We Need Rules
Za parę minut Clarke miała porozmawiać z Wicekanclerzem Jahą i powiedzieć mu, co się stało z jego synem.
Z pewnością odzyskał nadzieję na ich ponowne spotkanie, gdy dowiedział się o buntowniczym ściąganiu bransolet i fałszywych zgonach. A ona miała mu te strzępy nadziei wyrwać z serca, które i tak pokruszą się jej wówczas w rękach.
Musiała wejść na drugie piętro pierwszy raz od przylotu. Problemem była kostka, która wracała do zdrowia, choć wciąż potrzebowała asekuracji i ograniczenia wysiłku. Ramie za to wracało zdrowia o wiele szybciej, natomiast dziewczyna i tak widziała podróż na górę niezbyt kolorowo.
Cóż, w tej chwili nie miała większego wyboru.
Gdy położyła jej asekuracyjną rurę na ziemi i stanęła przed drabiną, chwilę główkowała się z tym, jak to zrobić. To nie miało być łatwe. Potrzebowała sporych pokładów siły i cierpliwości. Marzyła o tym, by mieć to już za sobą.
Choć i tak na górze czekało ją najgorsze.
Złapała zdrową ręka za szczebel nieco nad jej głową, co zrobiła i drugą dłonią. Podskoczyła parę razy na zdrowej nodze. Za którymś razem spięła na raz mięśnie rąk, brzucha oraz nogi, którą postawiła z kolei po wyskoku na pierwszy szczebel.
Udało się.
Kiedy zrobiła to chyba z kilkanaście razy, ręce padały jej ze zmęczenia, a płuca prosiły się o pomstę do nieba. W końcu na poziomie głowy miała okrągłą lukę między piętrami.
- Daj rękę.
Chłopak o skośnych, przyjaznych, czekoladowych oczach, ciemnobrązowych, może nawet czarnych włosach i chudej jak Jaspera posturze wyciągnął do niej swoją dłoń, której się wdzięcznie użyczyła, by nareszcie znaleźć się na górze.
W pomieszczeniu pełnym kabli, anten, kilku materacy i kto wie, czego jeszcze.
Na jego końcu, w prawym kącie, zobaczyła jeden z foteli - jakich pozbyli się na początku, gospodarując przestrzeń - przed sporym, nieco popękanym monitorem. Na słabo działającym ekranie widniało pomieszczenie konferencyjne z Arki, jakie poznała od razu.
To też się udało.
- Monty, prawda? - spojrzała na niego, wciąż pod wrażeniem jego osiągnięć.
Chłopak schodził już po drabinie, widoczny od pasa w górę, ale zatrzymał się, słysząc swoje imię i popatrzył na Clarke przyjaźnie, ale i z zapytaniem w oczach.
- To wszystko jest niesamowite. - Pokazała ręka na przestrzeń wokół nich. - Zrobiłeś kawał dobrej roboty.
Monty tylko się do niej uśmiechnął, po czym kontynuując schodzenie na dół, odparł:
- Zależało mi na tym, żeby każdy skontaktował się z rodziną. - Wzruszył nieśmiało ramionami i zniknął z pola widzenia, zostawiając Clarke samą.
Chciała tylko porozmawiać z Wicekanclerzem. Z nikim więcej, póki co. Uważała to za słuszne. To było jej aktualnym priorytetem. Dlatego gdy usiadła na fotelu, założyła na głowę słuchawki umożliwiające rozmowę z Arką i spojrzała na ekran, wzięła głęboki wdech.
O to i on. Starszy pan, tak bardzo podobny do swojego syna.
Chcąc nie chcąc, bolało.
Trochę minęło, zanim to, że Clarke zasiadła przed Wicekanclerzem dotarło do ekranu na Arce, a ich odpowiedź z kolei dotarła do Setki. Starszy mężczyzna wyprostował się, zdecydowanie pełen ulgi i rozluźnienia. Czegoś, co tylko utrudniało dziewczynie zadanie.
- Clarke? Jak dobrze, że jesteś cała. Słyszałem o tej paskudnej mgle. Nasi naukowcy współpracują nad tym z chemikami.
Dziewczyną przełknęła łzy, nagle unikając ekranu.
- Panie Jaha, musi pan coś wiedzieć.
W oczekiwaniu na jego odpowiedź zamrugała, czując coraz więcej palących łez pod powiekami. Musiała być twarda, na ten jeden moment. Musiała być przykładem przywódcy, jakiego po niej oczekiwano i pokazać, że mimo zgotowanego im losu trwali dalej.
