przeczuwała, że nawet po wygranej nie mogło to być takie proste. — Zapraszam się do mojej rezydencji pod miastem, gdzie będziemy mogli urządzić dogrywkę. Jeżeli wygrasz, oprócz mojego imienia otrzymasz ode mnie inną rzecz. Za to jeżeli przegrasz, poznasz moje imię, jednak wtedy ja również czegoś sobie od ciebie zażyczę.

— Dwa długi u Beniamina Alistaira czy raczej tego, który się za niego podaje... Brzmi dobrze. Gdzie mieści się pańska rezydencja? — spytała. Kąciki jej ust uniosły się lekko w górę.

Zamiast jej odpowiedzieć, w swojej marynarce wynalazł notes i pióro. Zapisał na jednej z jego stron szybko adres, a następnie podał go nowo poznanej kobiecie.

— Nie pozostaję mi więc nic innego niż rzec: do jutra.

— Jestem pewien, że jutrzejszy dzień stanie się dla nas obojgu wyjątkowy, Genevieve.

Och, jak wielką miał wtedy rację...


***

2 0 1 1

Mystic Falls


Mulatka chodziła w tę i we w tę po pokoju z rozłożonymi rękami. Próbowałam pomóc im dowiedzieć się, gdzie zniknęła wampirzyca. Nie przepadała za Genevieve, jednak mimo wszystko załatwiła Silasa, a Stefan był jej przyjacielem. Tylko dlatego im pomagała.

— Ustaliłaś coś, panno Bennett? — zapytał Elijah, będący świadkiem jej prób.

— Staram się, ale... To nie jest zwyczajna magia. Dematerializacja jest trudną dziedziną magii, której nigdy nie używałam. Czuję, że została tutaj użyta, jednak... Nie potrafię stwierdzić, dokąd się przenieśli. Mam wrażenie, że to w ogóle jest magia, jakiej używają czarownice — oznajmiła, nareszcie się zatrzymując.

— Czyli że co? Mamy stać tu z założonymi rękami, kiedy Gen porwał jakiś psychopata?! — zawołał Kol wyraźnie niezadowolony z obrotu spraw.

Skoro go rzuciła, mogła to chociaż zrobić dla jego brata, a nie jakiegoś kompletnie obcego kretyna, który ją zostawił. 

— Pragnę zaznaczyć — zabrała głos blondynka. —  że Gen się jakoś specjalnie nie wyrywała. I mogę się założyć, że na pewno nie jest większym psychopatą od was.

Na jej słowa, zarówno Klaus jak i Kol przewrócili oczyma.

— Stoisz po jego stronie? — prychnął podburzony mieszaniec.

— Nie. Ale jego nie znam, a was tak. Poza tym... Widzieliście go? — spytała, jak gdyby to było oczywiste.

— My wszyscy widzieliśmy go przez jakieś pięć sekund — przypomniał Damon, który wrócił właśnie z piwnicy. — Tylko ty zachowujesz się, jak gdyby był jakimś greckim bogiem.

— Tylko ja? — parsknęła śmiechem. — Georgina!

Rudowłosa prędko zbiegła na dół, oczekując jakiegoś przełomu w sprawie, lecz nic na niego nie wskazywało. Zmarszczyła brwi, widząc jak blondynka rychle do niej podchodzi. 

Powiedz mi... Ten blondyn, który zabrał stąd Genevieve... Był przystojny? — użyła na niej perswazji. 

A że Woodrow była tego dnia zbyt skołowana, aby wziąć werbenę, bez ogródek jej odpowiedziała.

— Był piekielnie przystojny.

Po wypowiedzeniu tych słów, zakryła dłońmi usta, nie wierząc, że to powiedziała. W końcu był podobno eks-chłopakiem Genevieve, a kodeks przyjaciółek zabraniał spotykania się z byłymi.

Poczuła się szczególnie skrępowana, kiedy brwi stojącego pod ścianą Stefana wystrzeliły w górę.

— No widzisz? Nie tylko ja — odrzekła Damonowi z uśmieszkiem. 

— Pamiętacie jeszcze, że mieliśmy znaleźć naszą siostrę, a nie dyskutować o wyglądzie tamtego faceta? — zapytał Stefan, a następnie zwrócił się do Bonnie. — Jest jakiś sposób, żeby ją tu ściągnąć, zamiast jej szukać?

