Threeshot - Remember me pt. 1
– James, obudź się. James!
Krzyk ugrzązł mi w gardle, kiedy poderwałem się gwałtownie. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że przy moim łóżku stoi Azariah, a Marisa i Derek posyłają mi ze swoich posłań wrogie spojrzenia. Poczułem, jak czerwienię się ze wstydu. Znowu ich obudziłem.
– To tylko sen, pamiętasz? – jasne oczy chłopca wpatrywały się w moje z taką samą cierpliwością, jak zawsze. Skinąłem głową i wstałem, z trudem biorąc głęboki oddech. Próbowałem posłać Ziemianom przepraszające spojrzenie, ale zignorowali mnie, przewróciwszy się ostentacyjnie na drugi bok.
Azariah, widząc moją minę, bez wahania wziął mnie za rękę i wyprowadził na korytarz. Nocą było chłodniej, ale nie przeszkadzało mi to. Lubiłem zimno. Nie pamiętałem świeżego powietrza, ale czułem podświadomie, że je przypomina.
Kiedy byliśmy już wystarczająco daleko od dormitorium, Azariah usiadł pod ścianą, a ja obok niego, skuliwszy się nieco. Oboje milczeliśmy, jak prawie za każdym razem, kiedy tu trafialiśmy. Zerknąłem na zegarek. Druga w nocy. Świetnie, pomyślałem z przekąsem. Znowu odbieram chłopakowi zdrowy sen.
Zresztą, nie będę się oszukiwać. Mógł mieć najwyżej jedenaście lat, ale to on się mną opiekował, nie na odwrót. Wiele razy próbowałem go od siebie odsunąć, przekonać, że sam sobie poradzę, ale wystarczyło jedno jego spojrzenie, żebym zamilkł. Nie miałem pojęcia, skąd ma w sobie taką siłę, taki upór. Dopiero kilka tygodni temu powiedział mi, że jego ojciec zginął w drodze do bunkra. Na początku nie połączyłem faktów – ale niedawno dotarło do mnie, że gdybyśmy nie byli teraz jednym klanem, zapewne stałby się królem swoich ludzi.
Może część z byłych Podakru nadal za takiego go uważała. Miałem wrażenie, że ustępują mu we wszystkim – natomiast na mnie wiecznie patrzyli z pogardą, niemalże wrogo. Nie miałem pojęcia, dlaczego, a kiedy go o to pytałem, twierdził, że mi się wydaje, albo mnie zbywał. Ale jednocześnie z jakiegoś powodu nigdy nie zostawiał mnie z nimi sam na sam.
Zerknąłem na niego. Jasne włosy dorastały mu już do ramion i wyjątkowo usilnie nie chciał ich ścinać, chociaż jego matka wielokrotnie go do tego namawiała. Titya była dość młoda i niezaprzeczalnie ładna, mimo widocznego, nieustającego smutku na jej twarzy; chyba nigdy do końca nie otrząsnęła się ze śmierci męża. Ona jedyna z jego ludzi nie zabijała mnie wzrokiem, ręcz przeciwnie – miałem wrażenie, że zawsze patrzy na mnie ze współczuciem o wiele większym, niż chociażby Skaikru. Pewnie Azariah opowiadał jej o moich koszmarach.
Westchnąłem cicho i oparłem się głową o ścianę. Czułem nadchodzącą falę zmęczenia, ale opierałem się jej, jak mogłem. Nie chciałem zamykać oczu. Wiedziałem dokładnie, co wtedy zobaczę.
– Czy... czy to znowu ona?
Spojrzałem na Azariaha z zaskoczeniem. Jego głos był cichy, niemalże nieśmiały, przez co poczułem się wręcz nieswojo. Prawie nigdy mnie o to nie pytał. Zawsze miałem wrażenie, że wcale mnie nie słucha, kiedy po najgorszych koszmarach czułem, że po prostu m u s z ę mu opowiedzieć – że muszę to z siebie wyrzucić, zanim mnie to udusi.
