5 - Kom yun au
– Jeszcze raz – zarządził Theo, podnosząc się z krzesła. Przewróciłam oczami i zrobiłam minę do Isery, która poprawiała starannie marszczenia materiału mojej bladobłękitnej sukni.
– Powtórzyłam to już dzisiaj ponad sto razy, wiesz? – jęknęłam, opuszczając ręce, by ciemnowłosa Ziemianka mogła zająć się rękawami.
– Nadal robisz pomyłki w wymowie. Jeszcze raz.
Pokazałam mu język, czerpiąc wręcz dziecinną satysfakcję z tego, że nie może mnie zobaczyć – według tradycji nie mógł nawet rzucić okiem na pannę młodą w ślubnym stroju przed rozpoczęciem ceremonii, więc nawet gdy w wolnych chwilach próbował uczyć mnie ziemiańskiego, był zmuszony stać tyłem przez cały czas przymiarki.
– Kom woda, kom faya, kom graun, kom air – zaczęłam po raz kolejny. – Ai badan yu klin, ai swuga yu...
– Ai swega yu – poprawił mnie błyskawicznie Theo.
– Ai s w e g a yu – powtórzyłam ze zniecierpliwieniem. – Mówiłam, że jak mnie dalej będziesz męczyć, to zacznę się mylić! Do tej pory dobrze mi szło.
– Chcesz zaryzykować pomyłkę przed wszystkimi wojownikami w stolicy? – głos Theo był rozbawiony, ale dobrze wiedziałam, że ma rację. Przysięga małżeńska nie była czymś, co mogłam tak sobie poprawić w razie pomyłki.
– Nie pocieszasz mnie ani trochę, wiesz? – odmruknęłam, obracając się, by Isera mogła skończyć ostatnie poprawki na tyle gorsetu.
– Nodotaim – brzmiała niewzruszona odpowiedź Hedy. – Teraz druga część.
Wzięłam głęboki oddech.
– Ai tombom laik yu tombom, ai sonraun laik yu sonraun – wiedziałam, że nadal brzmię wyjątkowo niepewnie, ale w dalszym ciągu próbowałam naśladować akcent Potamikru. – Oso kik raun ogeda...
– Jeszcze raz – przerwał mi nagle Theo zmienionym głosem.
– Co tym razem wyszło źle? – oburzyłam się. Theo jedynie potrząsnął głową w odpowiedzi. Nie mogłam zobaczyć wyrazu jego twarzy, ale wydawało mi się przez chwilę, że się uśmiecha. Westchnęłam, zrezygnowana, i zamknęłam oczy, by na nowo odtworzyć słowa przysięgi w głowie.
– Ai tombom laik yu tombom. Ai sonraun laik yu sonraun – powtórzyłam powoli, o wiele pewniejszym głosem. Odniosłam dziwne wrażenie, że Theo wstrzymywał oddech, gdy to mówiłam.
– Było w porządku? – spytałam po przeciągającej się chwili milczenia.
Nie zdążyłam jednak usłyszeć odpowiedzi, bo drzwi nagle się otworzyły i do środka weszło dwoje wojowników, by skłonić się nisko przed Przywódcą.
– Heda, wybacz, ale jesteś pilnie wzywany.
Theo skinął głową z westchnieniem i ruszył w stronę drzwi. Już miał odruchowo obrócić się w moją stronę, by się pożegnać, ale Isera natychmiast powstrzymała go ostrzegawczym okrzykiem. Nie mogłam powstrzymać chichotu – i miałam wrażenie, że Theo również się uśmiechnął.
– Zobaczymy się wieczorem – zapewnił mnie ze wzrokiem wbitym w ziemię. Widziałam wyraźnie, z jakim trudem dusi w sobie ciekawość i powstrzymuje się przed spojrzeniem na mnie.
– Powodzenia na radzie – zawołałam za nim, nie przestając się uśmiechać.
Gdy drzwi się zamknęły, Isera przerwała wbijanie szpilek w moją sukienkę i spojrzała na mnie z błyskiem w oku.