— Musiałabym poszukać odpowiedniego zaklęcia. I mieć jakiś bardzo bliski jej przedmiot oraz coś z jej ciała. Krew albo włos — odpowiedziała czarownica.

— Mogę pożyczyć ci jedną z ksiąg naszej matki — zaproponował Elijah, a ta potaknęła.

— Ja spróbuję pójdę do naszego domu i znajdę jakiś jej włos. Ewentualnie krew, nie wiadomo, co Gen trzyma w pokoju... 

— Jakiś pomysł, co do tej bliskiej jej rzeczy? — rzucił Damon, rozglądając się po wszystkich.

— Właściwie... — odezwała się ponownie ruda. — Mam pewien pomysł. Przyniosę obie rzeczy.

— Pójdę z tobą — zaoferował się młodszy Salvatore, a Woodrow lekko się uśmiechnęła.

— Czyli ustalone. Spotkajmy się tutaj za... dwie godziny? — zaproponowała pierwotna.

Wszyscy przytaknęli głowami.

A w głowach co najmniej połowy z nich kotłowała się myśl, jak szybko to wszystko mogło się spieprzyć?


***


Ostatnimi czasy głowa pierwotnej hybrydy wypełniona była gdybaniami i wściekłością. Tym razem wyjątkowo na siebie. Zastanawiał się, co by było, gdyby nie ubezwłasnowolnił Genevieve, kiedy dowiedział się o jej knuciach. I co by było, gdyby ona od początku była z nim szczera. Zapewne byliby wciąż razem, Kol by do niej nie podbijał i istniałaby mniejsza szansa, że Salvatore ucieknie gdzieś ze swoim eks.

Lecz mógł tylko gdybać. Przeszłości w żaden sposób nie dało się zmienić, przyszłość owszem, jednak by tak się stało, musiałaby mu na to pozwolić. Sam był bezradny. A co robi bezradny człowiek?

— Donovan! — zawołał, udając radosnego, kiedy usiadł przy barze. Położył na ladzie banknot pięćdziesięciodolarowy. — Wiesz, co robić.

Blondyn przewrócił oczami i przytaknął. Takie słowa z jego ust oznaczały, że chce wypić co najmniej dwie butelki ich najlepszego burbona.

Chwilę potem przed Klausem stała już szklanka pełna lodu i butelka jego osobistego nektaru. Podczas gdy zatracił się w swoim trunku, ktoś zajął miejsce obok niego.

— Hej, Matt... Zrób mi jakiegoś dobrego drinka, co? — poprosiła dziewczyna, a barman skinął głową.

Gdy Mikaelson odstawił wreszcie szklankę na blat, ujrzał osobę siedzącą obok niego. I mógł z ręką na sercu przyznać, że nie spodziewał się, że akurat ona zechce usiąść obok niego.

— Myślałem, że mnie śmiertelnie nienawidzisz — zabrał głos, zwracając tym uwagę usadowionej obok Eleny.

— Jeszcze bardziej nienawidzę być trzeźwa, kiedy coś mi leży na sercu — odparła, posławszy mu znużone spojrzenie.

— Próbowałem cię zabić.

— Ja ciebie też.

Blondyn mimowolnie się uśmiechnął. A Już myślał, że Gilbertówna nie ma ognia Petrovych, jakiego doznał ze strony zarówno Tatii, jak i Kateriny. No i proszę, jednak tli się w niej jakaś iskra.

— Podoba mi się twoja zmiana nastawienia, co ją wywołało? — zapytał, stwierdzając, że woli pić z Eleną Gilbert niż z siedzącym z jego prawej strony Tobiasem Fellem.

— Ostatnimi czasy dużo myślę — odrzekła, a chwilę potem wzięła łyk przygotowanego przez Matta drinka o wdzięcznej nazwie cosmopolitan.

No tak, w końcu musi nadrobić te wszystkie stracone lata...

— Myśl dalej, a może przestanę chcieć cię zabić — parsknął śmiechem pierwotny.

— Wciąż chcesz? Mam się bać? — prychnęła, po czym zwróciła się w jego stronę.

— Mam ochotę wybić pół miasta, a póki co wszyscy są żywi, więc nieszczególnie. Póki co — dodał, aby nie wyjść na mięczaka.