Nie dla Arki, dla Delikwentów, czy nawet dla siebie, ale dla kogoś, kto był dalej niż stacja czy jakakolwiek istniejąca gwiazda.
- Co się stało? Słyszałem, że siedmiu osobom... Niestety nie udało się przetrwać.
Tym razem wróciła wzrokiem do ekranu, zauważając w jego lekko rozmazanych przez piksele oczach coś, czego nie chciała. Czego obawiała się od samego początku. Co tylko wszystko komplikowało i zacierało jej pewne, wyraźne rysy twarzy.
Nadzieję.
Wzięła kolejny, większy oddech.
- Przykro mi, panie Jaha. - Jej głos niebezpiecznie zadrżał, schodząc niekontrolowanie do niższego tonu. - Tak bardzo mi przykro...
Kręcąc głową, spojrzała na Wicekanclerza jeszcze nieświadomego tragedii, jaka na niego miała spaść. Wciąż była tam iskierka w oczach, jaką miał kiedyś i jego syn. Wciąż niczego nie rozumiał. Wciąż czekał na odpowiedź. Z jej punktu widzenia, długotrwała transmisja danych zdawała się być dla niego zbawieniem.
Aż po chwili, iskierka zgasła.
I został tylko rodzic bez dziecka.
Jego głową opadła mozolnie na splecione przed nim dłonie, oparte łokciami o blat. Clarke przez łzy widziała ciężar, jaki na niego opadł. To, co czuła ona, było niczym w porównaniu z tym, co czuł w tej chwili Wicekanclerz.
Nie wyobrażała sobie bólu, jaki ponosi rodzic po stracie osoby, którą od samego początku przygotowywał na życie. Którą uczył każdej małej rzeczy. Mówić, chodzić, myśleć i czuć.
Którą stworzył.
I którą Ktoś na górze postanowił odebrać. Bez możliwości pożegnania. Tak po prostu.
Mimowolnie poczuła wyrzuty sumienia związane z matką, gdy Wicekanclerz zdawał się czytać w jej myślach. Znał ją, odkąd była małym dzieckiem. A ona znała go tak długo, jak znała swojego przyjaciela.
W tej chwili nawet dłużej.
- Dziękuję - powiedział słabo, z rezygnacją. - Twoja matka chciałaby... Z tobą porozmawiać.
Skinęła głową, ścierając nadgarstkiem niechciane łzy.
- Przyjdę wieczorem - postanowiła tym razem głosem pewnym i niezachwianym.
I odeszła, zostawiając go samego ze swoimi uczuciami. W tej chwili postanowiła rozpocząć swój plan.
♦♦♦
Po 20 minutach przeszukiwania obozu, w końcu ją znalazła.
Słońce już zaszło i temperatura spadła, a co za tym idzie - rozpalono ogień. Wokół niego umiejscowiono puste skrzynki, wyciągnięte z kapsuły fotele pasażerskie oraz zbędne, zniszczone części maszyny służące teraz jako siedzenia. Clarke podeszła do dziewczyny siedzącej na jednym z nich, rozglądając się równocześnie na boki.
Im mniej osób ją widziało, tym lepiej.
Usiadła obok niej jak gdyby nic, patrząc na pochłaniające węgiel płomienie ognia. Raz jeszcze, nie unosząc głowy, przyglądnęła się otoczeniu.
Radość związana z odnowieniem kontaktu wciąż utrzymywała dobry humor większości osób. Wszyscy zdążyli porozmawiać z bliskimi. Nie było ich znowu tak wielu z oczywistych względów.
W tej chwili każdy inżynier, mechanik, czy chemik rozmawiał ze specjalistami z Arki, czerpiąc od nich niezbędne informacje na temat utrzymania Delikwentów przy życiu do czasu przylotu reszty.
W każdym razie, nikt niepożądany nie znajdował się w zasięgu jej wzroku.
Czysto.
- Mam do ciebie prośbę.
Chwilę potem usłyszała parsknięcie.
- Mam cię przydusić jeszcze raz?
Szatynka nie szczędziła sobie wrogości, a Clarke się jej nie dziwiła. Jednak w tym momencie niewiele przejęła się niechęcią między nimi. Wyciągnęła dłonie w stronę ognia, udając, że jest jej zimno.