– Powiedziałaś wszystko tak, jak należy, Ailey kom Skaikru – zapewniła mnie cicho. – Nie musisz się tym tak przejmować.
– Dziękuję – westchnęłam. – Ale gdyby tak było, nie kazałby mi tego tyle razy powtarzać.
Ziemianka nic nie odpowiedziała i natychmiast wróciła do poprawiania falbanek – ale mojej uwadze nie umknął tajemniczy uśmiech na jej twarzy.
* * *
– Theo?
Mój szept przebił się przez otaczającą nas ciszę. Wtuliłam się mocniej w jego umięśnione plecy i pocałowałam go delikatnie w ramię, w miejscu, gdzie zaczynały się linie jego tatuażu. Poczułam, jak porusza się pod pościelą, by odwrócić głowę w moją stronę.
– Tak? – jego oczy błysnęły w ciemności nocy, gdy spojrzał prosto w moje.
– Boję się. – mój głos zabrzmiał o wiele bardziej żałośnie, niż tego chciałam. Theo uśmiechnął się lekko i wyciągnął rękę, by odgarnąć mi włosy z twarzy.
– Nie masz czego. Wszystko się uda, Ailey. Jestem tego pewny. – jego niski, kojący głos nieco zmniejszył ucisk w moim żołądku, ale wszystko we mnie nadal kipiało od niepewności i obaw. Chyba to wyczuł, bo pogłaskał mnie czule po policzku.
– Hej. Przeszliśmy przez o wiele gorsze rzeczy, niż ceremonia ślubna, nie uważasz? – usłyszałam rozbawienie w jego głosie.
– Nie rozumiesz – jęknęłam. – A co, jeśli zrobię coś źle? Cokolwiek. Chociażby się potknę. Twoi ludzie mi przecież tego nie zapomną. Już wystarczy, że przysięgę cały czas mówię źle...
Uśmiech Theo stał się jeszcze szerszy, a w jego oczach mimo ciemności zobaczyłam iskierki.
– Nie mówisz nic źle, Ailey. Na pewno sobie poradzisz.
– Czyżby? – uniosłam brwi w zaskoczeniu. – Przecież non stop mnie poprawiasz i każesz wszystko powtarzać. Szczególnie dzisiaj.
Theo podniósł się lekko i nachylił się nad moją twarzą, tak, że poczułam jego ciepły oddech na mojej szyi.
– Nie kazałem ci powtarzać, bo robiłaś błędy – wyszeptał, a ja przymknęłam oczy, gdy jego wargi musnęły moją skórę.
– A więc... Dlaczego...? – poczułam, że mój oddech przyspiesza, gdy jego ręka powędrowała w stronę mojego brzucha; jego dotyk sprawiał, że skupianie myśli przychodziło mi z wyjątkowym trudem.
Już byłam pewna, że mnie pocałuje, ale nieoczekiwanie odsunął się, by spojrzeć mi prosto w oczy.
– Bo słów tej przysięgi, wypowiadanych przez ciebie, mógłbym słuchać w nieskończoność, do końca mojego życia – powiedział z taką powagą w głosie, jakiej od dawna u niego nie słyszałam.
Wstrzymałam oddech. W jego oczach zobaczyłam uczucie o takiej sile, o tak niespotykanej głębi, jakiej nie widziałam jeszcze nigdy dotąd. Otworzyłam usta, ale nie byłam w stanie wyrazić słowami ogromu miłości, którą do niego czułam – więc dotknęłam jego policzka i przyciągnęłam go do siebie, pozwalając, by jego wargi odnalazły moje.
W tamtej chwili czułam się... kompletna. Idealnie kompletna, i całkowicie szczęśliwa. Czułam, że u boku Theo odnalazłam sens wszystkiego – odnalazłam to, czego szukałam przez całe moje życie.
– Ai tombom laik yu tombom. Ai sonraun laik yu sonraun – wyszeptałam z namaszczeniem, wtulając się w jego szyję. Poczułam, jak jego usta rozszerzają się w szerokim, szczerym uśmiechu – uśmiechu zarezerwowanym tylko dla mnie.
Byłam jego. Na zawsze. Niczego nie byłam w życiu tak pewna, jak właśnie tego, właśnie w tamtej chwili.