— Ooo.... No tak. Czasami zapominam, że nie tylko ja w tym mieście mam problemy sercowe. Co się znowu dzieje z Genevieve?

— Hm, pomyślmy... Ostatnimi czasy lubiła się całować z moim bratem, a teraz porwał ją jej"cholernie przystojny", cytując Rebekę, były chłopak. Próbują ich teraz jakoś ściągnąć razem z twoją wiedźmią przyjaciółeczką.

— To by wyjaśniało, czemu Bonnie nagle miała plany na dziś... — powiedziała raczej sama do siebie. — Nie mógłbyś jej, sama nie wiem, pocałować i wyznać uczucia? Znam połowę szkolnych historii miłosnych i w połowie z nich ten sposób zadziałał.

— Czy my mówimy o tej samej Genevieve Salvatore? Poza tym, my nie jesteśmy w liceum. 

— Gdybyś zamiast użalać się nad sobą, coś zrobił, to może byłaby teraz z tobą, a nie ze swoim eks — odparła odważnie. W końcu siedziała obok osoby, która wciąż chciała ją zabić i mogłaby to zrobić w ułamku sekundy.

— Mam się zniżyć do poziomu, w którym radzę ci się w sprawach miłosnych? — prychnął oburzony.

— Genevieve mimo wszystko jest kobietą, tak samo jak ja. A bez urazy, ale twoja siostra pewnie przy okazji sesji poradniczej zacznie ci robić wyrzuty o minione siedemset lat, a innej kobiety do dyspozycji nie masz — trafnie zauważyła. — A skoro już oboje jesteśmy przy kieliszku bez zamiaru zabicia się nawzajem... No i nie mam na ten moment nic lepszego do roboty. 

— Zatem zakładając, że w ogóle cię posłucham, co powinienem uczynić?

— Niedługo jest bal maturalny, na którym na pewno będzie Genevieve. Wstęp jest wolny, o ile ma się czwartoklasistę, który cię wpuści. Zaprosiłam Georginę i Damona, więc Genevieve sobie tego nie odpuści. Wejdzie pewnie ze Stefanem. Ja też mogę cię jakoś przemycić, a wtedy wiesz... Tańce, poncz, zapach seksu - z pewnością ją wyrwiesz — mówiła z przekonaniem, choć po jej głosie było już słychać, że nie była najtrzeźwiejsza. 

— Czy dobrze słyszę, że chcesz mi wyświadczyć przysługę? — brwi pierwotnego gwałtownie wystrzeliły do góry.

— Akt dobrej woli. No i wolałabym, żebyś mnie jednak nie zabijał. Plus ostatnio poczułam w sobie potrzebę swatania różnych par — odpowiedziała. Po tym oczy jej się rozjaśniły - przypomniała sobie o czymś. — Matt, zaprosiłeś już Rebekę na bal?

— Jeszcze... chyba nie? — odparł, spoglądając ukradkowo na Klausa, by upewnić się, że nie zamierza mu urwać głowy.

— Więc zrób to szybko, jeżeli nie chcesz wyjść na idiotę — poleciła stanowczo, a następnie ponownie spojrzała na pierwotnego. — Widzisz? Byłabym dobrą swatką. A teraz muszę już iść, o ile nie chcę, by Alaric zgłosił Liz moje zaginięcie. Powodzenia — rzuciła i klepnęła go w plecy.

To była dla Mikaelsona zdecydowanie najbardziej nieoczekiwana rozmowa dnia.


***


Po długiej, bardzo długiej chwili, oderwali się od siebie. Brunetka spojrzała prosto w jego żywo zielone oczy i westchnęła głęboko. To było dość... szokujące. Na tyle, że na skórze miała gęsią skórkę. Pierwszy raz od stu pięćdziesięciu lat.

Nie wiedziała, co ma rzec. Nie wiedziała, co ma zrobić. Właściwie, to nic nie wiedziała. Ledwo pamiętała swoje imię.

Cóż, to chyba skutki dobrego pocałunku. Lecz w tym przypadku były to również skutki długo oczekiwanego powrotu. Właśnie, czy nim pojawił się znikąd w jej salonie, wciąż na niego oczekiwała?

Pojawił się chyba w najgorszym możliwym momencie.

— Twoje usta wciąż smakują jak wiśnie — wyszeptał, spoglądając na niej z góry.