- Potrzebuję, żebyś...
- Masz tupet, żeby prosić mnie o cokol...
- Chcesz, żeby Bellamy był ułaskawiony jeszcze dziś?
To wywołało między nimi ciszę pełną napięcia wyczuwalnego nawet w powietrzu. Blondynka wiedziała, że tym ją przekona i ostatecznie osiągnie swój cel. Dla młodszej Blake to brat był ostatnią rzeczą, jaka jej pozostała. Byli dla siebie siłą, ale i najsłabszym punktem.
W końcu szatynka odpowiedziała, nie mogąc powstrzymać się od nuty irytacji w głosie nieprzyjaznym i znudzonym.
- Czego chcesz?
Pierwszy punkt odhaczony.
- Przede wszystkim dyskrecji.
♦️♦️♦️
Wyznaczenie granic ponad dziewięćdziesięciu przestępcom nie zapowiadało się najlepiej.
Nie mieli jednak innego wyboru. Nie mogli sobie pozwolić na wszechobecny chaos i kolejne żądze mordu. Dlatego też przed rozmową z matką, Clarke kazała zebrać Jake'owi - blond chłopakowi z grupy Jaspera - wszystkich Delikwentów przed kapsułą. Następnie postanowiła znaleźć Bellamy'ego.
Nie trwało to długo, gdyż z miejsca, gdzie stała, spostrzegła go siedzącego na skrzynce po drugiej stronie kapsuły. W Rogu Medycznym.
Jak zwykle był w swojej granatowej koszulce, na którą - ze względu na wieczorną temperaturę - narzuconą miał czarną, podwojskową kurtkę. Z włosami w nieładzie i postawą mówiącą: ,,Jeśli masz do mnie podejść, lepiej miej dobry powód" nie wyglądał na kogoś chętnego do jakiejkolwiek, ludzkiej interakcji.
Ale Clarke to nie odpychało.
Kiedy ich spojrzenia się spotkały, dziewczyna skinęła głową w stronę wyjścia, a Bellamy, widząc to, podniósł się z miejsca.
I niedługo potem, stali ramię w ramię przed wszystkimi, zgromadzonymi Delikwentami.
Niebo zdobiły pierwsze gwiazdy, a mrok coraz bardziej podkreślał intensywność płomieni ognia, pokrywających pomarańczowo-żółtą poświatą twarze zgromadzonych. Niektórzy byli podekscytowani, inni nieco wystraszeni, a nieliczna grupa - widocznie znudzona.
Bellamy jako pierwszy zabrał głos.
- Jesteście tutaj po to, żeby każdy z was dowiedział się o zasadach, jakie od dzisiaj będą obowiązywać nas wszystkich. Bez wyjątku - zaczął donośnie, krzyżując ręce na klatce. - Jeśli mamy przetrwać, musimy niezwłocznie wprowadzić prawo.
Odpowiedziały mu głosy buntu. Zanim jednak zdążyły się rozprzestrzenić po całej grupie, odezwała się Clarke.
- A przede wszystkim: musimy współpracować. Dzieląc się na grupy, tylko sobie szkodzimy. To, co stało się parę dni temu, nie ma prawa się powtórzyć. - Przesunęła po wszystkich wzrokiem. - Nigdy.
I nagle odezwała się rudowłosa dziewczyna, której Clarke opatrywała w pierwszych dniach rękę.
- Dlaczego to niby ty masz ustalać tu prawo? Jesteś...
- Jeżeli komuś coś nie pasuje, może odejść - przerwał jej nagle Bellamy z jego chłodnym spojrzeniem. - Obawiam się tylko, że nie będzie miał dokąd.
To uciszyło ponad dziewięćdziesiąt osób w mniej niż dwie sekundy.
- Prawo da nam jedność. A jedność - większe szanse na przetrwanie - podsumowała Clarke.
I gdy nie usłyszeli już prawie żadnego jęku niezadowolenia, liderzy popatrzyli na siebie krótko, wiedząc, że tym sposobem zdobyli przewagę. To był ich klucz do sukcesu.
Klucz do lepszego życia.
♦️♦️♦️
Po godzinie tłumaczenia zasad Delikwentom, Clarke wróciła do kapsuły, gdzie czekało ją najgorsze.
Musiała zmierzyć się z demonami umysłu. A w sumie, to z jednym.
