9 - The Asylum pt. 1
Risa drżącą dłonią ściągnęła kaptur z głowy, nie spuszczając ze mnie wzroku, a na jej twarzy malował się całkowity szok. Otworzyłam usta, ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie ani jednego dźwięku.
To była Risa. Żywa. Cała i zdrowa.
– Breik emo au. Nau! – zarządziła, rzucając mężczyznom mordercze spojrzenie. Po chwili wahania Ziemianin wykręcający mi ręce puścił mnie niechętnie, a potem ostrym szarpnięciem zdarł ze mnie siatkę – tak, że straciłam równowagę i praktycznie wpadłam w ramiona Risy. Dziewczyna objęła mnie mocno, a ja natychmiast odwzajemniłam uścisk, wdychając jej znajomy zapach, który od razu przywiódł mi na myśl wioskę Theo sprzed wielu lat. W jednej chwili łzy napłynęły mi do oczu – i nie powstrzymałam ich, kiedy poczułam, że dziewczyną również wstrząsa płacz.
Byłam tak oszołomiona, że nadal nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje wokół mnie. Risa ż y j e. To naprawdę ona. Po tylu latach, gdy wszyscy byli pewni, że zginęła w jakiejś tragicznej przeprawie albo została zamordowana na jakimś pustkowiu – ona jest właśnie tutaj, setki mil od stolicy, w otoczeniu wojowników, którzy kilka sekund temu prawie nas zamordowali.
Jak to w ogóle możliwe?...
Gdy po chwili dziewczyna odsunęła się ode mnie, oprócz łez w jej oczach zobaczyłam szeroki uśmiech na jej twarzy.
– Ailey... Tak strasznie się cieszę, że cię widzę – powiedziała po angielsku.
– Ai laik shanen gon ai yu op seintaim, Risa – odpowiedziałam, odwzajemniając uśmiech, gdy jej oczy rozszerzyły się w zaskoczeniu na dźwięk mojego płynnego trigedaslengu.
– Nomon! – dobiegł mnie nagle płacz Shaelyn. Razem z Kaelem, w końcu uwolnieni z więzów, rzucili się biegiem w moją stronę.
Gdy tylko ich zobaczyłam, żywych i całych, wszystko inne dookoła przestało mieć jakiekolwiek znaczenie – wybiegłam im na przeciw, potykając się o własne nogi, i wydawszy z siebie dźwięk pomiędzy śmiechem a szlochem chwyciłam ich w objęcia, przytulając najmocniej, jak potrafiłam.
– Już dobrze. Już wszystko dobrze. Wszystko będzie dobrze – powtarzałam gorączkowo, ściskając i całując ich raz za razem. – Jesteście ranni? – zaczęłam oglądać ich oboje starannie, rozcierając zaczerwienione od liny ręce Kaela i posiniaczone nóżki Shaelyn. – Kael, czy coś cię boli? Uderzyli cię?
– Wpadłem do dołu w ziemi – wychlipał chłopiec, pokazując obdarte kolana. – B-był ukryty za liśćmi, nie widziałem... Przepraszam, nomon, już nigdy nie ucieknę, obiecuję...
Wciągnęłam gwałtownie powietrze na widok plam krwi na jego spodniach. Podniosłam się i wzięłam oboje na ręce – wtulili się we mnie natychmiast, nadal drżąc ze strachu przed otaczającymi nas wojownikami.
Odwróciłam się z powrotem do Risy. Stała z opuszczonymi rękami, co chwila przenosząc wzrok ze mnie na Kaela i Shaelyn – a jej twarz z każdą sekundą wyrażała coraz to większy szok.
– Czy to... Czy to są... – postąpiła o krok w moją stronę, a jej ciemnobrązowe oczy zabłysły w blasku pochodni.
Uśmiechnęłam się blado, czując, jak łzy znów zaczynają dławić mnie w gardle. Przez tyle lat, gdy gdzieś w głębi siebie nadal naiwnie wierzyłam, że jeszcze kiedyś ją zobaczę, setki razy wyobrażałam sobie ten moment – ale przenigdy nie sądziłam, że będzie tak wyglądał.