Był od niej w końcu co najmniej dwadzieścia centymetrów wyższy.

— A ty wciąż potrafisz zadowolić kobietę... — mruknęła mimowolnie, właściwie samo wyleciało to z jej głowy.

Chyba jej ciało przypomniało już sobie, że przy nim nie musiała mieć żadnych ograniczeń. Mówiła, co jej ślina na język przyniesie, kiedyś czuła się przy nim najswobodniej na świecie.

— Sądzę, że to umiejętność wrodzona — odpowiedział, a na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech. 

— Jak... Jak udało ci się wrócić? — zapytała, zdając sobie sprawę, że to mimo wszystko dość istotny fakt.

Musiała się opamiętać. Lecz jej głowa mimowolnie zapominała przy nim o całym bożym świecie.

— Cóż, ostatnimi czasy posłałaś sporo osób do piachu — zaczął mówić, podczas gdy kierował się w stronę barku z alkoholami. — Między innymi tego całego Luciena, którego swoją drogą nie cierpię. Nie wiem, co ty w nim widziałaś. Jednak możesz być spokojna, zająłem się nim w odpowiedni sposób.

— Uwierz, ja też nie wiem... — wymamrotała cicho pod nosem. — I... W odpowiedni, czyli w jaki?

— Mój ulubiony — wyszczerzył się szatańsko. — Łamanie kołem i kąpiel w gorącej smole. O, i jeszcze tego... Jak mu tam było? A, już wiem - Silas. Zabawne, kiedy Bree po raz setny ucinała mu dłoń, kazał mnie zawołać, bo podobno miał pozdrowienia od Genevieve Salvatore. Wtedy zdałem sobie sprawę, że kiedy ty żyjesz pełnią życia, ja się nudzę i żyję pod komandem tatusia. Dlatego postanowiłem... Hm, usunąć z drogi kochanego braciszka i oto jestem! — opowiedział.

— Zaraz, zabiłeś go? — otworzyła szeroko oczy.

— Gdzie tam. Jedynie trochę ukróciłem jego ambicje i obniżyłem ego. Lecz dość o mnie, jak ty sobie radziłaś przez ostatnie stulecie?

— Cóż... — podrapała się po głowie, nie wiedząc od czego zacząć. — Poznałam wiele ciekawych osób, jeszcze więcej zabiłam. A ostatnimi czasy próbuję radzić sobie w moim rodzinnym mieście, co wcale nie jest takie łatwe.

— Tak, można powiedzieć, że coś o tym wiem — odrzekł, biorąc łyk ginu. — W końcu oboje wiemy wszystko, nie? Gdzie byś chciała się znaleźć? Malediwy, Indonezja, Skandynawia? — wyskoczył nagle z pytaniem.

— Co?

— Musimy nadrobić stracony czas, a najlepiej w jakimś dalekim kraju. To jak? — zapytał, jak gdyby nie było to nic wielkiego.

Westchnęła ciężko i się do niego zbliżyła. Położyła mu swoją dłoń na policzku, a następnie zabrała głos w tej sprawie.

— Ja... Minęło ponad sto lat i...

Nagle poczuła, że traci grunt pod stopami.


***


— Coś długo im schodzi — stwierdził Kol po jakimś czasie od rzucenia przez Bennett zaklęcia.

— Nie wiem nawet czy to zadziała, nigdy wcześniej nie stosowałam tego...

Jak na zawołanie, na środku pokoju, w miejscu, gdzie Bonnie zrobiła krąg z soli, zjawiła się zguba. W dodatku nie sama. Stała bardzo blisko nieznanego im blondyna, w dodatku trzymała dłoń na jego twarzy i patrzyła mu w oczy.

— Nie będzie nam łat... — przerwała, gdy spostrzegła, że nie jest już w domku w górach. I że nie są już sami. 

Odskoczyła od niego jak poparzona, a jej wzrok od razu wylądował na strategicznych osobach - jej braciach i Klausie. Żadne z nich nie wyglądało na wniebowzięte.

— No proszę, a to miał być taki miły dzień... — westchnął nieznajomy, a następnie chciał ponownie chwycić jej dłoń, lecz tym razem mu na to nie pozwoliła.