Ale tym razem, z jakiegoś nieznanego mi powodu, w jego bystrych oczach dostrzegłem coś innego niż zwykle. Współczucie. Uderzyło mnie nagle, jak podobny jest do swojej matki.
Wziąłem głęboki oddech i skrzywiłem się mimowolnie. Niełatwo było mi o tym mówić. Żadne słowa tego nie oddawały.
To nie były zwykłe koszmary.
– Tak – odpowiedziałem z trudem po chwili. Rzadko używałem głosu, dziwnie brzmiał w moich uszach. – Ta sama.
Azariah skinął głową. Przez dłuższy moment wyglądał, jakby znów miał mnie o coś zapytać, ale w końcu jedynie odwrócił wzrok. Nie odezwałem się więcej i utkwiłem wzrok w ścianie, usilnie próbując odgonić od siebie wizje ze snu, które mimowolnie z powrotem zatańczyły mi przed oczami.
Ta sama twarz. Te same długie, ciemne włosy, splecione w warkocz albo upięte wysoko – a czasem rozpuszczone, opadające falami na jej plecy. Ten sam kombinezon, symbole i zdobienia, których nie rozpoznawałem. Te same szeroko otwarte, szarozielone oczy, lekko otwarte usta, policzki lśniące od łez. Ten sam głos wymawiający moje imię – proszący mnie, błagający o coś usilnie, przepełniony taką rozpaczą, jakby cały świat miał za moment rozlecieć się na kawałki.
Nie rozumiałem tego. Byłem pewien, że nigdy jej nie spotkałem. Nie przypominała nikogo z ludzi bunkra, których widywałem codziennie setki. Azariah również twierdził, że nie zna nikogo podobnego, co znaczyło, że nie mogłem spotkać jej wcześniej. Nie miałem nawet pojęcia, jak mogła mieć na imię.
Ale widziałem ją niemalże każdej nocy.
Zacisnąłem powieki. Nienawidziłem tego. Nienawidziłem uczuć, które ogarniały mnie za każdym razem, gdy o niej śniłem. Tego strachu, tego napięcia, poczucia, że za wszelką cenę muszę ją chronić. Jakby nikt inny nie miał znaczenia – chociaż towarzyszyło jej zwykle wielu, których także nie rozpoznawałem, czasem nawet dwójka małych dzieci. Nienawidziłem tego, jak bardzo realistyczne były te koszmary, jak bardzo wżerały się w moją głowę. Jak często budziłem się z wrzaskiem, nie mając pojęcia, dlaczego.
I dlaczego każdy sen kończył się tą samą wizją. Jej pobladła twarz, spojrzenie wypełnione niezrozumiałą pustką. Mówi coś, słowa, których nie rozumiem – a zanim zdążę wykonać chociażby ruch, odwraca się i odchodzi. Drzwi zamykają się za nią z trzaskiem, a mnie atakuje tak silna i tak niezrozumiała rozpacz, że budzę się natychmiast, z jedną, jedyną przerażoną myślą w głowie, równie głośną, jak mój krzyk.
„Pozwoliłem jej odejść".
Nie chciałem iść z tym do doktor Griffin. Traktowała mnie bardzo dziwnie, jak dziecko, na które ciągle trzeba uważać. Z ledwością wymknąłem się od regularnych kontroli – wydaje mi się, że Azariah musiał w końcu przemówić im do rozsądku, bo teraz ograniczała się jedynie do standardowych badań raz na dwa miesiące.
Na początku było strasznie. Za każdym razem bombardowali mnie masą pytań, na które nie znałem odpowiedzi, o masę ludzi i miejsc, o których nie miałem pojęcia – tak, że już po minucie jedyne, o czym marzyłem, to stamtąd uciec. Zaprzestali tego w końcu, ale nadal czułem się obserwowany zawsze, gdy znalazłem się w ich pobliżu. Chyba doktor Griffin po prostu nadal łudziła się, że to, co się ze mną stało, jest „przejściowe".
Ja porzuciłem tę nadzieję wieki temu.