I nadszedł właśnie teraz.
– Kael, Shaelyn, poznajcie Risę – wyszeptałam do dzieci. – Waszą... waszą ciocię.
Po policzku dziewczyny spłynęła łza, kiedy niepewnym krokiem podeszła bliżej, by spojrzeć na swoich bratanków.
– Są do was tacy podobni... On... Ma dokładnie takie same oczy... – jej cichy, drżący głos przepełniał zachwyt. Gdy wyciągnęła niepewnie rękę w stronę dzieci, na początku zareagowały strachem i wtuliły się we mnie mocniej – ale kiedy dostrzegły szczery uśmiech na twarzy dziewczyny, strach w ich oczach zamienił się w ciekawość.
– Nomon... Czy to ta ciocia Risa, o której tyle opowiadał nam nontu? – spytał cicho Kael, a ja usłyszałam, jak Risa wciąga gwałtownie powietrze.
– Theo... opowiadał o mnie? – spojrzała na mnie, a jej oczy były pełne łez. Skinęłam głową, czując, że także nie jestem w stanie dłużej ich powstrzymać.
– Nigdy nie straciliśmy nadziei – wyszeptałam. – Nigdy... przenigdy o tobie nie zapomnieliśmy.
W tamtym momencie dotarło do mnie, jak niewyobrażalnie mocno za nią tęskniłam przez te wszystkie lata – a widząc łzy, spływające niekontrolowanie po jej policzkach, wiedziałam, że czuła się dokładnie tak samo.
– Risa... dlaczego do nas nie wróciłaś? – w moim głosie zabrzmiał długo powstrzymywany ból. – Dlaczego chociaż nie poinformowałaś nas, że żyjesz i nic ci nie jest? Co się z tobą działo przez tyle lat?
Risa drgnęła – zobaczyłam, jak w jednej chwili jej twarz poważnieje, a pięści zaciskają się lekko. Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, dobiegł nas ostry głos jednego z zakapturzonych wojowników, który nagle znalazł się obok Risy, przypominając mi o ich obecności.
– Ste pleni. Risa, oni nie znają Znaku. Dobrze wiesz, jak wygląda procedura. – spojrzał na mnie spode łba, na co cała zesztywniałam i mocniej przytuliłam dzieci do siebie.
– To moja rodzina – wysyczała ostro dziewczyna w odpowiedzi. – Idą z nami, czy tego chcesz, czy nie, Nash.
– Ale przecież wiesz, że nie mogą...
Zanim zdążyłam mrugnąć, Risa chwyciła Ziemianina za kołnierz i przysunęła gwałtownie jego twarz do swojej. Wojownicy dookoła nas poruszyli się niespokojnie, ale żaden nie spróbował jej powstrzymać.
– Zostaną. Z. Nami – wycedziła dziewczyna, patrząc mężczyźnie prosto w oczy. – A ty będziesz nas eskortował do samego wejścia. Chyba, że mam sobie inaczej porozmawiać z Eliseą o twoim sprawowaniu.
Po czym, zanim zszokowany wojownik zdążył cokolwiek odpowiedzieć, odepchnęła go i odwróciła się z powrotem do mnie – a jej oczy zdawały się płonąć w blasku pochodni.
– Ailey kom Potamikru, prosimy o wybaczenie za to całe zamieszanie – powiedziała głośno, tak, by usłyszeli ją wszyscy obecni na polanie. – Pozwól mi wynagrodzić to, to zrobili wam nasi wojownicy, i bądźcie naszymi honorowymi gośćmi. – nieoczekiwanie na jej twarzy wykwitł uśmiech. – Chodźcie z nami do naszego domu. Do Azylu.
– Azylu? – zmarszczyłam brwi.
