Nothing?
Po dłuższej chwili podziwiania ogromu planety z wrót kapsuły, pierwsi śmiałkowie wyskoczyli na zewnątrz, krzycząc radośnie i nie mogąc się napatrzeć na monumentalność otaczającego ich z każdej strony widoku. Inni poszli w ich ślady, nieco ostrożniej, z rannymi bliskimi zawieszonymi na ramionach.
Każdy chciał ujrzeć Ziemię z jej gleby na własne oczy.
To był drugi kosmos z błękitnym niebem i popękanym, kurzącym się pod nogami gruntem. Z powietrzem niosącym orzeźwienie. Było ono gryząco suche, ale i tak stanowiło boską wersję tego, czym oddychali na Arce.
Delikwenci ujrzeli Błękitną Planetę z tak bliska jako pierwsi ludzie od kilkuset lat. Nadawało im to ważności.
Sensu bytu.
Clarke wciąż stała w wejściu, jednak gdy obudziła się z transu, jakim było tak wielkie wydarzenie w jej życiu i czysty szok, umknął jej jeden, zasadniczy szczegół.
To jest ten las?
Arka miała obliczoną trajektorię kapsuły od wylotu do samego zderzenia z Ziemią. Mieli wylądować w jednym z lasów Ameryki Północnej. A to, co widziała przed sobą, nie cechowało się drzewami czy w ogóle jakąkolwiek florą.
Więc gdzie, do cholery, byli?
Spojrzała dookoła i zobaczyła chaos. Zachodzące już słońce, takie samo, jak na Arce, nagrzało grunt niemiłosiernie, a on z kolei nagrzewał powietrze. Mimo tego wszyscy biegali bez nakryć głowy, narażeni na udar. Pierwszy raz promienie słońca docierały bezpośrednio do nich.
Konsekwencje z tym związane miały być różne, więc gdyby Clarke zostawiła Delikwentów w takim zamieszaniu, nie mogłaby sobie tego darować.
Czasu nie było wiele.
- Niezły las, co nie? - Wells pojawił się obok niej, patrząc na to, co ona.
- Nie wierzę. Jak Arka mogła się tak pomylić przy obliczeniach? - Skrzyżowała ręce na klatce.
- A może to nie pomyłka? - zapytał, nie czekając na odpowiedź. - Ja i moja grupa zajmujemy się nastolatkami z agorafobią. Jest ich około tuzin i żaden z nich nie wyjdzie z własnej woli na zewnątrz. Tak ogromna przestrzeń...
- Przerasta ich - przerwała. - Nie można ich zostawić samych, trzeba im dotrzymywać towarzystwa przez cały czas. Przyda się jeszcze coś w rodzaju zasłony na wejściu, żeby odgrodzić ich od widoku Ziemi bez zamykania drzwi. Plusem będzie dodatkowa ochrona przed promieniami słonecznymi.
- Da się zrobić. Wykorzystamy spadochron od kapsuły. Teraz większym problemem są leki na wyczerpaniu i zapasy pożywienia, które starczą na może dwa, trzy tygodnie.
Clarke westchnęła.
- Jak mamy cokolwiek zdobyć, skoro nie ma tu nawet śladu świadczącego o tym, że była tu kiedyś woda?
Wells wskazał ręka na punkt przed sobą.
- Przyjrzyj się horyzontowi.
Clarke zgodnie z jego poleceniem wbiła wzrok przed siebie, mrużąc powieki.
Niebo było już ciemniejsze, ktoś rozpalił ogień, temperatura spadała, ale jedyne, co widziała, to fragment horyzontu, który wskazał jej Wells. Był on na prawo od miejsca, w którym jeszcze przed chwilą zachodziło słońce, czyli na wprost nich. Nie widziała nic nadzwyczajnego, ale uparcie przyglądała się odległemu punktowi.
I w końcu zauważyła.
- Las?