— Chyba masz nam coś do wyjaśnienia, siostrzyczko — odezwał się Damon, trzymając ręce skrzyżowane na piersi. — Przedstawisz kolegę?

Zielonooki już chciał mu odpowiedzieć, lecz Salvatore w porę zakryła mu dłonią usta. Nie wyglądał jednak na zbytnio tym oburzonego.

— To jest Ben — odparła trochę zbyt prędko. — Beniamin Alistair. Jest czarownikiem. Takim jak Ezra. Czyli innym — tłumaczyła się raz za razem, czując ewidentny stres z takiego obrotu sytuacji.

— To by wyjaśniało inny rodzaj energii, którego Bonnie nie rozpoznała — przemówił Elijah, mierząc nieznajomego wzrokiem. 

— Zatem... To jest twój eks? — spytała trochę lekkomyślnie Rebekah.

Jednak zaintrygowała tym całą męską część zbiorowiska.

— Co? To znaczy tak! — niemal krzyknęła. — Ben ostatnimi czasy był... bardzo zajęty. Zresztą teraz też jest i musi się już zbierać.

— Muszę? — spytał, po zabraniu dłoni brunetki z ust. Jego brwi natomiast powędrowały w górę. — A to ciekawe. Cóż, jednak oczekuj mojej rychłej wizyty, Genny.

— Nie radzę jej tak nazywać — odezwał się równie głupio, co przed chwilą pierwotna, Stefan. — Niespecjalnie za tym przepada.

— Doprawdy? — udał zdziwienie i przyłożył rękę do klatki piersiowej. — Nazywałem ją tak przez rok i wydaje mi się, że całkiem to lubiła. Jak powiedziała Genny, jestem bardzo zajęty. Dlatego będę się już zbierał — oświadczył, a następnie ucałował swoją dawną ukochaną w policzek. — O, i dobrze wiedzieć, że jestem diabelnie przystojny.

Mówiąc to, spojrzał na Rebekę i Georginę, przez co obie zlały się rumieńcem. I jednocześnie zdały sobie z czegoś sprawę.

Będą mieli do czynienia z kolejnym wszystkowiedzącym.

Mężczyzna udał się do drzwi, a następnie tak po prostu wyszedł. Ot co. I skazał Genevieve na pastwę pytań ze strony jej bliskich.

Wszyscy patrzyli na nią z oczekiwaniem, że to ona zacznie mówić, choć Gen wcale się do tego nie pchała. Mieli milion pytań, lecz nikt nie chciał zadać ich jako pierwszy.

— Wiecie... Jestem zmęczona tymi wszystkimi podróżami, materializacjami i tak dalej... Pójdę do mojego starego pokoju i się zdrzemnę. Tak, to zdecydowanie najlepszy pomysł — sama się ze sobą zgodziła, a w następnej kolejności ruszyła w stronę schodów.

— Ale...!

Jednak ona już nie słuchała, bo była na piętrze.

Czym prędzej zabarykadowała się w swoim pokoju i wzięła kilka głębokich oddechów. To wszystko... To było za dużo. Nawet dla niej.

I wtedy los postanowił sobie z niej zadrwić, ponieważ przez uchylone okno wleciał nagle ptak. Zostawił na jej łóżku list, jednak ona nadal patrzyła na to wszystko spod drzwi ze zmęczoną światem miną.

Mimo wszystko, pokierowała się w stronę swojego łóżka i wzięła z pościeli list, który szybko rozpieczętowała.


Spodziewaj się mnie niebawem. Przyniosę dużo wódki.

R.B


***

1 9 0 7

Londyn


Kolejnego dnia (po zganieniu Rickarda), Genevieve zjawiła się pod danym adresem. I naprawdę nie wierzyła własnym oczom. Stała bowiem przed ogromną rezydencją, która na spokojnie mogłaby być siedzibą króla Anglii. 

Do ogromnej posiadłości prowadziła wybrukowana aleja, przy której rosły buki. Idąc w tamtą stronę, minęła się z przejeżdżającym automobilem. Dopiero po kilku minutach wcale nie tak wolnego spaceru dotarła do drzwi domostwa. Zapukała trzykrotnie kołatką, a chwilę potem ujrzała ubranego we frak jegomościa.

— Lord Alistair zaprasza do środka — powiedział mężczyzna koło sześćdziesiątki, a następnie otworzył szerzej drzwi.