– Nie marnujmy tu czasu na wyjaśnienia. Wszystko zobaczysz sama – Risa chwyciła mnie za ramię i ruszyła przez pogrążoną w mroku polanę, a ja i dzieci, nie mając innego wyjścia, za nią. Kątem oka dostrzegłam, że wojownicy natychmiast uformowali się w dwuszereg i pospieszyli za nami.
– Idźcie dokładnie tak, jak ja, bo pułapek jest tu wiele – rzuciła przez ramię dziewczyna, skręcając gwałtownie w prawo. Z trudem nadążałam za jej tempem w ciemności – w dodatku z dziećmi na rękach – i nie do końca wiedziałam, co się wokół mnie dzieje, ale posłusznie szłam za nią, omijając każdy podejrzanie wyglądający dołek czy stos liści.
Risa zatrzymała się dopiero przed samą linią drzew i przyświeciła pochodnią tak, że mogłam wyraźnie zobaczyć duży, czarny kamień przed nami – który wyglądem przypominał bardziej element jakiejś rzeźby niż naturalną skałę. Patrzyłam w niemym zaskoczeniu, jak dziewczyna dokładnie bada palcami jego powierzchnię, aż natrafiła na coś wypukłego i pociągnęła za to z całej siły.
Dobiegł mnie charakterystyczny szczęk metalu i aż odskoczyłam do tyłu, kiedy ziemia przed stopami Risy rozstąpiła się, ukazując kamienne schody prowadzące głęboko w dół – do podziemnego, oświetlonego pochodniami korytarza.
– Risa, co to... – zdołałam wykrztusić, ale dziewczyna jedynie pokręciła głową na znak, że mam milczeć, i zaczęła pewnym krokiem schodzić w dół. Czując na plecach spojrzenia wojowników, zrozumiałam, że również nie mam innego wyboru.
– Trzymajcie się mamusi – wyszeptałam do Kaela i Shaelyn i postawiwszy ich na ziemi, ostrożnie zaczęłam schodzić za Risą po kamiennych schodach. Gdy tylko znaleźliśmy się na betonowej podłodze korytarza, usłyszałam kolejny szczęk – a gdy uniosłam wzrok w górę, zobaczyłam, że właz zamknął się z powrotem za nami.
A więc nie było już odwrotu.
Szliśmy w milczeniu przez coś, co wyglądało jak stary, podziemny tunel, a nasze kroki odbijały się donośnym echem od jego metalowych ścian. Im dłużej przyglądałam się temu przejściu, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie mogła to być robota Ziemian; całość przypominała raczej jakąś pozostałość po budynku sprzed stu lat, który najwyraźniej przetrwał nuklearną wojnę.
– Risa, możesz mi wyjaśnić, dokąd nas zabieracie? – przyspieszyłam nieco kroku, by zrównać się z dziewczyną. Dzieci cały czas trzymały się mnie kurczowo, co chwila zerkając niepewnie za siebie na eskortujących nas wojowników.
– Azyl... to wyjątkowe miejsce – zaczęła Risa, a jej oczy rozbłysły. – Niepodobne do niczego, co dotąd widziałaś.
– Czy Ziem... to znaczy, czy wy zbudowaliście to miejsce? – spytałam, rozglądając się. – Nie zrozum mnie źle, ale ten korytarz wygląda bardziej...
– Jak zbudowany przez Skaikru? – dokończyła za mnie Risa z lekkim uśmiechem. – To bardzo stare miejsce, powstało jeszcze przed Praimfayą. Nie było nas na świecie, gdy Założyciele je odnaleźli.
Skinęłam głową. A więc miałam rację – to musi być część czegoś w stylu podziemnego bunkra, albo pozostałość po jakimś mieście, pomyślałam.
Korytarz z każdym przebytym metrem prowadził nas coraz głębiej pod ziemię; kilkakrotnie rozwidlał się i skręcał, tak, że już po kilkunastu minutach straciłam orientację – przemknęło mi przez myśl, że sama zapewne nie odnalazłabym drogi powrotnej.