Gdy stała tuż koło ekranu, jednak poza zasięgiem kamery, widziała ją. W formalnym stroju, z kasztanowymi włosami spiętymi w idealnego półkucyka, ale z wyraźnym zmęczeniem na twarzy.
W końcu usiadła, zakładając niepewnymi rękoma słuchawki i czekając w napięciu, aż Kanclerz spostrzeże jej obecność. A konkretniej na to, aż jej reakcja dotrze do ich odbiornika.
I w końcu ciemne oczy pani Griffin rozbłysły, natchnione życiem i szczęściem.
- Clarke... Tak się cieszę...
Zakryła usta dłonią, puszczając łzy swobodnie po policzkach. Odnalazła swoje dziecko całe i zdrowe. Niewiedza odeszła, zrzucając kamień z serca kobiety. Ulga, jaką emanowała, zdawała przesiąknąć już w jej głąb, zakorzeniając się na dobre.
Ale Clarke nie czuła tej ulgi.
- Że nie jestem Wellsem? - spytała chłodno, odnajdując pokłady emocji, jakie porzuciła przy zdejmowaniu nadajnika.
Te negatywne.
Po dobrej chwili, Kanclerz zamknęła oczy, przybierając ponury wyraz twarzy. Wykrzywiony poczuciem winy. Radość zastąpiły wyrzuty sumienia.
- Wiem, że cierpisz. Przepraszam...
Tu Clarke zmarszczyła brwi, nieco zmieszana. I wzburzona.
- Za co, tak naprawdę? Powiedz. - Jej ton głosu mógłby obniżyć temperaturę na całej suszy.
Odpowiedź matki tylko ją zawiodła.
- Za to, że zesłałam cię na Ziemię, wiedząc, jak bardzo to niebezpieczne. Nie chciałam tego, Clarke. Uwierz mi.
Nawet, gdy głos pani Griffin zaczął się łamać, wywołując u Clarke chcąc nie chcąc niepokonany, psychiczny ból, postanowiła wyrzucić z siebie to, co chciała mieć za sobą.
- To mnie nie obchodzi. - Pokręciła głową. - Skazałaś sto osób na pewną śmierć. Nawet nie mogliście zapewnić im bezpiecznego lądowania. A samo to kosztowało pięć żyć. Potem mgła. Kolejne dwa. - Zamknęła oczy, czując, że jeśli się nie uspokoi, powie coś, czego będzie żałować. - Nie zapytaliście ich o zdanie.
Kanclerz chciała coś powiedzieć, ale widząc, że Clarke nie skończyła, powstrzymała się z trudem. Znowu opuściła powieki.
- Waszym zdaniem nie zasłużyli nawet na prawdę... Ale oni nie są szczurami laboratoryjnymi. To są twoi ludzie. Powinnaś ich napełniać wiarą, a nie okłamywać. Motywować, nie dyskryminować.
Nie mówiąc już o tym całym pustkowiu, na jakie ich zesłali.
Postępowanie według prawa to jedno, ale życie na Arce, jakie wykreował rząd z panią Griffin na czele mogło wyglądać inaczej. Lepiej. Bez terroru, masowych egzekucji, czy karania Arkadyjczyków za byle wykroczenie.
Cisza, jaka nastąpiła po jej wypowiedzi, była bolesna. Clarke chciała mieć to w końcu z głowy. Chciała wyjść, nie wrócić i nie musieć patrzeć na nią po raz kolejny. Lub być w stanie spojrzeć na nią po raz kolejny bez grama emocji.
- Ja... - Głos Kanclerz ochrypł, więc subtelnie odkaszlnęła, by mówić dalej. - Co mam zrobić, powiedz... Nie mogę cię znowu stracić...
Miała ochotę powiedzieć, że nic. Nie mogły naprawić ich relacji. Nie do stanu sprzed lat. Nie umiały cofać się w czasie. Nie zakryją blizn. Nie zniwelują pustki. Nie usuną wspomnień. Nie ważne, jak bardzo by chciały.
Nie były w stanie.
Clarke nie mogła odzyskać mamy, czego tak bardzo żałowała. Wiedziała o tym, bo za każdym razem, gdy na nią patrzyła, widziała Kanclerz Arki. To było na pierwszym miejscu. To było w jej podświadomości.
Jednak postanowiła wykorzystać okazję. Poszukać rozwiązania mimo wszystko.
- Ułaskaw Delikwentów za popełnione na Arce zbrodnie. Przede wszystkim Bellamy'ego Blake'a.