Cienka, ciemna, ledwo widoczna linia majaczyła daleko, daleko od nich.
- Dokładnie. To oznacza, że nie jesteśmy na środku tej całej suszy, a na jej granicy i warunki będą tu bardziej sprzyjające, niż na to wcześniej wyglądało. - Uśmiechnął się do niej słabo, po czym kontynuował. - Najwidoczniej od dawna nie było żadnych opadów, a teren był kiedyś jakimś polem uprawnym albo gigantyczną łąką. Z temperatury wnioskuję, że mamy lato.
Wciąż imponował jej zasób wiedzy o Ziemi, jakim dysponował.
- Więc jeśli ta temperatura nie jest tu stała, a jedynie utrzyma się przez najbliższy czas, to w nocy nie będzie spadać poniżej zera, jakby to było na przykład... na pustyni?
W jego głosie usłyszała zawahanie, chociaż wiedziała, że był tego pewien.
- Będzie zimno, ale na to jesteśmy akurat przygotowani. To dobrze. Naprawdę dobrze. - Popatrzyła ze zrozumieniem i ulgą na przyjaciela, ale na jego twarzy widniał smutek.
To ją przejęło.
- Wells - zwróciła się do niego bezpośrednio, by na nią spojrzał. - Ilu straciliśmy?
Chłopak odwrócił wzrok i skierował go na wciąż radujących się nastolatków, wzdychając.
- Pięciu.
Clarke poczuła ból w klatce, który po chwili zmienił się w gniew. Wiedziała, czyja to wina. Wiedziała, kto był za to odpowiedzialny i przez kogo Wells musiał niesłusznie nosić czyjąś śmierć na swoich barkach.
Przez kogo pięć osób odeszło o wiele za wcześnie. I było jej za tą osobę wstyd. Nosiła jej nazwisko.
- Prawie wszystkich udało się opatrzyć. - Wells popatrzył w prawo, za Clarke, na róg z rannymi. Dziewczyna poszła w jego ślady. - Powoli wstają na nogi, ale ten chaos - pokazał niedbale ręką na Delikwentów. - niezbyt jest pomocny.
Clarke skinęła głową, idąc w stronę opuszczonych drzwi, tworzących w tej chwili swego rodzaju pochylnie, po której zeszła tylko kawałek, zważając na kostkę. Rozejrzała się po chaosie, jakim postanowiła zając się po raz kolejny, niemal odruchowo.
- Uwaga, wszyscy! - krzyknęła, roznosząc swój głos echem. Osoby stojące najbliżej skupiły na niej swój wzrok. - Jeśli zaraz nie wrócicie do środka, jest spore prawdopodobieństwo, że dostaniecie udaru. I oparzeń skórnych. Co do jednego.
Lustrowała dziesiątki nastolatków, patrząc, jak coraz więcej z nich zaprzestawało swoich czynności i podchodziło bliżej, by lepiej słyszeć, co ma do powiedzenia.
- Teraz, pierwsze, co trzeba zrobić, to...
- Nie słuchać cię, bo nikt nie podlega twoim rozkazom.
Bellamy znienacka wysunął się na przód, przed nią, ponownie rzucając jej krótkie, chłodne spojrzenie zza ramienia. Tym razem jednak było w nim też coś, co przypominało pogardę i irytację. Po sekundzie znów patrzył na zgromadzonych przed nimi Delikwentów.
- Jak myślicie, źle jej się żyło jako uprzywilejowanej córce Kanclerz?
Odpowiedziała mu posłusznie cisza. Bez protestów.
- Nie wie, co to głód, czy bieda. Nie zna warunków prawdziwej Arki. Nie dajmy sobie mydlić oczu! Nie dajmy sobą pomiatać komuś, kto nie wie, przez co przeszliśmy! Dlaczego? - Tu obrócił się do Clarke z determinacją w oczach, która chyba od zawsze płynęła mu w żyłach. - Bo robimy cokolwiek, do cholery, chcemy.