– Azyl to nie tylko budowla, Ailey – ciągnęła Risa, a w jej głosie słyszałam wyraźną dumę. – To coś całkiem różnego od wiosek Potamikru czy stolicy. My wszyscy, jako społeczność, uczyniliśmy z tego coś więcej niż bezpieczne schronienie. To nasz dom.
– Wy... To znaczy kto? Ilu was tam jest? – serce zabiło mi mocniej i nie byłam pewna, czy z niepokoju, czy podekscytowania.
– Nie jestem pewna... myślę, że około osiemdziesięciu. Poznasz wszystkich już wkrótce – brzmiała lekka odpowiedź dziewczyny. Otworzyłam szeroko oczy. Osiemdziesiąt osób?
– Które kru nim włada? To znaczy... – ściszyłam nieco głos. – Ty jesteś z Potamikru, ale nie wydaje mi się, żeby oni... – wskazałam wymownie na idących za nami wojowników. – Nigdy dotąd ich nie spotkałam.
Risa jedynie pokręciła głową, nie przestając się uśmiechać. Zmarszczyłam brwi, nic nie rozumiejąc, ale właśnie wtedy dziewczyna przyspieszyła kroku – i gdy znów spojrzałam przed siebie, zobaczyłam ogromne, metalowe wrota.
A gdy Risa je otworzyła, moim oczom ukazało się coś niesamowitego.
Roztaczała się przede mną otwarta, podziemna przestrzeń. Oszklone pomieszczenia usytuowane na różnych wysokościach układały się w piętra, połączone siecią schodów i nadziemnych przejść. Całość tworzyła bunkier o wyjątkowej, niewidzianej dotąd przeze mnie strukturze – na pierwszy rzut oka zdawał się być zawieszony w wolnej przestrzeni. Każdy centymetr powierzchni oświetlony był jarzeniówkami, co w połączeniu z metalową infrastrukturą tak bardzo przypomniało mi Arkę, że przez dłuższą chwilę nie mogłam złapać oddechu.
Wszędzie, gdzie spojrzałam, widziałam pełno ludzi, ubranych w najrozmaitsze stroje różnych kru. Gwar rozmów i śmiechów dobiegał mnie ze wszystkich stron – widziałam młodych i starców, wojowników i kobiety z dziećmi; wśród nich, ku mojemu zdumieniu, przechadzali się również ludzie zmutowani, wcale nie zakrywając swoich widocznych defektów na nogach, rękach czy twarzy. Na samym dole bunkra znajdowało się coś w stylu placu, na którym wokół rzeźby przypominającej ogromne drzewo biegały beztrosko dzieci z różnych kru, bawiące się razem.
Nierealne, zabrzmiał pełen niedowierzania głos w mojej głowie. Zupełnie nierealne. Jakby to był jakiś piękny, idealny sen.
– Jesteś w miejscu, w którym to, kim jesteś i skąd pochodzisz, nie ma znaczenia, Ailey – dobiegł mnie przepełniony dumą głos Risy, gdy stanęła obok mnie i dzieci, chłonących w niemym zachwycie roztaczający się przed nami widok. – Azyl to bezpieczne schronienie dla wszystkich, którzy go potrzebują. Są tu sieroty, wygnańcy, uciekinierzy z miejsc, gdzie działa się im krzywda, a także zmutowani, wykluczeni przez ich własne rodziny. Przebyli bardzo długą drogę, by się tu dostać i móc tworzyć to wolne społeczeństwo, z dala od ich przeszłości.
– Ale... jak... – byłam w takim szoku, że przez dłuższą chwilę nie mogłam nic z siebie wydusić. – Jakim cudem udało wam się stworzyć coś takiego? Przecież... to jest działający, przedwojenny bunkier, na elektryczność, a Ziemianie... to znaczy wy, nie znacie przecież maszyn... Jak to wszystko ma prawo działać?
Dziewczyna poprowadziła mnie i dzieci w dół metalowych schodów, kierując się w stronę placu.