– Ai, Ailey kom Skaikru, kom yun au.
* * *
Obudziłam się ze łzami spływającymi po policzkach.
Ognisko powoli przygasało. Księżyc nadal jaśniał wysoko w górze – światło jego rdzawoczerwonej tarczy przedostawało się przez szczeliny w skalnym suficie. Przez łzy, które zamazywały mi obraz, widziałam jedynie krwawą plamę na niebie.
Otarłam twarz wierzchem dłoni i obróciłam się na drugi bok. Kael i Shae spali spokojnie tuż przy moim boku, nakryci płaszczem Theo. Delikatnie poprawiłam ich posłanie, tak, by przypadkiem ich nie obudzić, i podniosłam się, by dorzucić nieco drwa do ogniska. W oddali słyszałam miarowy oddech konia Hedy, odpoczywającego przy skalnej ścianie. Mieliśmy wielkie szczęście, że trafił nam się najlepszy wierzchowiec w stolicy – wątpię, czy inne zwierzę poradziłoby sobie dziś tak dobrze, jak on. Byliśmy w drodze przez calutki dzień; skalny ustęp, pod którym zatrzymaliśmy się na noc, udało mi się znaleźć dopiero, gdy zaszło słońce i dzieci były zbyt wyczerpane, by ruszyć dalej.
Po kilku godzinach jazdy przez martwe lasy i wyschnięte stepy w końcu dotarliśmy do miejsca, którego nie zniszczył radioaktywny deszcz. Radość i ulga dzieci na widok zielonego lasu i dzikich zwierząt była tak ogromna, że nawet ja poczułam się odrobinę lepiej – szczególnie po upragnionym obiedzie złożonym z leśnych owoców i korzonków.
Starałam się cały czas kierować na północny wschód, ale gdy wjechaliśmy na zupełnie mi obce, bardziej górzyste obszary, coraz częściej traciłam orientację. Mimo wielu mil przebytej drogi nie trafiliśmy na żadną wioskę, co mogło oznaczać, że zgodnie z mapami, które pamiętałam, znajdowaliśmy się w najbardziej wyludnionej części ziem Theo. Z jednej strony przynosiło mi to ulgę, bo sama z dwójką dzieci mogłam paść łatwym łupem złodziei – ale po całym dniu drogi przez kompletne pustkowia wszystko we mnie pragnęło powrotu do cywilizacji, do domu.
A najbardziej ze wszystkiego, strasznie, cholernie tęskniłam za Theo.
Pojawił się w moich snach właśnie w chwili, gdy było mi najciężej. Gdy pod osłoną nocy mogłam wreszcie zdjąć maskę silnej, radzącej sobie ze wszystkim mamy, którą zakładałam przed dziećmi, i dać upust wszystkim swoim emocjom. Mój umysł ani na chwilę nie dawał mi spokoju, cały czas boleśnie przywołując naszą idiotyczną kłótnię. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, wprost nie mogłam uwierzyć, że miała miejsce zaledwie wczoraj – miałam wrażenie, jakby od tamtego czasu minęły tygodnie.
I siedząc w środku zimnej nocy przy gasnącym ognisku, zdana tylko i wyłącznie na siebie i zupełnie nieprzewidywalny los, niczego bardziej nie mogłam żałować.
I po co nam było to wszystko? Z perspektywy wydarzeń ostatnich godzin wrzeszczenie na siebie o to, czy Kael zostanie kiedyś Hedą czy nie, wydawało mi się żałośnie wręcz śmieszne – teraz nie miałam nawet pewności, czy w ogóle uda nam się przetrwać. Brak jakichkolwiek informacji o losie Theo i stolicy tylko zwiększał moją rozpacz. A najgorsza ze wszystkiego była przerażająca możliwość, że ta bezsensowna kłótnia mogła być jego ostatnim wspomnieniem...
Oboje zraniliśmy się nawzajem. Oboje posunęliśmy się o wiele słów za daleko. I płacimy za to teraz wręcz niemożliwą do zniesienia cenę.