Zmusiła się, by ponownie spojrzeć na ekran.
Po chwili dotarł do niej obraz kobiety, która wyprostowała się, gotowa zaprzeczyć, ale w ostatniej chwili spojrzała na córkę i westchnęła. Tu się zaczynały komplikacje.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobił?
- Nie muszę. Chciałaś, żebym ci wybaczyła, tak?
Choć musiała przyznać, że była nieco ciekawa.
- Nie mogę, Clarke. Nie komuś, kto nawet nie należy do Setki.
Ale tego się nie spodziewała, czując lekkie zaskoczenie. Przez chwilę nie umiała znaleźć słów, poddając się myślom. Walczyła jednak dalej. Miała umowę i musiała załatwić swoją część.
- Znasz chociaż powód, dla którego się tu znalazł?
Moment później dotarła do niej całkiem logiczna, pełna rezygnacji odpowiedź.
- Wśród Delikwentów jest jego siostra. Octavia Blake.
I już wiedziała, jak ją przekonać.
- Naraził się na śmierć dla swojej r o d z i n y. Jak wiele jest takich osób? Jak wiele?
Obie wiedziały, że niewiele.
Ciągle wyrzuty sumienia dręczyły Clarke, odkąd zniwelowała kontakt z Arką. Mimo całego bólu, jaki kobieta zadała jej i pozostałej, jak teraz wiedziała, dziewięćdziesiątce trójce, nie mogła oddzielić jej od swojego serca.
Sprawiając jej ból, sprawiała go też samej sobie.
- Dobrze, Clarke.
Nie cieszyła się z osiągniętego celu.
- Zwołaj wszystkich Delikwentów w południe.
Dziewczyna skinęła głową. Mimo że wystąpiły pewne przeszkody, wiedziała, jak trzeba było je rozwiązać. Najważniejsze, że zrobiła, co miała zrobić.
Postanowiła dać matce nadzieję na poprawę między nimi.
- Dobrze, mamo.
Więc dała ją również samej sobie.
Zeszła na dół zmotywowana i zadowolona z tego, że Setka zostanie ułaskawiona. Jeden z ich głównych problemów został nareszcie rozwiązany. Cień krążący nad nimi od dawien dawna rozpłynął się, odgoniony przez promyki nadziei.
Kazała pierwszej lepszej osobie poinformować resztę o przyszłym zebraniu z Kanclerz, po czym poszukała wzrokiem Octavii. Nie widziała jej w środku kapsuły, wiec ruszyła do wyjścia. Gdy odsłaniała już zasłonę, ktoś złapał ją za ramię.
Była to właśnie Octavia.
- Udało się? - spytała cicho, zważając na ludzi dookoła, którzy i tak byli zbyt podekscytowani nowym faktem, by się im przyglądać.
Clarke skinęła głową, lekko się uśmiechając.
- Nawet lepiej.
Octavia uniosła brew w zapytaniu, ale to by było na tyle, bo od razu po tym odeszła w głąb pomieszczenia. Musiałoby minąć sporo czasu, by ich stosunki stały się w miarę normalne. W miarę.
Wszystko zdawało się zmierzać w dobrym kierunku.
No właśnie, zdawało się.
- Wiesz coś o jakimś zebraniu?
Bellamy zjawił się przed nią szybciej, niż zdążyła to zauważyć. Energia w obozie również mu się udzielała. W nieco innym tego słowa znaczeniu. Miał niespokojne spojrzenie, zacięte rysy twarzy i był najwidoczniej cały spięty.
Przez moment zawahała się między prawdą a kłamstwem. Stali się przywódcami i byli w tym razem. Rozwiązywali problemy wspólnie i odbywało się tak do tej pory. Dopiero co znaleźli sposób na współpracę.
Jednak nie zapomniała o słowach matki i o tym, jak naprawdę Bellamy znalazł się wśród Setki. Wyjaśniało to, na przykład, dlaczego wyglądał jej na starszego. Chował przed nią prawdę, bo jej nie ufał i miał do tego pełne prawo.
Nikt nie był bez winy. Nikt nie był bez sekretów.
I tym razem to Clarke musiała zataić pewne fakty dla dobra Delikwentów. I ich przyszłości. Mimo tego, że przeszywające spojrzenie szatyna kazało jej zrobić odwrotnie.
- Podobno ma być w południe. Tyle mi wiadomo.