– Założyciele wiele lat temu nauczyli się korzystać z energii słońca, którą zamieniali w światło – odpowiedziała, a do mnie dopiero po dłuższej chwili dotarło, że mówi o panelach słonecznych. – Legenda głosi, że pomogła im sama Becca Pramheda, a tą umiejętność przekazali ich seken, a oni swoim następcom, których teraz nazywamy Przywódcami – wyjaśniła, a widząc moje niedowierzanie, ciągnęła dalej: – Utrzymujemy się tutaj dzięki podziemnym źródłom, z których wodę dostarczają rury, a nasi rolnicy uprawiają ziemię w pobliskiej dolinie, do której prowadzi jedno z wyjść. Regularnie też polujemy. Każdy tutaj wykonuje jakąś pożyteczną pracę dla reszty, to najważniejszy warunek życia tutaj.
Ruszyliśmy przez jeden z zawieszonych w powietrzu, oszklonych korytarzy. Dzieci co chwila pokazywały coś sobie palcami i krzyczały, zachwycone całkowicie nowym dla nich miejscem – oboje zdawali się zupełnie zapomnieć o strachu, bólu czy ranach. Po drodze cały czas mijali nas rozmaici Ziemianie, obrzucając zaciekawionymi i zaskoczonymi spojrzeniami. Szłam najbliżej Risy, jak się tylko dało, i starałam się zignorować rosnący we mnie niepokój – po tylu tygodniach ciągłego strachu i unikania jakichkolwiek ludzi w obawie przed atakiem, ich nagła obecność z każdej strony działała na mnie tak przytłaczająco, że z trudem powstrzymywałam się przed ucieczką.
– Jakim cudem to wszystko jest tak dobrze ukryte? – pytałam dalej dziewczynę, próbując odwrócić swoją uwagę od przyglądających się nam bezustannie Ziemian. – Przecież ten cały schron jest ogromny, a nigdy w życiu nie słyszałam, żeby ktokolwiek mówił o tym miejscu.
– To jeden z najważniejszych atutów Azylu. Praktycznie nikt na zewnątrz o nim nie wie, dlatego jesteśmy w stanie istnieć – odparła Risa, prowadząc nas po schodach prosto na plac. – Owszem, pogłoski krążą wśród ludu, ale nawet śmiałkom bardzo rzadko udaje się znaleźć to miejsce. Kiedy ktoś dostaje się na polanę, natychmiast uaktywnia pułapki, których są w tym lesie dziesiątki, jeśli nie setki... Niestety Kael musiał poczuć jedną z nich na własnej skórze – spojrzała na mnie przepraszająco. – Nasi zwiadowcy cały czas obserwują teren i jeśli zbliża się jakaś armia, wszystkie wejścia są dokładnie zamaskowywane. Nie pozostawiamy śladów.
Skinęłam głową, próbując przyswoić nowe informacje, i nagle poczułam w żołądku ucisk niepokoju.
– Czy... czy zabijacie wszystkich intruzów? – mocniej ścisnęłam Kaela i Shaelyn za rączki, przypominając sobie tę przerażającą chwilę, gdy wojownicy nas pojmali.
Ku mojemu zaskoczeniu, Risa pokręciła głową.
– Tutaj nie uznajemy kary śmierci, Ailey. To nie jest po prostu podziemna wioska, wbrew pozorom. To jest Azyl – oznajmiła z powagą. – Owszem, tych, którzy nie szukali tego miejsca i nie znają Znaku, nie wpuszczamy do środka, ale ich nie zabijamy. Mamy inne sposoby, żeby radzić sobie zarówno z niechcianymi intruzami, jak i przestępstwami. Ale o tym będę mogła opowiedzieć ci dopiero po spotkaniu.
Już miałam spytać, czym jest ten Znak, przez który mieliśmy wcześniej tyle kłopotów – ale naraz dotarł do mnie sens jej słów.
– Zaraz... Jakim spotkaniu? Dokąd nas prowadzisz? – do tej pory byłam tak oszołomiona tym wszystkim, że nawet nie zwracałam uwagi na to, dokąd cały czas zmierzamy.
Twarz Risy rozjaśnił lekki uśmiech.