A co, jeśli już nigdy nie będzie nam dane tego naprawić?...
Zacisnęłam powieki i przycisnęłam kolana do piersi, żeby opanować spazmatyczny oddech. Rozpacz, którą przez cały dzień dusiłam w sobie, teraz ściskała mnie w klatce piersiowej tak bardzo, że czułam wręcz fizyczny ból.
Kocham go. Kocham go tak niewyobrażalnie mocno. Musi do mnie wrócić. M u s i.
Jeśli nie...
Shaelyn poruszyła się niespokojnie przez sen, wyrywając mnie z coraz to mroczniejszych rozmyślań. Opatuliłam ją dokładniej płaszczem i położyłam się obok niej i Kaela. Uwielbiałam patrzeć na moje dzieci, kiedy spały; ich twarze wyglądały tak idealnie, tak ślicznie i niewinnie. Mimowolnie przeszło mi przez myśl, że twarz Theo przybierała wówczas podobnego wyrazu – wszystkie jego rysy łagodniały i w niczym nie przypominał strasznego Hedy, bezlitośnie niosącego sprawiedliwość.
Gdzie śpi teraz? Kto mu towarzyszy? Jak się czuje? O czym myśli? Czy próbuje nas znaleźć?
Obróciłam się z westchnieniem na plecy i spojrzałam na księżycową poświatę, przenikającą przez szczeliny skalnego sklepienia. Nieoczekiwanie, przed moimi oczami zatańczyło wspomnienie nocy naszego ślubu. Mimowolnie uśmiechnęłam się sama do siebie. Tamtej nocy również widziałam piękny, rdzawoczerwony księżyc – ale w zupełnie innym miejscu, w zupełnie innej rzeczywistości; teraz miałam wrażenie, jakby to był całkowicie inny wszechświat...
* * *
– Gotowe! – Isera zaklaskała radośnie w dłonie i odsunęła się, by zlustrować mnie od stóp do głów. – Wyglądasz krei meizen, hainofi.
Zmarszczyłam brwi na te słowa, nie przestając się uśmiechać.
– Hainofi? Żadna ze mnie księżniczka – potrząsnęłam głową. – U Skaikru nie mamy rodzin królewskich.
– Ależ ja wcale nie mówiłam o Skaikru, Ailey – uśmiech dziewczyny stał się jeszcze szerszy, a ja poczułam, jak robi mi się ciepło na sercu. Isera była pierwszą osobą po Risie, która zaczęła traktować mnie całkowicie jak swoją – jak Ziemiankę, jedną z nich. Nie miała pojęcia, jak niewyobrażalnie wiele to dla mnie znaczyło.
– Hej, żadnych łez – ostrzegła na widok mojej miny, poprawiając mi ostrożnie włosy. – Nie myśl sobie, że pozwolę ci zniszczyć ten makijaż.
Uśmiechnęłam się przez łzy i posłusznie zaczęłam mrugać, by je odgonić. To najważniejszy dzień w twoim życiu, Ailey. Uspokój się, zganiłam się w myślach. Wszystko musi wyjść idealnie.
– Gotowa? – rozległo się delikatne pukanie do drzwi i do środka wszedł Azair. – Wszystko już przygotowane. Nie każmy Hedzie cze... och.
Gdy mnie spostrzegł, jego oczy rozszerzyły się w szoku. Okręciłam się wokół własnej osi, pozwalając mojej przybranej w niezliczone ilości kwiatów i połyskujących, ciemnoniebieskich rybich łusek sukience zawirować razem ze mną.
– I jak? – uśmiechnęłam się szeroko do wojownika, który nadal stał jak wryty na środku pokoju. Isera parsknęła śmiechem na widok jego miny.
– Nie radzę ci tak na nią patrzeć przy Przywódcy, jeśli chcesz jeszcze trochę pożyć – pokręciła z rozbawieniem głową i wspięła się na palce, by poprawić moją kunsztowną koronę z błyszczących rzecznych kamieni i kwiatów.
– Wybacz, ja... wyglądasz... wyglądasz idealnie, pani – wyksztusił w końcu Azair, podchodząc do mnie. – Heda będzie zachwycony.