– Powinniśmy wracać – mruknął Azariah po dłuższej chwili. Nie zaprotestowałem. Chociaż nie chciałem znów zasypiać, wiedziałem, że jutro czeka mnie moja zmiana na farmie i nikogo nie będzie obchodziło, czy się wyspałem.
Podniosłem się powoli. Dopiero kiedy znów stanąłem na nogach, dotarło do mnie, jaki jestem zmęczony. Ruszyliśmy w stronę dormitorium powoli, wsłuchani w dźwięk naszych kroków w pustym korytarzu.
Azariah był jedyną osobą, z którą milczenie wydawało się normalne. Naturalne. Może dlatego, że oboje byliśmy małomówni z natury – a może dlatego, że chłopak, mimo że nie należał do moich ludzi, był jedyną osobą w całym bunkrze, z którą czułem się dobrze. Nie jak „ten z amnezją", tylko jak.... ja.
Czymkolwiek to „ja" może być. Pewnie nigdy tak naprawdę się nie dowiem.
Wiele razy pytałem go o życie przed bunkrem. Owszem, śniłem o blasku słońca, o zapachu wiatru, o gęstych lasach i skalistych górach, ale nie do końca wierzyłem, że istniały naprawdę. Były takie nierealne w porównaniu do korytarzy bunkra, solidnych i niezmiennych. Ciężko było mi porównać ideę słońca czy gwiazd do stałego, niebieskiego blasku jarzeniówek. Azariah przekonywał mnie żarliwie, że to wszystko prawda i że za kilka lat sam się o tym przekonam. Nie potrafił ukryć tęsknoty w swoich oczach, gdy o tym mówił. Wszyscy ją mieli – wszyscy, oprócz mnie.
Nie rozumieli mnie. Nigdy nie będą w stanie. Nie zrozumieją, jak to jest, gdy twoim pierwszym wspomnieniem jest zimna posadzka skrzydła szpitalnego. A wcześniej.... Nic. Pustka zapełniana pojedynczymi obrazami. Cieniami wydarzeń.
Cieniami człowieka, którym byłem kiedyś.
– Spróbuj zasnąć, dobrze?
Skinąłem głową do Azariaha, który wspiął się już na swoją pryczę. Poczułem na sobie wzrok jego matki z głębi pomieszczenia. Zastanawiałem się, czy jest jedyną osobą, która śpi mniej niż ja. Ale nigdy nie budziła się z krzykiem. Tylko płakała.
Chciałbym umieć płakać.
I chciałbym umieć spytać dziewczynę ze snu, kim, do cholery, jest.
– Nie sprawdziłeś temperatury.
Zamrugałem, unosząc głowę znad pojemnika z nasionami. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, że słowa Cooper skierowane są do mnie.
– Nie sprawdziłem....? – jej spojrzenie było wystarczającym potwierdzeniem. Poczułem, jak oblewa mnie rumieniec. – Cholera, przepraszam. Już idę...
– Nie musisz – przerwała mi chłodno. – Kate już to zrobiła. Godzinę za późno.
Zacisnąłem usta i odwróciłem wzrok. Wiedziałem doskonale, co chociażby godzina przegrzania może zrobić młodym pędom. Kurwa, dlaczego znowu nie zwróciłem na to uwagi? Jeśli Blodreina się dowie...
– Przepraszam – powtórzyłem, widząc, jak Cooper odchodzi z westchnieniem w głąb farmy. – Obiecuję, że już nie...
– Daruj sobie – ucięła, nawet się do mnie nie odwracając. – I lepiej idź się w końcu wyśpij, zanim wszystko tu przez ciebie uschnie.
Otworzyłem usta, ale po chwili je zamknąłem. Wiedziałem, że ma rację. Naprawdę próbowałem skupić się na czymkolwiek, ale brak snu dawał mi się dziś we znaki wyjątkowo dotkliwie, wraz z tym okropnym, nawracającym bólem głowy. Nienawidziłem, kiedy przychodził, zawsze tak samo niespodziewanie. Miałem wtedy poczucie, jakbym... Nie znajdował się tam, gdzie jestem. Jakby urywki ze snów atakowały moją głowę, wciągały mnie do środka. Nic dziwnego, że znowu zapomniałem o pomiarach.
