Murphy's Law
ZANIM ROZDZIAŁ
Od autorki: Docieramy do prawie 300 wyświetleń! Dziękuję. Ale co bardziej mnie zdziwiło tego dnia to #3 POZYCJA W HASHTAGU #BELLARKE ZA CO SKACZĘ DLA WAS DO NIEBA! W nagrodę otrzymujecie ten piękny rozdzialik! Emocje! W znaczeniu takim, że bardzo go lubię i sądzę, że z wami będzie tak samo! Proszę was o głosowanie i podtrzymywanie łez i krwi jakie poświęciłam, pisząc to opowiadanie! Gwiazdeczka na zachętę? Komentarz?
Zapraszam do rozdziału:
****
Czuła, że powietrze zrobiło się gęstsze. Ręce Bellamy'ego stanęły w bezruchu. Nie miała pojęcia, jak chłopak na to zareaguje, zwłaszcza po tym, co już przeszedł i co dopiero jej powiedział.
Czuła się podle. Ale nie kłamała. Powrót nie wchodził w grę. Od początku jej celem było parcie naprzód. Nawet jeśli groziło jej to śmiercią. Mgłą. Głodem. Pragnieniem. Bólem każdej części ciała. Wszystko to było lepsze od spojrzeń każdego z dziewięćdziesięciu trzech Delikwentów.
I jednego Rebelianta.
- Słucham? - jego głos doszedł do niej zza pleców.
Zamiast wytłumaczyć swoje stanowisko, postanowiła wstać, powoli i z nieprzyjemnym pieczeniem każdej części jej skóry. Niezręcznie wydostała się z namiotu, by nareszcie spojrzeć w czarną otchłań nocy. A precyzyjniej mówiąc, na pulsujące światło.
- Wiesz, co robisz?
Bellamy również wyszedł z namiotu, zachowując ponad metr dystansu od niej. Ale i tak doskonale widziała iskry gniewu buchające z jego oczu, które odbijały światło zza materiału po lewej stronie.
Miała zaplanowany przebieg wydarzeń. Od A do Z. Od samego znalezienia sprawcy, po dotarcie do ziemskiej cywilizacji. W tym planie nie było Bellamy'ego, który przychodzi, by zabrać ją z powrotem. Nie było wyboru między losem innych a swoim.
Nie było ryzyka, że Bellamy zostanie powiązany z jej zniknięciem.
- Zostałeś ułaskawiony. Przekażesz, że poszłam do granicy, żeby znaleźć źródło żywności, wody...
Wtedy Bellamy z całej siły kopnął mały kawałek rury leżący nieopodal, a ten dźwięcznie wzbił się w powietrze, ucinając ciszę. Clarke od razu przerwała, patrząc na niego w wyczekiwaniu. Jego rysy twarzy były ledwo widoczne, odkąd obrócił się tyłem do namiotu. Zgarbiony zdawał się wrażliwszy. Oddychał ciężko, patrząc przed siebie. A potem zrobił głęboki wydech, przecierając twarz.
Clarke ostrożnie podeszła do niego, wciąż niepewna jego reakcji. Nie rozumiała jeszcze tych odruchów. Nie rozumiała jego toku myślenia, niemożności zaakceptowania ułaskawień dla wszystkich. Nie była w stanie przewidzieć, jakie słowa na ten moment przyjęłyby się najlepiej.
Ale wiedziała, od czego zacząć.
- Przepraszam.
Spojrzał na nią kątem oka. Przynajmniej coś. Wzięła to za jakąś namiastkę uwagi, więc postanowiła kontynuować.
- Za ten układ. Za cały obrót spraw. Nie powinnyśmy były trzymać tego dla siebie. W końcu też jesteś liderem. Podejrzewam, że mogło cię to wybić z rytmu.
Przez chwilę milczał ze wzrokiem wbitym w ziemię i oczami pokrytymi zamysłem. Wciąż stał bokiem do niej, więc widziała dobrze, jak jego szczęka na zmianę zaciska się i rozluźnia. Zastanawiała się, co teraz przebiega mu przez głowę. I zdziwiła się, że na tą chwilę ma dla niej to jakieś znaczenie.
Kiedy podniósł znowu wzrok, był w nim cień zawodu.
- Liderzy nie uciekają, Clarke. Zwłaszcza medycy.