I zmieniła punkt obserwacji na ścianę za chłopakiem.
- Pewnie poinformują nas, kiedy przylatują i...
- Przepraszam, że przerywam, ale to sprawa niecierpiąca zwłoki. - Jasper stanął obok dwójki z niepokojem rzucającym się w oczy.
Clarke zmarszczyła brwi.
- Co się stało?
- W miejscu, gdzie wcześniej była misa z mieszaniną leków, znaleźliśmy opakowania po lekach, które z kolei były niedaleko zapasów i...
- Do rzeczy, Jasper - zniecierpliwił się Bellamy.
Na to chłopak wyciągnął do dziewczyny małą, potarganą u dołu ciemnoszarą bluzkę.
- Poznajesz?
Kiedy zobaczyła potargany materiał, pierwszy na myśl rzucił jej się...
- Opatrunek - poznała, nagle otępiała.
- Ta sama osoba zrobiła mieszaninę - stwierdził rzeczowo chemik.
Cała trójka myślała nad rozwiązaniem. Clarke widziała, jak oboje przerzucają wzrok to na bluzkę, to na nowy już opatrunek dziewczyny.
Jasper wiedział o sytuacji z ranami znacznie więcej. Rozpracowywał substancję znajdująca się na opatrunku i w ogóle miał o tym pojęcie. Zajmował się tym od samego początku. Był tu obecnie najbliższą dziewczynie osobą.
Natomiast Bellamy na twarzy oprócz zamyślenia i sceptycyzmu miał również niezrozumienie. Clarke nie mogła go rozszyfrować. Przestał patrzyć na materiał, coraz bardziej pogrążając się w myślach, widocznie kumulujących się z każdą chwilą.
Natomiast ona sama czuła rozwiązanie na końcu umysłu. Jakby jej podświadomość znała odpowiedzi na pytania siedzące w jej głowie.
Byli bardzo blisko poznania prawdy.
- Wiesz, czyje to? - zapytała go Clarke z nadzieją, której dawno u siebie nie widziała.
Pozostała dwójka też.
- Kogoś bardzo, bardzo szczupłego, albo...
I to podsumowanie runęło na Clarke jak sterta gruzu.
- Dziecka.
Kolory odpłynęły jej z twarzy, gdy odwróciła się, żwawo ruszając przed siebie.
- Nie sądzisz chyba, że...
- Nie, ale się dowiem - przerwała Jasperowi, który wraz z Bellamy'm podążał za dziewczyną.
Nie było jej w środku, więc wyszła na zewnątrz, zderzając się z blaskiem ogniska i mrokiem nieba. Dziewczyna rozejrzała się po Delikwentach, kipiąc determinacją, nadzieją i niepokojem.
Prawda zdawała się być tuż obok i nie wiedziała, czy była gotowa stawić jej czoła. Czy chciała wiedzieć. Czy potrafiła.
- Tam.
Jasper wskazał ręką gdzieś w lewo, między namiotami. Mrok w tamtej części utrudniał im chwilowo zauważenie dwóch ruchomych kształtów. Była tam. Stała tam razem z nieznaną im dziewczyną. Clarke zauważyła, że dziewczynka jest skulona, kiedy nieznajoma chodziła to do przodu, to do tyłu.
Jasper i Bellamy nawet nie zauważyli, kiedy blondynka zniknęła z ich towarzystwa i znalazła się przed tamtymi.
- Czy to należy do ciebie?
Bez ceregieli, Clarke wyciągnęła przed Charlotte rozdartą koszulkę, której ta z początku nie rozpoznała przez mrok. Po chwili jednak rozpoznała materiał, który blondynka trzymała w dłoni i jej twarz rozluźniła się w otępieniu.
- To twoje? - głos Clarke na samym końcu się załamał, zdradzając to, jak bardzo potrzebowała się dowiedzieć.
Ani ona, ani jej towarzysze nie spostrzegli, że wokół nich robiło się coraz ciszej.
Charlotte pokręciła energicznie głową.
- Nie. Nie wiem, czyje to.
Na to Clarke zamknęła oczy, robiąc głęboki wydech. Dziewczynka kłamała, było jasne. Gdyby nie miałaby nic wspólnego z całą sprawą, nie zareagowałaby tak na kawałek tkaniny. Nie zaprzeczyłaby. Nie spanikowałaby.
Więc hipoteza stała się faktem, a strata uderzyła w jej serce raz jeszcze. Czuła nawet, że łomot w jej klatce ustał. Czuła się martwa.