– Żadna ze mnie pani, Azair, ale dziękuję – skłoniłam głowę z wdzięcznością, czując, jak rumieńce wstępują mi na policzki. Gdy wojownik wyciągnął ramię w moją stronę, uświadomiłam sobie, że już czas, i żołądek na nowo zacisnął mi się w supeł.
– Idź prosto, głowę trzymaj wysoko – poinstruowała mnie Isera, po raz ostatni poprawiając materiał mojej sukni. – Uważaj na kwiaty na ramionach. I uśmiech, uśmiech! – dodała na widok mojej pobladłej twarzy. – Nie zapomnij, że jesteś najszczęśliwszą osobą w kraju.
– Dziękuję – wyszeptałam, czując, jak znowu zbiera mi się na płacz. – Za wszystko, co dla mnie zrobiłaś, Isera.
Przez chwilę miałam wrażenie, że w ciemnozielonych oczach Ziemianki również błysnęły łzy, ale natychmiast zatuszowała je uśmiechem i otworzyła przed nami drzwi.
– Ste yuj, Ailey kom Potamikru – usłyszałam za sobą, gdy ramię w ramię z Azairem ruszyłam w stronę swojego przeznaczenia.
* * *
– Kom woda, kom faya, kom graun, kom air.
Wzięłam głęboki oddech. Czułam za sobą żar ogniska, przed którym staliśmy w kamiennym kręgu na oczach setek wojowników; słońce chyliło się ku zachodowi, barwiąc niebo na wszystkie odcienie czerwieni, złota i fioletu. Po drugiej stronie nieba mogłam zobaczyć wschód księżyca w pełni, o wyjątkowej, krwistoczerwonej tarczy.
Drżącymi rękami uniosłam w górę kamienny kielich i przechyliłam go, tak, by krystalicznie czysta woda z sykiem wylała się na rozżarzone węgle w złoconej misie. Kłęby pary uniosły się w górę, zasłaniając stojącą po drugiej stronie postać Theo, ubranego w najuroczystszy strój Hedy i majestatyczną koronę z czarnych kamieni. Wykonał ten sam gest, głębokim głosem powtarzając moje słowa.
– Hodnes laik uf, hodnes teik ething daun, hodnes ste mou yuj kom wanplei – rozległy się słowa kapłana, unoszącego ręce nad naszymi głowami. Gdy w końcu zdobyłam się na odwagę, by spojrzeć Theo w oczy, zobaczyłam w nich ten sam ogień, którym płonęło jego spojrzenie od momentu, gdy po raz pierwszy zobaczył mnie w mojej ślubnej sukni, idącą w stronę ceremonialnego ogniska.
Jakbym była najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widział.
– Yo tai choda op kom jus – zawołał kapłan, unosząc w górę dwa zdobione sztylety. Chwyciłam rękojeść, czując, jak coraz bardziej zaczynam drżeć. Ostrożnie przecięłam wierzch swojej prawej dłoni, krzywiąc się lekko na widok pojawiającej się na niej krwistoczerwonej linii.
Zobaczyłam, jak Theo wyciąga swoją dłoń w stronę mojej. Wstrzymałam oddech, gdy nasze palce złączyły się, pozwalając czarno-czerwonym kroplom spływać wprost na rozżarzone węgle.
Nadszedł moment przysięgi.
Odetchnęłam głęboko, zbierając się w sobie, by rozpocząć. Poczułam, że ręka zaczyna mi się trząść – ale wtedy Theo pokrzepiająco wzmocnił uścisk. Uniosłam wzrok. Jego piękne, ciemnobrązowe oczy spojrzały prosto w moje z taką miłością, że w jednej chwili poczułam się, jakbym znalazła się w zupełnie innej rzeczywistości.
– Ai badan yu klin, ai swega yu hodnes klin – usłyszałam po chwili swój głos, drżący, brzmiący zupełnie inaczej, niż dotąd. – Ai laik yu gona. Ai tombom laik yu tombom. Ai sonraun laik yu sonraun.