I niestety, miał rację. Ale na to miała lepszy argument. Coś, co przebijało się przez wszelką logikę jak cienka, ale piekielnie ostra igła. Skierowała się do namiotu, czując obezwładniające zmęczenie. Zanim jednak weszła do środka, odwróciła się do niego ostatni raz. Był dalej od namiotu niż sekundy temu, lecz mimo to odparła:
- Jaki to lider, którego każdy chce zabić?
I zniknęła za materiałem, zostawiając pytanie w próżni.
♦️♦️♦️♦️
Dobrą chwilę siedział oddalony od namiotu, pozwalając, by chłód obejmował jego zmęczone ciało. Głód, pragnienie i zmęczenie trapiło go już jakiś czas, ale potrzeba przestrzeni była większa niż poprzednie razem wzięte.
Miał plan. Wiedział, gdzie iść, jak pomóc i jak uniknąć wszelkich gorszych konsekwencji. Zaryzykował, starając się mieć każdą wersję wydarzeń pod kontrolą.Teraz wszystko wpadło w chaos, większy niż pole tej suchej ziemi. Teraz był bezradny. Patrzył na swoje walkie-talkie, bliski uderzenia nim o ziemię. Wciskając przycisk, słyszał tą samą ciszę.
Pojedynczy, irytujący dźwięk sygnalizujący o braku jakiejkolwiek łączności.
- Niech cie diabli, John - wydusił pod nosem, chowając urządzenie i wracając do namiotu.
Widział światło bijące z wewnątrz i będąc przy wejściu, nagle usłyszał dźwięk krótkofalówki. Szybciej wszedł do środka, widząc, jak Clarke sama w zdziwieniu poszukuje w torbie urządzenia. Kiedy myślał, że połączenie zostało zerwane, spodziewał się niesprawności obu urządzeń.
- Mgła musiała powodować zakłócenia. To coś więcej niż kwas - powiedziała Griffin, w końcu wyjmując urządzenie. Natychmiast wcisnęła przycisk. - Tu Clarke, jesteśmy cali. Odbiór.
Skończyła przekaz, czując chłodne dreszcze na całym ciele. W oczekiwaniu na odpowiedź zauważyła, że Bellamy zamknął oczy.
- Jak dobrze słyszeć twój głos, Griffin - odezwał się sarkastyczny głos Johna Murphy'ego. - A teraz do rzeczy. Podejrzewasz, że nikt nie chce twojego powrotu, prawda?
- Domyślam się - odparła, jeszcze moment zagubiona w obrocie sytuacji. Zdążyła jednak przyjąć ton córki Kanclerz. Była na to zawsze przygotowana.
- Cudownie. Daj mi teraz Bellamy'ego. Nie zrozum mnie źle, uwielbiam każdą naszą rozmowę.
Przewróciła oczami, nie komentując niczego i posłusznie podała krótkofalówkę chłopakowi. Ten przyjął ją z innym niż zwykle wyrazem twarzy. Ramiona miał spięte, a wzrok utkwiony w jakiś punkt na ziemi. Zdawało jej się, że widzi w nim strach.
W końcu wcisnął przycisk.
- Murphy...
- Bellamy. Sprawy się pozmieniały. Zdecydowałeś?
Clarke zmarszczyła brwi, pytająco patrząc na towarzysza. Odkąd wrócił, nie zwrócił na nią większej uwagi. Aż do teraz. Spojrzenie, jakie jej posłał, nie zwiastowało najlepszych prognoz.
- Nie.
Odpowiedział mu śmiech.
- Tak myślałem. O, chyba was widzę. Do zobaczenia.
Szum ustał.
Z szerokimi oczami Clarke patrzyła, jak Bellamy z kolei patrzy na krótkofalówkę z identycznym wyrazem twarzy, po czym od razu wychodzi z namiotu. Sama na miarę swoich sił poszła w jego ślady, wciąż próbując połączyć wszystko w całość. Przeczucie kazało jej wziąć drugi kawałek rury, który jeszcze mógł posłużyć za oparcie. Niskie, ale jednak.
Widziała Bellamy'ego parę kroków za namiotem, od tej strony, gdzie gdzieś tam daleko był obóz. Dalej wypatrzyła dwa kształty zmierzające w ich kierunku. Doznała mrocznego uczucia. Zrównała się z chłopakiem, patrząc na przybyszy w stresie schowanym za kamienną twarzą. Wszędzie rzucały się na nią znaki zapytania.
- Co się dzieje, Bellamy? - zapytała wyczerpana niewiedzą, czując, że i tak nie dostanie odpowiedzi.