- Nie kłam. Tylko powiedz mi prawdę.
Gdy znowu na nią spojrzała, zobaczyła w jej oczach czystą panikę. Nie odpowiadała jej, patrzyła na coś za jej plecami, potem w ziemię, rozsadzana od środka własnym huraganem emocji.
I wtedy wybuchła, robiąc kilka kroków w jej stronę.
- To miało być dla ciebie! Byłam zmuszona!
Zapadła cisza. Charlotte kontynuowała.
- Kazał mi dać ci tą wodę, ale Wells wypił ją zanim...
- K t o ci kazał?
I tutaj to dziewczynka straciła mowę, zdając sobie sprawę z tego, co powiedziała. Pojedyncza łza spłynęła wolno po jej policzku, gdy spuściła wzrok.
Clarke czuła, jak chęć odkrycia prawdy ją przerasta. Chciała mieć to za sobą. Chciała wygnać zabójcę, by ten przez całą, upiorną noc siedział sam na pustym polu ziemi. By po powrocie dostawał mniej racji żywnościowych, niż wszyscy. By pracował dwa razy więcej.
Tak, jak mówiło ich nowe prawo.
- Mój brat. Finn Collins.
Ale tego wolała nie usłyszeć.
Szok, jaki odczuła, nie miał nic wspólnego z odkryciem drugiej pary rodzeństwa.
Z tłumu wybiegł wymieniony chłopak i podszedł do siostry w zawrotnym tempie.
- Co ja ci mówiłem?! - wykrzyknął, łapiąc Charlotte za ramiona i rzucając wzrokiem na dziewczynę obok, która przez cały ten czas była cicho.
- Finn? - zapytała Clarke, nie chcąc wierzyć. Po prostu nie chciała.
Jego ciemnobrązowe włosy były dłuższe, niż pamiętała. Nie miała pojęcia, że był jednym z Setki. Zwykła, ciemnozielona kurtka, czarny podkoszulek i spodnie uderzyły w nią bardziej, niż chciała przyznać.
Jej pierwsza miłość.
- Clarke - odpowiedział jej chłodem, gdy w końcu raczył na nią spojrzeć.
Byli ze sobą przez lata. Dobrze im się układało. Nawet bardzo. Nie widzieli niczego poza sobą, spędzali razem czas na Arce i oglądali wspólnie kosmos. Byli szczęśliwi.
Do czasu, w którym ekspulsowano jego rodziców. Nigdy nie powiedział jej, za co tak naprawdę ich skazano. I jego później też. Wiedziała tylko, że od tamtej pory obwiniał ją za ich śmierć i wszystko, co było między nimi, legło w gruzach. Miłość zmieniła się w nienawiść.
- Zapewne wiesz o nowych zasadach i o tym, co czeka cię za morderstwo Wellsa Jahy.
Bellamy odezwał się zza pleców Clarke. Czuła, że jest niedaleko, po jej lewej. Poczuła cień wsparcia. Chciała, żeby tam był.
Nie odwróciła się jednak, wciąż patrząc z obrzydzeniem na Finna. Ale nie mogła odwrócić wzroku. Nie potrafiła, odkąd przybiegł do siostry. Odkąd wiedziała, co zrobił.
Chciał ją zabić. A zabił jej przyjaciela.
- Skazujemy cię na wygnanie w trybie natychmiastowym - dodał Bellamy pozbawionym emocji głosem. - Masz dziesięć minut na spakowanie potrzebnego sprzętu. Wrócić możesz dopiero o świcie.
Finn spojrzał na Bellamy'ego z przymrużeniem oka, chwilę nie reagując. Mierzył go spojrzeniem bez większego skrępowania. W końcu się ruszył, ale gdy siostra złapała go za rękaw, spojrzał na nią i wyszeptał jej coś do ucha, po czym poszedł do kapsuły.
Zarówno Charlotte, jak i obca im dziewczyna pobiegły za nim, a ludzie zaczęli się rozchodzić. Clarke patrzyła w miejsce, gdzie trójka była jeszcze chwilę temu.
Wiedziała. Prawda była ciężka, ale zarazem pozbawiła Clarke niewiedzy i bezsilności. Bolało, ale gdy wszystko się wyjaśniło, mogła ruszyć dalej. Przynajmniej na to liczyła. Tego właśnie potrzebowała.