Delikwenci zareagowali na to okrzykami aprobaty, wyrzucaniem pięści w powietrze i powtarzaniem jego słów jak mantry.
- Cokolwiek, do cholery, chcemy!
Krzyki i chaos rosły na sile, Bellamy uśmiechnął się pełen satysfakcji, a Clarke widziała, gdzie to wszystko zmierza.
Do klęski.
Kulejąc, podeszła do niego mocno zirytowana i wypełniona tym, co i Bellamy - determinacją. Nie był tu jedyną osobą, której lepiej nie zachodzić za skórę. Dziewczyna zachowała kamienny wyraz twarzy, choć miała ochotę krzyknąć mu prosto w twarz.
- Świetna robota, Rebeliancie.
Stanęła z nim twarzą w twarz i spojrzała na niego z grozą w niebieskich oczach. Gdy nie okazał żadnej reakcji, prócz podniesionej brwi i spojrzenia mówiącego, że nie widzi sensu w jej wypowiedzi, dodała z chłodem:
- Właśnie wykopałeś nam grób.
♦♦♦
Nie minęła godzina, a kilkadziesiąt osób siedziało w kapsule osłabione i stale nawadniane. Ich skóra pokrywała się miejscami niegroźną, za to szczypiącą czerwienią. Zapasy malały na oczach Clarke, gdy patrzyła na każde z widocznych dla niej wiader. Musieli coś zrobić, by nie umrzeć z pragnienia.
Problemem było również pomieszczenie wszystkich poszkodowanych w tej jednej maszynie. Nie mówiąc już o spaniu.
Na szczęście ci, którzy wspierali Wellsa i Clarke okazali się niezwykle zaangażowani. Za pierwszy cel grupa obrała sobie rozłożenie namiotów na zewnątrz, by wszyscy mogli mieć swój kąt do spania. Kapsułę uznaliby wtedy za tymczasowe przechowanie chorych i wszystkich zapasów.
Jednak teraz wypełniona była również grupą, która robiła cokolwiek, do cholery chciała.
Wells i inni zbierali się do wyjścia na zewnątrz, więc Clarke wstała z podłogi, idąc kulawo w ich stronę. Już miała wyciągnąć rękę w stronę przyjaciela, by ten podał jej jedną z chust na głowę, jakie mieli oni sami, ale nawet nie zdążyła postawić drugiego kroku, bo wystawił przed nią dłoń zatrzymującym gestem.
- O nie, Clarke - zaoponował Wells, kiedy zobaczył kulejącą przyjaciółkę. - Najpierw sama się wylecz, potem do nas dołącz. Poza tym, bardziej przydasz się chorym. - Wyszczerzył się, widząc, jak twarz Clarke wykrzywia porażka.
- Racja. - Westchnęła. - Ale za pół godziny musicie wrócić. Nie przydacie się padnięci i wykończeni - stwierdziła stanowczo, sadowiąc się ponownie na metalowej podłodze.
Chłopak skinął głową wciąż uśmiechnięty i wyszedł wraz z resztą, znikając po drugiej stronie zasłony. Za niedługo miało zrobić się całkowicie ciemno, więc i tak praca nie byłaby wówczas możliwa.
Clarke nie pozostało więc nic innego, niż kontynuowanie zmieniania opatrunków rannym. Miała w końcu sprawdzić swój własny stan, jednak postanowiła zrobić to po zajęciu się ostatnią, potrzebującą osobą.
Nieważne, ile miało ich być.
- Bell...
Schrypnięty głos Octavii odwrócił uwagę blondynki w momencie, gdy skończyła oczyszczać rękę rudowłosej Delikwentki.
- Jasper, zawiń jej dłoń - zwróciła się do chłopaka siedzącego metr obok niej.
Chciała się podnieść, jednak tym razem, gdy postawiła stopę na ziemi, ból był zbyt silny. Siadła z powrotem i westchnęła.