– Jesteście moimi specjalnymi gośćmi, Ailey. Żeby tu zostać, musicie koniecznie poznać naszych Przywódców.
Otworzyłam usta, by zaprotestować, ale Risa mnie ubiegła:
– Obiecuję ci, Ailey, to nie będzie nic strasznego. Nie uznajemy tutaj władzy takiej, jaką ma król kru czy Heda. Przywódcy tutaj są wybierani przez wszystkich w uczciwym głosowaniu. To zwyczajni ludzie, tacy sami jak my. Nawet nie wiesz, ile mamy z nimi wspólnego. – zobaczyłam w jej spojrzeniu tajemnicze iskierki.
Przez chwilę zastanawiałam się nad dobrym argumentem przeciwko jej słowom, ale w końcu poddałam się i zamilkłam. Od ilości nowych, szokujących informacji, światła jarzeniówek i nieustannego gwaru rozmów w Azylu zaczynało robić mi się niedobrze. To było pierwsze miejsce na Ziemi, które tak bardzo przypomniało mi Arkę, że cały czas musiałam walczyć z wrażeniem, że znów jestem w kosmosie – jedynie otaczający mnie ze wszystkich stron Ziemianie uświadamiali mnie, że naprawdę znajdujemy się pod ziemią.
Rozejrzałam się uważniej wokół siebie. Minęliśmy właśnie rozłożystą rzeźbę, przedstawiającą ogromne drzewo. Kael i Shaelyn z zachwytem w oczach patrzyli na biegające pod nią dzieci, jakby chcieli od razu pobiec w ich stronę i przyłączyć się do zabawy. W oddali przed nami zamajaczyła się fasada jakiegoś budynku – zmierzaliśmy do kolejnych wielkich drzwi; zobaczyłam nad nimi coś na kształt tympanonu ze starymi płaskorzeźbami ludzkich postaci, zgromadzonych wokół czegoś, co przypominało kulę ognia.
– Risa... – zaczęłam niepewnie, kiedy dwaj Ziemianie ustawieni po obu stronach wrót skinęli głowami w stronę dziewczyny i zaczęli je przed nami otwierać. – Posłuchaj, nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, żebyśmy tu zostali... Chcę tylko opatrzyć nogi Kaela i możemy ruszać dalej w drogę, naprawdę... Skoro bycie tu jest przeciw zasadom...
– Przestań natychmiast. Jesteście moją rodziną – przerwała mi stanowczo Risa, patrząc mi prosto w oczy. Po chwili jej wzrok zmiękł nieco. – Dopiero co was odzyskałam. Niezależnie od tego, dlaczego się tutaj znaleźliście, nie pozwolę wam odejść tak szybko. Kiedy Elisea dowie się o wszystkim... – odniosłam wrażenie, że zarumieniła się lekko. – Na pewno również wam na to nie pozwoli.
– Kim jest Eli... – zaczęłam, ale urwałam, gdy drzwi otworzyły się głośno przed nami. Moim oczom ukazał się wyściełany czerwonym dywanem hol, łudząco przypominający wnętrze domu sprzed stu lat z filmów, które niegdyś oglądałam na Arce. Risa skinęła zachęcająco głową, więc przełknęłam strach i ostrożnie weszłam do środka, przyciągnąwszy dzieci bliżej do siebie.
Jak się okazało, korytarz prowadził przez łukowate przejście do okrągłej sali, na której samym środku stał duży, hebanowy stół. Rozejrzałam się z niemym podziwem po pomieszczeniu – urządzony był niezwykle elegancko, tak, jak wyobrażałam sobie w dzieciństwie dawny pałac prezydencki z książek do historii; strop podtrzymywały kolumny, białe ściany zdobiły rozmaite płaskorzeźby i obrazy w złoconych ramach, a na meblach stały wazony ze sztucznymi kwiatami. Dzieci były tak zachwycone, że ledwo utrzymałam je przy sobie, wiedząc, że najchętniej natychmiast pobiegłyby dotykać i badać wszystko, co tylko było w ich zasięgu.