Ruszyć dalej.
Nieco się wzdrygnęła, czując czyjąś dłoń na ramieniu. Gdy obróciła głowę, spotkała brązowe, ledwo widocznie smutne oczy.
- Zrobiliśmy to, co trzeba było zrobić - stwierdził, zdawało się, pocieszająco.
Na co tylko skinęła głową.
Była wdzięczna za wsparcie. Lub chociaż słowa otuchy. Lidera mógł zrozumieć tylko lider i to uważała wówczas za jedną z ważniejszych wartości, jaką mieli.
Czuła się wykończona i mogła stwierdzić, że nie tylko ona. Ręką na jej ramieniu niemal jej ciążyła. Mimo to postanowiła to zignorować. Również on miał za sobą męczący dzień, bo przecież niełatwo jest powiedzieć komuś prosto w twarz, że zostanie wygnany.
Odwróciła wzrok i spojrzała tam, gdzie jeszcze chwilę temu stały duchy jej przeszłości.
- Jak zawsze.
Chwilę stali w ciszy. Zabrała głos raz jeszcze.
- To ja go wygnam. Muszę...
- Uczcić jego pamięć. Zrozumiałby.
Nie patrząc w jego stronę, ledwo widocznie się uśmiechnęła z wzrokiem gdzieś na ziemi. Było w tym ziarno prawdy.
- Możemy iść!
Głos z kapsuły oderwał rękę Bellamy'ego od ramienia dziewczyny, po czym oboje spojrzeli w kierunku Finna.
Z torbą o średnim rozmiarze na plecach wyszedł na zewnątrz, idąc w stronę dwójki. Za nim wyszli Charlotte, obca dziewczyna, Jasper i parę innych osób.
Nadeszła pora.
- Słyszałam, że Octavia bierze nocną zmianę. Poinformuje was o... naszym powrocie - powiedziała, raz jeszcze spoglądając na Bellamy'ego, kiedy ten, chwilę się wahając, wyjął coś z jednej z kieszeni swojej kurtki.
Błysło groźnie w świetle ognia. Po chwili poznała przedmiot, czując dziwne, niepokojące uczucie.
- Weź, na wszelki wypadek. - Wyciągnął w jej stronę krótki kawałek metalu, owinięty u dołu jakąś czarną tkaniną.
Ostry kawałek metalu.
Patrzyła na niego przez moment, próbując dojrzeć w jego zachowaniu ukryte intencje. Ale gdy nie widziała niczego prócz ponaglającego wzroku szatyna, w końcu wyciągnęła ku niemu dłoń, a on podał jej wówczas broń.
I znowu, to dziwne uczucie, gdy jego ręka zetknęła się z jej na krótszą chwilę.
- Dziękuję.
Na co on jedynie skinął głową, przerzucając wzrok na czekające zbiorowisko. Clarke również spojrzała w tamtym kierunku, z supłem w żołądku i niepewnością czyhającą na jej barkach. Wzięła głęboki oddech, szykując się w ten sposób na jedną z cięższych nocy od czasu przylotu.
I wreszcie, ruszyła przed siebie, zostawiając Bellamy'ego. Jej kroki obijające się o suchą, twardą glebę wydawały huczeć na około niej w rytm jej szybko pracującego serca. Tym razem zrobiła spory wdech, w poszukiwaniu zalążków odwagi na krańcach umysłu.
Minęła Finna bez słowa, odchodząc na północny-zachód od wejścia kapsuły. Światło ogni niknęło przed nią w zastraszającym tempie, pokrywając ją coraz głębszym mrokiem. Dopiero po chwili usłyszała za sobą ciężkie, powolne kroki.
Spojrzała zza ramieniasię na zbiorowisko wokół ognia, obserwujące ich przy akompaniamencie wymienianych ze sobą szeptów. Wśród obcych dla niej w większości twarzy, znalazła Octavię opierającą się o ścianę maszyny. Ta widząc, że Clarke na nią patrzy, skinęła jej ledwo głową.
Blondynka odwzajemniła ten gest, po czym szybko zwróciła się ku kierunkowi podroży.
Nudnej, nieprzyjemnej podróży.
****
Kolejny, jak obiecany! Mam nadzieję, że do tej pory was nie zawiodłam. Bellarke... I tak dalej. Mile widziane są głosy na rozdziałach, bo to oznacza dla mnie, że jest sens kontynuować! Pozdrawiam!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top