- Jednak nie. Ja to zrobię. Ty poszukaj Bellamy'ego i powiedz, że Octavia się obudziła, proszę. - spojrzała na Jaspera błagalnie, na co ten skinął głową.
- Się robi, pani doktor.
Określenie, jakiego użył, wywołało na jej twarzy zmęczony uśmiech. Ktoś w nią wierzył, a to dało jej motywację. Chwyciła za bandaż i kontynuowała opatrywanie ręki rudowłosej. Ludzie potrzebowali pomocy. Jeśli mogła jej udzielić, udzielała jej.
Przypomniała sobie o Octavii.
- Nie możesz niczego podnosić, łapać, nie mówiąc już o wchodzeniu na górę, rozumiesz? - spytała rudowłosej, na co ta skinęła głową.
Blondynka przesunęła się po ziemi do Octavii opartej o ścianę kapsuły niedaleko niej. Tym razem patrzyła na nią nieco przytomniej. I nagle zdawało się to gorszą opcją, niż jej wcześniejsza półprzytomność.
- Clarke Griffin? - spytała chłodno, taksując ją wzrokiem.
- Jak się czujesz? Kręci ci się w...
- Zabiliście moich rodziców.
Chłodne słowa dziewczyny pokryły przestrzeń wokół nich mrokiem. Cisza zaległa między nimi jak czarna mgła. Clarke spojrzała na opatrunek, który zmieniła nastolatce paręnaście minut temu.
- Bellamy zaraz do ciebie przyjdzie, pocze...
- To byli też jego rodzice! - Szatynka wstała, opierając się bezsilnie o ścianę.
Clarke, chcąc nie chcąc, zrobiła to samo i przyległa zdrowym ramieniem do metalu, który utrzymywał część ciężaru jej ciała. Spojrzała na gotującą się dziewczynę i wyciągnęła ku niej rękę.
- Octavia, nie powinnaś wsta...
- Zamknij się!
Przycisnęła blondynkę do ściany, otaczając jej szyję dłońmi. Przez moment świat zawirował Clarke przed oczami, jednak szybko złapała swoimi dłońmi za przeguby szatynki, w próbie samoobrony. Na darmo.
- Kiedy cię znalazłam, ledwo... byłaś przytomna. Musisz... - Czuła, że oddech i mowa przychodzi jej z coraz większym trudem. - Odpoczywać.
Część Clarke chciała, żeby Octavia w końcu usiadła, puściła jej szyję i nie narażała swojego zdrowia po nie tak łagodnym urazie, za to druga... czuła, że zasługuje na to wszystko.
- Octavia! Przestań!
Gdy mroczki już tańczyły przed oczami Clarke, momentalnie przestała czuć żelazny ścisk na szyi i ze świszczącym oddechem nabrała nowych haustów powietrza. Poczuła nieopisaną ulgę.
Oparła głowę o ścianę, uspokajając rozszalałe serce. Zamknięte powieki w końcu uniosła do góry i spojrzała w szoku w stronę dziewczyny, którą za pas odciągał od Clarke Bellamy. Powinna przywyknąć do zawistnego spojrzenia, jakie jej posyłała, jednak nie potrafiła.
Każda kolejna pozbawiona rodzica osoba ukazywała inną gamę emocji.
- Puść mnie! Zasłużyła na to!
W niebieskich oczach Octavii szalał gniew tak przerażający, że ludzie naokoło odsunęli się od rodzeństwa na dobre kilka metrów. Determinacja najwidoczniej leżała w ich genach i ujawniała się w najmniej spodziewanym momencie.
Clarke po kilku wdechach w końcu zabrała głos.
- To prawda - odparła, wciąż odczuwając palenie skóry wokół szyi. - Ale czy wam się to podoba... czy nie, jestem tu jedynym medykiem. I musimy współpracować.
- Damy sobie radę bez ciebie.