Miała rację. On tylko patrzył przed siebie w nieludzkim spięciu i spokoju zarazem. Uczucia panujące wokół tworzyły totalny zamęt, a sama ona nie miała pojęcia, z czym przyjdzie im się mierzyć.
Rzecz jasna, poza Johnem Murphym.
- Żadnego komitetu? No dobra, mogę podejrzewać, dlaczego - odezwał się ten ironicznie niski głos, gdy znaleźli się w zasięgu ich wzroku i słuchu.
Czego Clarke zupełnie nie przewidziała, choć powinna, to obecność Finna Collinsa. Nie wiedzieć czemu, sytuacja stała się dla niej bardziej przejrzysta niż wcześniej. Jakby mgła w jej umyśle się rozrzedziła, choć wciąż nie do końca wiadomo, co odsłaniając.
Szatyn popatrzył na nią z nienawiścią i nawet z jakimś wyrazem obrzydzenia. Clarke postanowiła to zignorować, czego nie mogła zrobić z narastającym w niej bardzo złym przeczuciem. W tym czasie Murphy rozpoczął wyjaśnienia.
- Wiem, wiem, 24 godziny nie minęły, jednak nie mamy tyle czasu - zwrócił się do Bellamy'ego. - W rekompensacie mam dla Clarke drobny upominek.
I rzucił pod nogi dziewczyny scyzoryk splamiony krwią.
Jej serce przyspieszyło i zauważyła, jak Bellamy zamarł w miejscu. Krew. Ból. Śmierć. Podłość. Zemsta. Zło. Tylko kto teraz padł ofiarą? Kto niewinnie poniósł ciężar jej decyzji? Czyja krew została przelana w akcie próżności i ślepej nienawiści?
- Ktoś znowu ucierpiał za ciebie, pani Kanclerz. Tylko tym razem celowo, jak można się domyślić.
Paskudne pół-uśmiechy pokryły ich twarze, a ona czuła, jak traci nad sobą kontrolę.
- Chcecie wiedzieć, kto?
Czuła, że jest niebezpiecznie blisko granicy, w której wszystko w niej bierze górę. Widziała przed oczami miskę z białym prochem. Niemal czuła pod nosem odurzający materiał opatrunkowy. Widziała cierpienie na twarzy Wicekanclerza i mrok, który zdjął jej nadajnik z ręki.
Kiedy Murphy przerzucił wzrok na Bellamy'ego, czuła, że jest jeszcze gorzej.
- Twoja siostra, Bellamy.
Clarke mimowolnie spojrzała kątem oka na chłopaka, widząc, jak krew odpływa mu z twarzy. Klatka chodziła mu jak istny mechanizm. I choć rysy miał bez wyrazu, oczy płonęły mu istną nienawiścią. Był w nich przebłysk paniki i bólu tak srogiego, że nie sposób było nie spostrzec i nie poczuć ich samemu.
- Ale zanim nas porwiesz na strzępy, albo przynajmniej spróbujesz, wiedz, że jeszcze żyje. Przynajmniej tak mi się wydaje. - John grał na jego emocjach z uśmiechem prawdziwego psychopaty.
- Gdzie ona jest? - głos Bellamy'ego przeciął chwilową ciszę jak rozżarzony tasak.
Murphy zarzucił grzywką, poprawił swój plecak i skinął na Finna, który pod wpływem jego wzroku podszedł swobodnie i bez pośpiechu do Clarke. Potem całą uwagę John poświęcił na Bellamy'ego. Blondynka odruchowo cofnęła się od Collinsa, ale z czystej niechęci, nie ze strachu. Jedyne, co ją przejmowało na ten moment, to los Octavii.
Wtedy Murphy odwrócił głowę za siebie i rzekł niewyraźnie:
- Jest... - Wskazał na czerń za sobą. - gdzieś tam między nami, a obozem.
Mogła przysiąc, że jej serce stanęło.
Po raz pierwszy odezwał się Collins.
- Nie chciałeś wybrać po dobroci, postawiliśmy przed tobą wybór siłą. Wiedziałeś, że tak będzie, jeżeli spróbujesz się wycofać. To są konsekwencje. - Patrzył na Bellamy'ego ze szczerym rozczarowaniem. - Więc wybieraj, bo czas ci ucieka. Nam to obojętne.
I wtedy ją olśniło.
Cały czas chodziło o nią. Pogodziła się z koleją rzeczy, bo wybór nie był ciężki. Mimo to oczy zaszły jej łzami, które twardo powstrzymywała od spłynięcia po twarzy. Ciągle ktoś ponosił koszty wyborów jej matki. Może teraz nadejdzie koniec stworzonego przez nią pasma.