Gdy wypowiadałam te słowa, miałam wrażenie, jakby czas się zatrzymał. Jakby wszystko dookoła nagle zniknęło – i zostaliśmy tylko my.
Ja i mężczyzna, którego kochałam bardziej, niż kogokolwiek na świecie.
– Oso kik raun ogeda, oso kik thru ogeda, oso throu daun ogeda – mój głos w jednej chwili stał się tak pewny, jakbym mówiła tym językiem od zawsze. Cały strach i podenerwowanie zniknęły, gdy wzięłam głęboki oddech, by wypowiedzieć ostatnie słowa przysięgi.
Przysięgi, która czyniła mnie jego na zawsze.
– Ai, Ailey kom Skaikru, kom yun au.
Milczenie, które zapadło po moich słowach, było tak głębokie, że byłam w stanie usłyszeć bicie swojego serca. Kapłan skłonił głowę w moją stronę i uniósł w górę aksamitną, czerwoną wstęgę, by po chwili obwiązać nią nasze złączone dłonie. Nadszedł moment przysięgi Theo.
Ale gdy zaczął mówić, w jednej chwili wszystko we mnie zamarło.
– Przysięgam ci lojalność, obiecuję ci miłość. Jestem twoim wojownikiem.
Otworzyłam usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Theo mówił m o i m j ę z y k i e m. Językiem, który jego ludzie uważali za obcy, za gorszy. Heda, ich Przywódca, wypowiadał najważniejszą przysięgę małżeńską po angielsku.
Robił to dla mnie.
– Moje serce jest twoim sercem. Moje życie jest twoim życiem. Żyjemy razem, przetrwamy razem, walczymy razem – patrzyłam, jak z każdą chwilą mówi coraz pewniej, jak jego twarz zaczyna rozświetlać uśmiech. Kompletnie nie zwracał uwagi na szmer w tłumie przed nami.
Patrzył tylko i wyłącznie na mnie.
A w jego przepięknych oczach koloru ziemi widziałam uczucie, którego nikt ani nic na świecie nie było w stanie pokonać.
Pojedyncza, gorąca łza spłynęła mi po policzku, gdy usłyszałam ostatnie słowa jego przysięgi – najpiękniejszej, jaką kiedykolwiek mógł wypowiedzieć.
– Ja, Theo z Ludzi Rzeki, staję się twój.
* * *
W ciągu następnych dni niebo było czyste jak łza. Słońce świeciło wysoko nad nami, kiedy przemierzaliśmy niezliczoną ilość stepów, lasów, dolin i wzniesień – a jego tarcza była dla mnie jedynym drogowskazem, w którą stronę powinnam się kierować.
Niejednokrotnie widziałam na horyzoncie dym oznaczający, że znajduje się tam wioska lub obozowisko; wskazywały na to również ślady w lasach i na drzewach. Kilkakrotnie byłam bardzo blisko zawrócenia konia i ruszenia w tamtym kierunku – ale za każdym razem rezygnowałam i dalej uparcie trzymałam się północnego wschodu. Z jednej strony pragnęłam ludzkiej pomocy, ale z drugiej wiedziałam, że o wiele bardziej prawdopodobnym jest, że wpadnę na ludzi, dla których rodzina Hedy będzie niczym więcej, niż idealną kartą przetargową – a pod żadnym pozorem nie mogłam ryzykować życia moich dzieci.
Coraz częściej zdarzały się jednak chwile, w których o niczym tak nie marzyłam, jak chociaż chwilę odpocząć w bezpiecznym miejscu. Gdzieś, gdzie nie muszę na każdą większą chmurę spoglądać z przestrachem – każdy centymetr mojej skóry doskonale pamiętał radioaktywny deszcz – czy czuwać pół nocy, podrywając się na każdy głośniejszy szelest wśród zarośli.
Shae i Kael, zmęczeni i znudzeni długą podróżą, zaczynali coraz więcej narzekać. Wiedziałam, że jest to dla nich o wiele cięższe niż dla mnie, ale pozwalanie na ciągłe postoje opóźniało nas coraz bardziej. Próbowałam polować, żeby dzieci nie musiały żywić się samymi owocami, ale nie było to łatwe, jako że nie mogłam zostawić ich samych nawet na sekundę. Głód, upał, strach i beznadziejność naszej sytuacji z każdą godziną zwiększały moją frustrację. W którymś momencie nie wiedziałam już, co jest gorsze – radioaktywne kataklizmy czy ta podróż, która zdawała się prowadzić donikąd.
