41 - Forgive me
https://youtu.be/eX9oYG-DGwk
[UWAGA - PRZED LEKTURĄ NASTĘPNYCH ROZDZIAŁÓW czytelnikom, którzy nie znają fabuły Ruthless, polecam przeczytać oneshot "Hainofi", który dodałam do Survivors - kontynuację przygód Risy sprzed lat. Jest w pewien sposób istotny także i dla Praimfayi, wkrótce przekonacie się, jak]
...I oto jest. Finał, na który czekałam tak niemożliwie długo, i wiem, że Wy także. Podziękowania i ogłoszenia dodam wkrótce - a póki co jedyne co mogę Wam teraz powiedzieć, to wybaczcie mi. :')
Jeden. Dwa. Trzy.
Niemalże bezwiednie liczyłam swoje kroki w tę i z powrotem wzdłuż naszej komnaty, a ich głuchy dźwięk był jedynym, co przerywało nieznośną ciszę wokół mnie. Chociaż czułam się przeraźliwie zmęczona i oddałabym wiele za chociaż godzinę odpoczynku u boku śpiących spokojnie Kaela i Shaelyn, wiedziałam, że nie ma najmniejszych szans, żeby udało mi się zasnąć.
Nie, kiedy gdzieś na zewnątrz podejmowano decyzje o życiu i śmierci całej wioski. A ja nadal nie miałam pojęcia, o co tak naprawdę, do cholery, chodzi.
Każda upływająca sekunda bezczynności coraz dobitniej przypominała mi, że nie powinnam była pozwolić Jamesowi iść z Savanem samemu. Że nie powinnam była zgadzać się, by po raz kolejny musiał zmierzyć się ze wszystkim w pojedynkę – szczególnie po tym, co wydarzyło się przed zaledwie godziną w królewskim skarbcu, chociaż chłopak zdawał się już całkowicie wrócić do zdrowych zmysłów.
Ale byłam też doskonale świadoma, że wszystko we mnie za bardzo trzęsło się z przerażenia o bezpieczeństwo moich dzieci, żebym móc mu towarzyszyć – i że jeżeli cokolwiek w wiosce poszłoby nie tak, mogłabym nie być w stanie ich ochronić. James także to wiedział, więc nie zawahał się nawet przez sekundę, gdy rozdzielaliśmy się przy wyjściu z tunelu.
– Jeżeli nie wrócę przed świtem, wiesz, co robić – wyszeptał mi wtedy do ucha, jednocześnie nie spuszczając wzroku z co prawda uwolnionego, ale nadal pozbawionego broni Savana, maszerującego szybkim krokiem przed nami tak niewzruszenie, jakbyśmy nie usiłowali go zabić jeszcze kilkanaście minut wcześniej.
Skinęłam głową. James nie musiał nic więcej dodawać – śmiertelna powaga w jego szaroniebieskich oczach wystarczyła, bym zrozumiała, co chce mi przekazać.
Jeżeli nie wrócę, zabierasz dzieci i Azariaha i uciekacie stąd. Uciekacie do Polis najszybciej, jak się da.
Zacisnęłam pięści. Do świtu było jeszcze daleko, ale za każdym razem, gdy nerwowo unosiłam wzrok w stronę okna, miałam coraz silniejsze wrażenie, że granat nieba zaczyna przechodzić w ciemną, głęboką czerwień. Bardzo podobną do tej, która niegdyś prześladowała mnie w koszmarach.
„Praimfaya jest t u t a j, Ailey..."
Odetchnęłam głęboko i opadłam na posłanie obok moich pogrążonych we śnie dzieci. Kael wtulał się w swoją siostrę; dostrzegłam, że nadal lekko drży przez sen, i poczułam ukłucie w miejscu serca. Przez ostatnie kilka godzin przeżył naprawdę ciężkie chwile, szczególnie, gdy po siedzibie zaczęli kręcić się wojownicy w poszukiwaniu Savana. Wyszliśmy im naprzeciw wraz z królem dosłownie w momencie, w którym postanowili przeszukać komnaty mieszkalne, więc nie zdążyli zagrozić moim dzieciom – ale hałas, który robili, i świadomość nadchodzącego niebezpieczeństwa przeraziły Kaela na tyle, że kiedy w końcu otworzył mi drzwi, nadal trzymał w trzęsących się rączkach sztylet, gotowy bronić się, jak tylko potrafił.