- Musi wziąć sprzęt medyczny. Jeżeli chcecie, żeby poszedł, dajcie mu pewność, że ma szansę ją uratować - odezwała się, widząc, jak Bellamy zrobił krok do przodu.
Finn i John wymienili krótkie spojrzenia, po czym Murphy skinął głową w stronę namiotu, wyrażając zgodę. Bellamy obrócił się i zmierzając do środka, zdążył popatrzyć na nią dłużej, ze wzrokiem nie tyle co przepraszającym, co zrezygnowanym. Nie było innego wyjścia. Czuła, że oboje to wiedzieli, ale żałowała, że nie mogła mu tego powiedzieć.
I nagle Murphy ruszył za nim.
- Zobaczę, czy niczego nie kombinuje, a ty tu zostań - odezwał się do Collinsa.
A ona chwilę przed ich zniknięciem zauważyła fragment czarnego materiału wystającego z kieszeni Bellamy'ego.
Nie wiedziała, czy on sam był świadomy obecności tego przedmiotu tuż przy nim. I poczuła ten znany jej mrok, ogarniający ją wokół i zanim spostrzegła,co robi, już odwróciła się do Finna.
- Dlaczego nie zabijesz mnie tu i teraz?
Nawet na nią nie spojrzał.
- Uważaj na słowa, Księżniczko. Nie licz, że to będzie pierwszy lepszy strzał w głowę.
Poczuła, jak czas umykał przez jej palce. Jej czas. Więc były rzeczy, które musiała wiedzieć. Musiała otrzymać tę szczyptę prawdy przed czarną nieskończonością.
- Za co mnie nienawidzisz, Finn? Tak na prawdę?
Obdarzył ją wzrokiem, który nie przypominał tego, który pamięta z Arki. Wyglądał, jakby była dla niego martwa, a stary Finn zmarł na jej oczach. Zastanawiało ją, jak mogli oboje zapaść się w nienawiści do siebie tak głęboko, nawet nie mówiąc wprost, co do tego doprowadziło.
Jad w jego głosie zatruł bezgłos suszy.
- Nawet nie postarałaś się, żeby twoja matka wpłynęła na wyrok moich rodziców. A po wszystkim oczekiwałaś, że wciąż będziemy razem.
Podniosła oczy ku niebu.
- Jak mogłam mieć jakikolwiek głos w tej sprawie? Wiesz, że tam są reguły, które mogą być irracjonalne, ale każdy znał ryzyko ich łamania.
Parsknął ironicznie.
- To jest to. - Odwrócił się do niej znienacka. - Córka Kanclerz od dziecka uczona nieludzkich reguł. Śmierć jest dla ciebie tylko wypełnianiem powinności i konsekwencją własnych wyborów. Patrzyłaś na to z daleka, to miałaś lepiej. Zawsze miałaś lepiej!
Niespodziewanie siła popchnęła ją ku ziemi, a jej ciało odbiło się boleśnie o każde oparzenie na jej ciele. Podniosła się na parę centymetrów z pomocą rąk, czując, że ten moment nadchodzi.
- O ile osób więcej dalej by żyło, gdyby ten zamach na ciebie nam się udał.
Huk. Martwa ochrona. Sekretne przejścia. Trzech zamachowców. Życie w terrorze przez kolejne miesiące. Ukrywanie się w cieniu. W tym wszystkim jej ojciec, będący z nią tego jednego dnia, pomagający jej wcisnąć się do luki przejściowej. Ciemność i strzał, odbierający go jej na dobre.
- Gdyby twój ojciec nie stanął mi na drodze, może żyłby zamiast ciebie.
Metaliczna krew błysnęła gdzieś przed nią. Chwyciła za ostrze i z siłą gniewu zrobiła Finnowi głębokie nacięcie na nodze, przebijając się przez materiał spodni. I gdy tylko zaczął wydzierać się w cierpieniu, chwyciła za rurę i momentalnie przycisnęła ją oburącz do jego gardła. Musiała opaść z nim na ziemię, by uniknąć kopnięcia. Ciężarem ciała przygniótł jej kostkę i mimowolnie krzyknęła z bólu.
Moment po ich krzyku, z namiotu wypadli Murphy z Bellamym.
Clarke zbielała.
Trzech zamachowców.
Murphy. Finn.
I Bellamy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top