Zakląłem pod nosem i skierowałem się do wyjścia. Będę musiał odpracować dzisiejszy dzień, wiedziałem to. Cooper jest bardzo skrupulatna w układaniu grafiku. Może przynajmniej będę miał tyle szczęścia, że ominie mnie ten idiotyczny dzień walk, pomyślałem z cichym westchnieniem. Chociaż lubiłem treningi w walce wręcz, akurat na to widowisko nienawidziłem patrzeć. „Sprawiedliwość" Blodreiny obrzydzała mnie, chociaż nigdy nie wolno mi było powiedzieć tego głośno. Widziałem dokładnie, czym była. Przemocą rodząca przemoc, okrutna uciechą dla ludzi spragnionych jakiejkolwiek rozrywki, nawet tej krwawej. Byłem świadomy, że po tym, co działo się na początku pomiędzy klanami, to jedyny sposób, by utrzymać pokój – ale nie potrafiłem uznać tego za słuszne.
Gdybym trafił na arenę, nie walczyłbym. Utrata człowieczeństwa nie jest warta przetrwania.
Wspiąłem się po schodach i skręciłem w prawo, w stronę dormitoriów. O tej porze Azariah wraz z resztą dzieci chodził na szkolenie do Gai, a większość bunkra zajęta była pracą albo treningami, mogłem więc liczyć na kilka godzin ciszy. Czułem, że i tak nie zasnę, ale ból głowy i tak nie pozwoliłby mi na nic innego, a ze zmęczenia zaczynałem mieć mdłości. Zawsze możesz w końcu iść do Abby po tabletki, usłyszałem cichy głos w głowie. Zacisnąłem jedynie zęby i zignorowałem go. Nie potrzebowałem pomocy i kolejnych współczujących spojrzeń. Są tu bardziej potrzebujący leków niż ja.
Już miałem otworzyć drzwi do dormitorium, kiedy nagle w głębi korytarza dostrzegłem jakiś ruch i usłyszałem dziwny, zduszony dźwięk – jakby ktoś nagle przyspieszył na mój widok. Zamrugałem z trudem. Dopiero sekundę przed tym, jak drobna postać zniknęła za zakrętem, dostrzegłem jej długie ciemne włosy, opadające falami na plecy.
Zamarłem.
Niemożliwe.
– Hej!... – krzyk zamarł mi w piersi, kiedy moje ciało rzuciło się za nią jak w transie. – Zaczekaj!
Dobiegł mnie odgłos przyspieszonych kroków, na co sam puściłem się niemalże biegiem. Krew buzowała mi w żyłach, serce waliło jak młotem, po raz pierwszy od wieków – może po raz pierwszy w życiu – czułem tak silne emocje.
Dogoniłem ją w momencie, kiedy już sięgała dłonią do klamki jakichś ciężkich drzwi. Nie myśląc wiele chwyciłem ją za łokieć – dopiero wtedy obróciła się z wściekłością w moją stronę, usiłując wymierzyć mi cios. Gdy tylko dostrzegłem jej twarz, szok i ekscytację zastąpiła fala rozczarowania.
To nie ona.
Oczywiście, że nie ona.
Widząc, że znieruchomiałem, wyszarpnęła się natychmiast. Jej ciemne oczy dosłownie ciskały pioruny w moją stronę – ich kolor przypominał barwę tatuażu, których linie biegły wzdłuż jej nosa i twarzy. Oprócz włosów i barwy skóry w niczym nie przypominała dziewczyny z moich snów – ale i tak miałem wrażenie, że już gdzieś ją widziałem.
– Przepraszam – wymamrotałem, odsunąwszy się pospiesznie. – Myślałem, że jesteś...