Octavia wyrwała się z ramion brata i weszła po drabinie na górę, nie oglądając się za siebie. Jad zawisł w kapsule, dokładając Clarke trudu w nabieraniu kolejnych wdechów.
- Usiądź. - Jasper pojawił się obok i posadził dziewczynę na pierwszej lepszej skrzynce.
Clarke zamiast mu jakkolwiek odpowiedzieć, spojrzała Bellamy'emu w oczy i ledwo widocznie skinęła do niego głową w podzięce. Chłopak tylko chwilę na nią patrzył, z mieszanką różnych emocji, po czym odwrócił wzrok, oddalając się za siostrą.
Nie wiedziała, czemu jej pomógł. Prędzej, niż tego, spodziewałaby się kolejnej pary rąk odcinającej jej dopływ powietrza.
Po chwili niechętnie pozwoliła Jasperowi opatrzyć jej nogę, zbadać ramię oraz szyję i wedle jego polecenia również chwile odpocząć.
Nie podobało jej się to ani trochę, jednak lepiej było mieć to z głowy.
- Stopa wokół kostki zaczerwieniona i spuchnięta. Ledwo zdjąłem ci buta, więc o wkładaniu go ponownie nie ma mowy. Tak sądzę.
- Wystarczy luźno zawinięty bandaż i prowizoryczna kula. Na szyi zostaną siniaki i lekka opuchlizna, a ramię będę oszczędzać. Powinno wystarczyć - podsumowała Clarke, ciągle z trudem wypowiadając słowa. - I Jasper...
- Tak?
- Dziękuję. - Spojrzała na niego z wdzięcznością. - Twoja pomoc jest bezcenna. Robisz dla wszystkich naprawdę wiele. Mam nadzieję, że o tym wiesz. Jesteś dobrym człowiekiem.
Jasper nie podniósł głowy, zajmując się zawijaniem jej kostki i powiedział:
- Ty też, Clarke. Kiedyś to zrozumieją.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć, nieco zdekoncentrowana, więc resztę czasu spędziła, mówiąc chłopakowi, co ma robić. Gdy poszedł do kolejnych osób, myślała nad jakimś planem dla Delikwentów. Rozplanowanie tego wszystkiego nie zapowiadało się na proste.
Wells i jego grupa zajmowała się namiotami, Clarke wraz z Jasperem i innymi pilnowała chorych, a pozostali...
No cóż, wciąż robili cokolwiek, do cholery, chcieli.
Ich podejście według dziewczyny było dla wszystkich bardzo szkodliwe. Gdyby zajęli się czymkolwiek pożytecznym, może nie musieliby gnieździć się w dwupoziomowym pudle gotowym w każdej chwili rozpaść się pod ich ciężarem.
Kiedy po raz piąty przed snem powstrzymały ją wybuchy śmiechu z zewnątrz, była na skraju wyczerpania.
- Po prostu to szarpnij!
- A jak coś mi się stanie? Ty pierwszy, może wtedy mnie przekonasz.
To rozbudziło Clarke do końca.
Wstała, używając do tego kawałka rury znalezionego niedaleko jako pseudo-kuli, po czym wyszła na zewnątrz, widząc sporą grupę koło ogniska, stojącą w kolejce do...
No właśnie.
Zeszła w dół po pochylni, widząc coraz więcej szczegółów.
Na przodzie utworzonej po łuku ogniska kolejki stał Murphy i jakiś nieznany dziewczynie czarnoskóry chłopak. Trzymali w ręce cienki kawałek metalu. Właśnie pochodziła do nich kolejna osoba, niska brunetka, wystawiając rękę.
Kiedy przybliżyli metal do jej ręki, instynkt Clarke zadziałał automatycznie.
- Co wy, do cholery, robicie? - zapytała z pretensją, widząc kolejne zbliżające się kłopoty.
Potem wzrokiem odnalazła coś lśniącego między płomieniami ogniska.