Nic nie jest w stanie opisać mojej ulgi w momencie, w którym on i Shaelyn, cali i zdrowi, rzucili mi się w ramiona z płaczem. Mój strach zapewne nie mógł nawet równać się z tym, co musieli czuć, i kopałam się w myślach setki razy za to, jak bardzo ich naraziłam.
Ukryłam twarz w dłoniach. Nie wiedziałam, ile czasu minęło, odkąd James wyszedł z Savanem z siedziby, ale czułam się, jakby były to co najmniej całe wieki. Nic nie zabijało mnie tak, jak to bezsilne czekanie – i świadomość, że nie mam dosłownie o niczym pojęcia. O jaki bunkier chodziło? Jakie zwycięstwo? Co miał na myśli Savan, mówiąc o konklawe? I jaką rolę w tym wszystkim mogą odgrywać moi ludzie?
Zamknęłam oczy, czując, jak te pytania coraz silniej kotłują mi się w głowie. Musiałam z całej siły zaciskać dłonie na krawędzi posłania, żeby powstrzymać się od wybiegnięcia z komnaty – albo wrzasku. Wszystko dosłownie się we mnie kotłowało, a chęć ucieczki niemalże dusiła. Miałam wrażenie, że jestem wreszcie tak blisko upragnionego celu, ratunku dla moich dzieci – i jednocześnie tak przeraźliwie daleko, jak jeszcze nigdy dotąd.
Nagle to usłyszałam. Kroki. Szczęk otwieranych drzwi.
Zerwałam się na równe nogi tak błyskawicznie, że niemalże zrobiło mi się ciemno przed oczami – i wszystko we mnie eksplodowało z ulgi na widok płonącego wzroku Jamesa; wpadł do środka jak burza i zatrzasnął za sobą drzwi, by oprzeć się o nie ciężko i zsunąć się na podłogę, ukrywszy twarz w dłoniach.
– I co? – oddech zamarł mi w piersi.
– To jest... – James nie patrzył na mnie; wyglądał, jakby pokonał biegiem całą drogę do komnaty, i z trudem wydobywał z siebie pełen niedowierzania głos. – Myślałem, że to niemożliwe, ale to prawda. Skaikru znaleźli bunkier. Prawdziwy, funkcjonujący bunkier sprzed stu lat. Należał do jakiegoś kultu... Nie mam pojęcia, jak to zrobili, ale udało im się. Otworzyli go.
– O Boże – poczułam, jak łzy niewysłowionej ulgi napływają mi do oczu. – Boże, James, to przecież cudownie! Pra... Prawda?....
James podniósł się powoli; jego mina sprawiła, że mój entuzjazm zgasł równie gwałtownie, jak się pojawił.
– Może pomieścić tylko tysiąc dwieście osób – odparł nieswoim głosem. – Oczywiście między klanami natychmiast zaczęły się wojny, kto powinien go dostać. Rozwiązali je przez konklawe, o którym mówił Savan. Przedstawiciele każdego klanu walczyli w Polis do ostatniego żywego. Dlatego zniknął Ghard. Był reprezentantem Podakru.
Opadłam na krzesło, czując, jak kręci mi się w głowie od nadmiaru informacji. Przez cały ten czas to wszystko działo się w stolicy, całkowicie poza naszą świadomością. Co stałoby się, gdybyśmy zostali w Arkadii?
Zaraz... Arkadia?...
– Jeśli to było konklawe... – zaczęłam powoli, unosząc wzrok na Jamesa – Kto reprezentował Skaikru? Przecież ziemiańska walka....
– Skairipa – odparł krótko blondyn. – Octavia Blake. Wygrała.