Ten bunkier musiał być jakimś rządowym projektem, pomyślałam. Albo został wybudowany przez niesamowicie bogatych ludzi.
Po chwili w głębi pokoju dostrzegłam jakiś błysk, który od razu przykuł moją uwagę. Gdy podeszłam bliżej i dotarło do mnie, co widzę przed sobą, ledwo powstrzymałam okrzyk.
Patrzyłam na siebie.
Szerokie lustro w pozłacanej ramie ukazywało Ziemiankę o potarganych wiatrem, ciemnych włosach, błyszczących, szarozielonych oczach i jasnej bliźnie, odznaczającej się na policzku. Patrzyłam, jak przestraszona odgarnia włosy z twarzy, a jej wzrok wodzi po całej jej postaci, wyraźnie wyróżniającej się na tle białych ścian.
Aż do tej chwili nie miałam pojęcia, jak bardzo brudne i poszarpane były moje ubrania, jak wiele śladów kurzu i pyłu widniało na mojej twarzy. Im dłużej na siebie patrzyłam, tym gorzej się czułam – w tak czystym i eleganckim miejscu wyglądałam wręcz groteskowo, podobnie jak moje umorusane i poobdzierane dzieci.
Zanim jednak zdążyła wzrosnąć we mnie chęć ucieczki, gdzieś za nami rozległy się kroki i do sali weszło troje Ziemian, eskortowanych przez dwóch wojowników. Instynktownie przyciągnęłam dzieci do siebie i stanęłam obok Risy, czując, jak niepokój natychmiast zawiązuje mój żołądek w supeł.
– Monin hou, Risa – rozległ się głos wysokiej, rudowłosej Ziemianki o ostrych rysach twarzy i niemalże złotych oczach. Skinęła głową w stronę dziewczyny, na co ta skłoniła się. – Cieszymy się, że powróciliście bezpiecznie. Nash właśnie zdał mi raport. – wzrok Ziemianki przeniósł się na mnie i dzieci. – A więc może wyjaśnisz nam, co to za zamieszanie?
Risa postąpiła o krok do przodu.
– Kratyo, Hiramie, Eliseo – skłoniła głowę przed Ziemianami. – Chciałam wam przedstawić moją rodzinę. To żona mojego brata, Ailey kom Potamikru, i jej dzieci – wskazała na nas ręką, a w jej oczach błyszczało podekscytowanie. – Wiem, że nie znali Znaku, ale ja sama proszę dla nich o miejsce w Azylu. Przebyli bardzo długą drogę i zostali brutalnie zaatakowani, przez co dzieci są ranne. Potrzebują naszej pomocy.
Poczułam na sobie palące spojrzenia wszystkich trzech Ziemian i z trudem udało mi się utrzymać uniesioną głowę. Dzieci poruszyły się niespokojnie, ale milczały, przestraszone obecnością Przywódców.
Dopiero teraz mogłam się im dokładnie przyjrzeć. Obok rudowłosej kobiety stał stary Ziemianin – z wyglądu wojownik – z wieloma tatuażami i znakami, patrzący na nas z kamienną, nieprzeniknioną twarzą; po jego lewej stronie zobaczyłam dziewczynę wyraźnie młodszą od pozostałej dwójki, o ciemnych oczach i złotobrązowym warkoczu. Na jej skroni i linii żuchwy widniał symbol nieznanego mi kru, nieco podobny do księżycowego sierpa.
– Riso... Rozumiemy, że znów spotkałaś swoich bliskich, ale... – zaczęła rudowłosa z powagą w głosie. Widząc, na co się zanosi, niewiele myśląc wystąpiłam przed Risę i wypaliłam:
– Tylko na kilka dni. Proszę. Potrzebuję jedynie opatrunków i jedzenia dla moich dzieci, nic więcej. Nie będziemy sprawiać żadnych kłopotów, ja... ja sama mogę spać nawet na zewnątrz, naprawdę... I pomogę wam przy każdej pracy. Proszę tylko o bezpieczeństwo. – głos mi lekko zadrżał. – Bezpieczeństwo dla nich.