Bransolety, które służyły za jedyne źródło informacji dla Arki o stanie fizycznym Delikwenta. Zdjęcie jej było dobrowolnym wyrokiem śmierci. Łączenie zostaje brutalnie zerwane, a rząd myśli, że Delikwent padł ofiarą napromieniowanej matki natury.
- To, co powinniśmy zrobić już dawno.
Bellamy minął Clarke bez patrzenia na nią i zbliżył się do grupy, podczas gdy coraz więcej nastolatków zbierało się na zewnątrz, otaczając ich z każdej strony.
- Myślicie, że gdy reszta zleci na Ziemię, wybaczą nam wszystko, co zrobiliśmy? Każde wasze przestępstwo pójdzie w niepamięć?
Spytał retorycznie i stanowczo, kiedy Delikwenci znów słuchali go jak zaczarowani.
Tylko Clarke i Wells nie podzielali tego, co inni brali za dobre rozwiązanie. Nikt oprócz nich nie znał drugiej przyczyny powrotu na Ziemię. Nikt nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, nie mając hej pełnego obrazu. Mimo to milczeli. Chętnie lub mniej.
- Wrócą do nas, aresztują, i kto wie, co jeszcze? To będzie nasz koniec! Koniec wolności, którą dopiero dostaliśmy, lądując na tej planecie! Gdy wrócą, kto będzie myślał o przebaczeniu, kiedy trzeba przywrócić ład i porządek?
Bellamy, stojąc pośród nich, podniósł z ziemi dopiero co zerwany z czyjegoś nadgarstka nadajnik, leżący poza zasięgiem płomieni. Wzniósł go na wysokość twarzy, pokazując go każdemu z zaciętym wyrazem twarzy.
- Nie wybaczą, uwierzcie, a zerwanie tego kawałka metalu zapewni nam wolność. Zapewni nam pewność, że Arka uzna nas za martwych. Zapewni nam Ziemię na własność! Według naszych reguł!
Tłum odpowiedział mu dzikimi krzykami wolności, buntu i szaleństwa. Fala rytmicznie wyrzucanych w górę pięści otoczyła ich z każdej strony. Bellamy zjednał ich sobie, może nieświadomie, stając się dla nich liderem, za którym warto iść.
I Clarke, czy tego chciała, czy nie, zaimponował jego wpływ na ludzi. Jeśli w coś wierzył, było to stałe i niezachwiane. Potrafił nawet zarazić tą wiarą innych. Nie sposób było nie zauważyć szacunku, który otaczał go jak próżnia Arkę.
Jednak w tej chwili, pod wpływem emocji, Clarke powiedziała to, co od początku krzyczało jej w głowie.
To, co musiało być powiedziane. Choć nie była pewna, czy powinno.
- Zerwanie tego ,,kawałka metalu" zapewni tylko śmierć wszystkim na Arce!
Jej równie stanowczy głos zatrzymał ściąganie bransolet, wzbudzając we wszystkich grozę tym jednym, prostym zdaniem.
- Clarke...
Dziewczyna tylko zerknęła na Wellsa, który położył jej dłoń na ramieniu, po czym obróciła się tak, by jego ręka samoistnie opadła na pustkę. Nie mogła dłużej trzymać tego dla siebie.
- Chcecie wiedzieć, dlaczego tak naprawdę nas tutaj zesłali? - odparła, patrząc tym razem w brązowe, sceptyczne oczy Bellamy'ego. - Arka u m i e r a.
I wtedy, zupełnie zwyczajnie, coś się zmieniło.
Twarz Bellamy'ego przybrała zarówno wyraz nagłego zrozumienia, jak i lekkiego niepokoju, gdy wzrok powędrował na tańczące wciąż płomienie ozdobione metalem. Zacisnął szczękę w zamyśleniu i przełknął ślinę ledwo widocznie. Można było to wziąć niemal za złudzenie.
Co właśnie działo się w głowie jego? Nie miała pojęcia. Ale jedno mogła stwierdzić - gdzieś w głębi duszy, Bellamy miał na uwadze ludzkie życia.