Wnętrze było równie urzekające. Dębowa podłoga oraz schody, perskie dywany, wiszące na ścianach obrazy, zdobione kinkiety... Ten wystrój coś w sobie miał, nie był taki nijaki. Czuła, że mogłaby polubić to miejsce.

— Panna Salvatore! — usłyszała swojego nowego znajomego i natychmiast obróciła się w stronę, z której dochodził jego głos.

Blondyn był ubrany równie elegancko, co wczoraj, jednak miała wrażenie, że wyglądał jeszcze lepiej. Z tak radosnym uśmiechem i mniej ulizanymi włosami wyglądał dosłownie jak grecki Bóg. Kto wie, może nim był?

— Prosiłam, byś mówił na mnie Genevieve — przypomniała mu swoje wczorajsze słowa.

— Zaś ja, abyś nazywała mnie Beniaminem Alistairem. Jak widać oboje jesteśmy niesforni — wyszeptał jej do ucha, a następnie wyprostował się i dłonią wskazał pomieszczenie po drugiej stronie korytarza.

Ruszyła za nim. Trafiła do ogromnego pomieszczenia pełniącego funkcję salonu. W samym jego centrum znajdował się kominek, w którym tlił się ogień. Na prawo znajdowały się kanapy i fotele z zielonymi obiciami, natomiast na lewo stół do bilarda. 

— Czekam na rewanż, panno Salvatore. I wiedz, że nie pozwolę sobie na kolejną przegraną — zapowiedział pewny siebie gospodarz.

— O tym się dopiero przekonamy. Musi pan wreszcie zapamiętać, że nadmierna pewność prowadzi do zguby.

Ustawili się przy stole bilardowym. Tym razem bile były już ułożone i tylko czekały, aż zaczną grać.

— Niech pan pamięta, że w przypadku mojej kolejnej wygranej, będzie pan mi winien dwa długi.

— Nie kłopocz się wymyślaniem kolejnej rzeczy, panno Salvatore, tym razem nie dopuszczę do pani zwycięstwa.

Uśmiechnęła się wyzywająco.

A niedługo później uśmiech zszedł jej z twarzy.

— Zawszę dotrzymuję słowa — odparł blondyn, odkładając na bok swój kij bilardowy. — Teraz oboje jesteśmy sobie coś winni.

— Cóż, raz na wozie, raz pod wozem... — westchnęła głęboko. — Czego życzy pan sobie z mojej strony.

— Widzisz, Genevieve... — tym razem zwrócił się do niej imieniem. — Jedynym, czego sobie teraz życzę, jest spędzenie z panią więcej czasu. Dlatego pragnę, abyś pozwoliła mi się gościć przez tydzień. 

Nie mogła zaprzeczyć, mówiąc, że nie zdziwiła się jego decyzją. Sądziła raczej, że zechce pocałunku bądź zwolnienia z obietnicy zdradzenia swojego imienia.

— I tak nie potrafiłabym panu odmówić — oznajmiła całkowicie szczerze. — Jednak nie możemy zapominać, że wciąż jest mi pan coś winien.

— Jest pani całkowicie pewna, że chce pani je poznać? 

Choć przez chwilę się wahała, znała odpowiedź.

— Jestem.

Mężczyzna podszedł do niej, a następnie przystawił usta do jej ucha. Poczuła na nim jego ciepły oddech. A następnie usłyszała wyczekiwaną odpowiedź.

— Lucyfer.


***


Jak ja kocham mącić wam w głowach... Ale część z was się domyśliła!

Cóż, mamy pierwszy rozdział piątej i ostatniej części Sweet and Dangerous oraz zakończenie roku szkolnego. Mam nadzieję, że ten rok nie był dla was mimo wszystko taki tragiczny. Pozdrawiam wszystkich ósmoklasistów i maturzystów, dla których te wakacje nie będą zbyt spokojne.

Chętnie podałabym jakiegoś aktorka, który wcieliłby się w rolę Lucka (dla tych, u których wyobraźnia kuleje), ale nie znalazłam żadnego dość przystojnego i idealnego. Także... no. Wyobrażajcie go sobie jak chcecie, choćby jako Samuela L. Jacksona (choć jego w tym przypadku nie polecam).

Do następnego xoxo

P.S. Pozdrawiam osobę, która jest wszędzie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top