Nie dokończyłem, bo dziewczyna bezceremonialnie splunęła mi pod nogi i ruszyła z powrotem do drzwi, rzuciwszy mi jeszcze jedno mordercze, pełne obrzydzenia spojrzenie.
– Ripa – dobiegł mnie jej syk, zanim moje uszy wypełnił przenikliwy trzask metalowych drzwi.
Cofnąłem się, marszcząc brwi. Ripa. Czy to przypadkiem nie znaczyło.... Zabójca?
Stałem tam jeszcze przez moment, czekając sam nie wiedziałem na co, a potem ruszyłem z powrotem do dormitorium. Z każdym krokiem robiło mi się coraz zimniej w miejscu żołądka.
Przecież... Przecież nie jestem zabójcą. Nigdy nie chciałem nikogo skrzywdzić. To niemożliwe, powtarzały moje rozgorączkowane myśli.
Ale co, jeśli...?
Położyłem się, ale byłem tak rozbity ilością emocji, których właśnie doświadczyłem, że nie mogłem nawet zamknąć oczu. Kim mogła być dziewczyna? Przywołałem jej wizerunek oczami wyobraźni. Nie mogłem mieć pewności, ale charakterystyka linii tatuażu wskazywała, że należała do Podakru, chociaż chyba nigdy nie widziałem jej w otoczeniu Azariaha. Zadrżałem mimowolnie na wspomnienie jej paraliżującego spojrzenia. Jeszcze nigdy nikt nie patrzył na mnie z taką wściekłością... nienawiścią. Nie miałem najmniejszego pojęcia, dlaczego. Skąd mnie znała?
I co, jeśli powiedziała prawdę?
Zacisnąłem powieki, bojąc się odpowiedzi na wstrząsające moimi myślami pytania. Co jeśli ma rację, tylko po prostu nie mogę tego pamiętać? Co jeśli przed bunkrem, przed tym życiem, byłem kimś zupełnie innym? Jeśli Azariah mnie okłamuje i Podakru naprawdę mają powody, by mnie nienawidzić?
Ale... czy naprawdę mógłbym zabić człowieka? Spojrzałem na swoje ręce, prześledziłem wzrokiem linie na wierzchu moich dłoni, szorstką skórę od fizycznej pracy i treningów. Czy naprawdę byłbym zdolny mieć krew na rękach? Może spowodowałem wypadek, może nie zrobiłem tego celowo? Ale czy wtedy nienawiść w oczach tej obcej dziewczyny mogłaby być tak wielka?
Nie. Nie mogę tak myśleć. Przecież Azariah by mi powiedział, usiłowałem uspokoić się w myślach. Niemożliwe, że mógłby to zataić. Jest moim jedynym przyjacielem. Zna mnie.
Zna mnie, chociaż ja sam nie mam pojęcia, kim jestem.
Zakryłem dłońmi oczy. Poczułem się naraz tak ciężki i wyczerpany, jakbym naraz przebiegł dziesięć korytarzy. Moje myśli nadal galopowały jak szalone, ale w końcu zmęczenie wygrało – i w kilka chwil odpłynąłem w sen.
I tym razem moje koszmary przybrały całkowicie nową postać.
Tłumy. Ogromne tłumy ludzi. Pochód dziesiątek wojowników, kobiet i dzieci, maszerujący przed siebie po suchej, popękanej ziemi. Powietrze drżące od gorąca, tańczący wokół nas kurz i pył.
Szedłem wśród nich, ale jednocześnie miałem wrażenie, jakbym stał w miejscu. Czułem tak wiele rzeczy naraz, że z trudem je rozpoznawałem. Zmęczenie. Smutek. Niepokój.
Strach. Strach silniejszy, niż kiedykolwiek dotąd. Jakby za moment miało stać się coś strasznego.
I wtedy usłyszałem imię.
Jedno, jedyne imię – jedyny dźwięk, jaki odbił się echem w mojej głowie.
Ailey.
Dopiero kiedy zerwałem się z łóżka, przerażony, dotarło do mnie, że znam głos, który je wykrzyczał.
To byłem ja.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top