Jednak nie minęła sekunda, a jej teza stanęła pod znakiem zapytania w momencie, w którym powrócił Rebeliant ze swoją sceptycznością i chłodnym wzrokiem przeszywającym ją na wskroś.
A Clarke wróciła do córki Kanclerz.
- Filtr CO2 już od dłuższego czasu nie funkcjonuje, co oznacza, że powietrze na statku wkrótce się skończy. Zsyłając nas, zapewnili sobie dodatkowy miesiąc życia i czasu na wymyślenie rozwiązania. Lot na Ziemię był rozwiązaniem, ale gdy ściągnęliście nadajniki, Arka myśli, że nie można tu żyć, a co za tym idzie - zginą.
Kiedy cała prawda wyszła na jaw, a ciężar związany z trzymaniem jej w tajemnicy rozpłynął się w powietrzu, pojawił się przed nią Wells z widocznym niezadowoleniem na twarzy. Ludzie już rozmawiali między sobą, zdekoncentrowani nową informacją, emocjonując się coraz bardziej.
- Chciałaś wprowadzić chaos? Jeśli tak, to moje gratulacje.
Popatrzyła na niego z gniewem.
- Lepszego sposobu, by ich przekonać do zaprzestania tego całego buntu nie ma. Nie możemy pozwolić na utratę jedynej formy kontaktu z Arką.
- Monty i inni informatycy nad tym pracują. Ratują to, czego nie spaliło w kapsule podczas wlotu w atmosferę.
Clarke w końcu westchnęła i potarła czoło ze zmęczenia.
- Nie ma pewności, że im się uda. Póki pracują, nie można pozwolić na zdjęcie ani nadajnika więcej. Zerwanie jednego połączenia może uszkodzić całą resztę bransolet. Mamy szczęście, że na razie do niczego takiego nie doszło. - Wskazała palcem na niebo. - Arka musi wiedzieć, że da się tu żyć. Musimy ich uratować, Wells.
W oczach błyszczała jej namacalna prośba. Przyjaciel najwidoczniej nie był zadowolony z ujawnienia przez nią prawdy bez uzgodnienia tego z nim wcześniej. Jako syn Wicekanclerza Jahy również wiedział, jaki był cel ich podróży i również trzymał go w sekrecie. On też miał prawo do decydowania o tym, kto powinien o nimi wiedzieć.
A to, co zrobiła jego przyjaciółka, nie było ani trochę jego wyborem.
- Nie możesz uratować każdego, Clarke - stwierdził cicho, po czym oddalił się w stronę namiotów.
Odgłos jego kroków jako jedyny słyszała wyraźnie.
Jego wypowiedź była szczera, co tylko wprawiło ją w większe zamyślenie. Patrzyła, jak się oddala i mentalnie czuła, że zdanie miało drugie, nieodgadnięte dno. Chciała ocalić każdego z Delikwentów i zapobiec niwelacji życia na Arce. A póki co, nawet nie miała pojęcia, jak mogliby zdobyć cokolwiek do jedzenia lub picia.
Spojrzała odruchowo na horyzont, na którym nagle zauważyła coś dziwnego.
Na wysokości drzew, które wówczas prawie zlewały jej się z ciemniejącym niebem, ledwo zauważalnie pulsowało słabe, perliste światło. Może uznałaby je za jedną z gwiazd, gdyby nie fakt, że było jeszcze za jasno, a miganie było rytmiczne. Sekundę się świeciło, to na sekundę gasło. Było to bardzo, bardzo nienaturalne, jak na pozbawioną życia Ziemię.
Dziewczyna wyciągnęła wnioski, którym za nic nie mogła uwierzyć. Otumaniona odkryciem, wróciła do kapsuły, odprowadzana przez szum dyskusji oraz krzyków.
I przez wzrok jednego, milczącego szatyna.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top