– Chcę do domu, mamo – jęczał Kael, ciągnąc mnie bez przerwy za rękaw, gdy w pełnym skupieniu próbowałam prowadzić konia przez kolejny skalny wąwóz. Upał był niemiłosierny, a słońce przesuwało się powoli w stronę zachodu; wiedziałam, że do zmierzchu zostało już tylko kilka godzin, a odkąd wjechaliśmy na skaliste tereny Ludzi Jaskini, miałam wrażenie, że cały czas krążymy w kółko.
– Wszyscy chcemy do domu – odparłam z irytacją, kopiąc się w myślach za to, że prawdopodobnie już trzeci raz mijaliśmy to samo drzewo. – Wytrzymajcie kilka dni. Tylko kilka dni.
– Nomooon, jeść – Shaelyn po raz setny dzisiejszego dnia była bliska płaczu. – Zejdźmy z konika, nie chcę już na konika!
– Shae, przestań – pospieszyłam wierzchowca, skręcając w kolejne rozgałęzienie pomiędzy skałami. – Siedźcie cicho, bo mama nie może się skupić.
– Ale mamo...
– Siedźcie. Cicho. – od skał bił taki żar, że zaczynałam widzieć podwójnie. Wiedziałam, że nie mogę wypić więcej wody, dopóki nie znajdziemy nowego źródła, inaczej nie wystarczy zapasów dla dzieci i konia, przez co czułam się coraz gorzej z każdą minutą – szczególnie, że gdzieś ponad naszymi głowami chyba zaczynały krążyć sępy.
Jak daleko może być ta cholerna ziemia Lexy?
– Mamo, tam coś świeci! – Shaelyn zaczęła machać mi rączką przed twarzą.
– Przestańcie się wiercić, do cholery – Siłą posadziłam ją przodem, czując, jak moja złość zaczyna sięgać zenitu.
– Ale mamo, tam coś jest, naprawdę – Kael wychylił się do przodu, tak, że mało brakowało, a spadłby z siodła. Szarpnęłam go za kołnierz i usadziłam z powrotem, nie zwracając uwagi na jego pełen bólu okrzyk.
– Przysięgam, że jeżeli zaraz się nie uspokoicie, spiorę was tu i teraz! – krzyknęłam tak głośno, że spłoszone echem ptaki wyfrunęły ze swoich gniazd w szczelinach skał. Shaelyn i Kael umilkli całkowicie, a ja w końcu mogłam wyprostować się w siodle i skierować wzrok przed siebie, nadal dygocząc ze złości.
I wtedy ją zobaczyłam.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Nodotaim – jeszcze raz
Krei maizen – bardzo pięknie
Hainofi – księżniczka
Ste yuj – bądź silna
Pełne tłumaczenie przysięgi:
Kom woda, kom faya, kom graun, kom air – Z wody, z ognia, z ziemi, z powietrza
Ai badan yu klin, ai swega yu hodnes klin. Ai laik yu gona. Ai tombom laik yu tombom. Ai sonraun laik yu sonraun. – Przysięgam ci lojalność, obiecuję ci miłość. Jestem twoim wojownikiem/wojowniczką. Moje serce jest twoim sercem. Moje życie jest twoim życiem.
Oso kik raun ogeda, oso kik thru ogeda, oso throu daun ogeda. – Żyjemy razem, przetrwamy razem, walczymy razem.
Ai, Ailey kom Skaikru, kom yun au. – Ja, Ailey z Ludzi Nieba, staję się twoja.
Hodnes laik uf, hodnes teik ething daun, hodnes ste mou yuj kom wanplei. – Miłość jest siłą, miłość przezwycięża wszystko, miłość jest silniejsza od śmierci.
Yo tai choda up kom jus. – Wiążecie się przez krew (You bind yourselves in blood)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top