Przywódcy spojrzeli po sobie, ale nie mogłam nic wyczytać z wyrazów ich twarzy. Gdy zerknęłam nerwowo na Risę, zobaczyłam, że cały czas posyła znaczące spojrzenia Ziemiance w warkoczu. Dziewczyna spojrzała na nią przeciągle, a potem odwróciła się do pozostałych dwóch Przywódców i zaczęli coś ustalać między sobą – tak cicho, że nie mogłam rozpoznać ani słowa.
W końcu, po całej wieczności oczekiwania, skinęli do siebie głowami i dziewczyna postąpiła o krok w moją stronę.
– Twoje poświęcenie jest potwierdzeniem twoich dobrych zamiarów, Ailey kom Potamikru, ale nie będzie konieczne – oznajmiła łagodnym głosem. – Jeśli Risa, nasza zaufana wojowniczka, ci ufa, my również jesteśmy otwarci, by przyjąć ciebie i twoje dzieci do Azylu. Oso nou as op hastha foutaim, oso kik raun deyon-de – dodała, uśmiechając się lekko. – Nie pytamy o przeszłość, żyjemy dzisiaj.
Poczułam, jak natychmiast ogarnia mnie ulga. Gdy pozostali Ziemianie skinęli głowami na znak, że się zgadzają, Risa posłała Przywódczyni pełen wdzięczności uśmiech.
– Oczywiście Risa zajmie się wami i dopilnuje, żebyś poznała wszystkie obowiązujące zasady. Z tego, co o tobie wcześniej opowiadała, myślę, że możesz przysłużyć się naszej społeczności swoimi zdolnościami. Szczególnie, kiedy już poznasz... – tu urwała, a kiedy rozejrzałam się, nie rozumiejąc, dlaczego, zauważyłam, że Risa posyła jej ostre spojrzenie. Dziewczyna odchrząknęła i zreflektowała się: – ...kiedy poznasz pracujących przy maszynach.
– Mochof – podziękowałam, przenosząc niepewnie wzrok z Risy na Ziemiankę – ale ich twarze natychmiast wróciły do normalnego wyrazu, jakby tamta gra spojrzeń wcale nie miała miejsca. – Mam nadzieję, że będę mogła służyć pomocą.
– Eliseo, czy możesz wskazać im kabinę? Musimy teraz być gdzie indziej – dobiegł mnie głos rudowłosej kobiety; zrozumiałam, że najwyraźniej musiała mieć na imię Kratya. Elisea skinęła usłużnie głową, a kiedy Ziemianka razem z wciąż milczącym starcem opuścili pomieszczenie, wskazała nam boczne drzwi.
– Chodźcie za mną.
Gdy ruszyliśmy pospiesznie za dziewczyną, poczułam, jak moje serce wreszcie zaczyna wracać do normalnego rytmu. Nie mogłam uwierzyć, że tak łatwo nam się udało, szczególnie że spojrzenia Przywódców na początku rozmowy wcale nie wróżyły nic dobrego. Głowa dosłownie gotowała mi się od pytań – nie miałam pojęcia, w jaki sposób Risa przekonała do mnie całe gremium za pomocą jedynie tajemniczej gry spojrzeń z Eliseą.
Do momentu, w którym nie znaleźliśmy się w kolejnym oszklonym korytarzu. Bo kiedy tylko drzwi zamknęły się za nami, zobaczyłam, jak Risa i Przywódczyni rzucają się sobie w ramiona.
A Elisea całuje Risę tak, jakby dziewczyna była całym jej światem.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Breik emo au. Nau! – Wypuścić ich. Teraz!
Ai laik shanen gon ai yu op seintaim, Risa – Też jestem szczęśliwa, że cię widzę, Riso
Ste pleni – Wystarczy
Monin hou – Witaj w domu
Oso nou as op hastha foutaim, oso kik raun deyon-de – Nie pytamy o przeszłość, żyjemy dziś
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top