Poczułam się, jakby świat dookoła mnie się zatrzymał.
– Wy... Wygrała? – z trudem rozpoznałam własny głos. – Nasi ludzie... wygrali? Dostają bunkier? Więc dlaczego... Jak Savan... – brakowało mi oddechu.
– Nie do końca – James podszedł do mnie powoli. – Ghard zginął, ale Savan miał poniekąd rację, mówiąc, że to róg zwycięstwa. Okazało się, że Octavia postanowiła, że Skaikru nie przejmą bunkra. Każdy klan z koalicji dostanie swoje miejsce. A konkretnie... – skrzywił się nieznacznie. – Sto miejsc.
Otworzyłam bezwiednie usta. Sto miejsc. Sto osób z każdego klanu.
Tysiąc dwieście osób pozostanie z całej ludzkości na planecie.
Ale przecież...
– Kto o tym decyduje? – zerwałam się z krzesła, czując, jak zaczynam się trząść. – Jak, do cholery, można o tym zdecydować? Kogo wybrać? To nawet nie... To przecież jakieś pieprzone szaleństwo! – z trudem powstrzymywałam się, by nie krzyczeć, widząc kątem oka, jak Kael i Shae poruszają się niespokojnie przez sen.
– Robią to władcy każdego kru – odpowiedział James, nie patrząc na mnie. – Nie pytaj, jak zrobią to ludzie z Arkadii, bo nie mam pojęcia. Savan zrobił to w niecałą godzinę.
Znieruchomiałam.
– Już... Już to zrobił? – poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. James po raz pierwszy, odkąd wpadł do pokoju, spojrzał prosto na mnie.
– Nie zrobił tego tak, jak myślisz. Na zewnątrz panuje spokój. Kiedy się dowiedział, zebrał swoją radę i debatowali przez godzinę. Nikomu nie powiedział, co się dzieje. Zresztą, jak zwykle.
Skrzywił się i wziął głęboki oddech.
– Kiedy wyszedł, oznajmił, że potrzebuje setki ludzi, by towarzyszyli mu do Polis, i będzie to wielki zaszczyt dla każdego wybranego. Nie powiedział, dlaczego, ale jego ludzie ufają mu na tyle, że przyjęli to wręcz z podekscytowaniem. Mam wrażenie, że część z nich nigdy nie wyszła poza granice tych jezior i mają nadzieje na przygody czy walki – westchnął i pokręcił głową. – Jeśli zamierza powiedzieć im prawdę, to dopiero, kiedy opuszczą wioskę, żeby uniknąć dezercji. Wtedy nie będą mieli wyboru, niż za nim podążać, jeśli będą chcieli przeżyć.
– Ale... – głos odmawiał mi posłuszeństwa, jego słowa docierały do mnie jakby z opóźnieniem. – Jakim cudem ty to wszystko wiesz, do cholery?
James niemalże się uśmiechnął.
– Azariah zakradł się do siedziby i usłyszał wszystko. Poszedł z tym prosto do mnie. I zanim Savan zdążył ogłosić swoje decyzje... musiał zmierzyć się z gniewem swojego syna. Żałuj, że tego nie widziałaś.
Wstrzymałam oddech. W jego głosie brzmiała taka duma, jakiej jeszcze nigdy u niego nie słyszałam. Powoli, bardzo powoli kolejne fragmenty układanki zaczynały formować mi się w głowie w jedną całość. Brak zdenerwowania czy strachu w jego głosie, gdy opowiadał mi to wszystko, nagle nabrał sensu.
– James... – popatrzyłam na niego, czując się, jakbym widziała go po raz pierwszy. – Czy on... Czy ty...
– Azariah walczył o nas jak lew – w oczach chłopaka zabłysły iskry. – To było niesamowite, po raz pierwszy postawił się komukolwiek, w dodatku ojcu. Dosłownie wykrzyczał mu wszystko, rzucił mu koronę pod nogi i powiedział, że jeśli nie będziemy wśród stu wybranych, prędzej da się zabić, niż wejdzie do bunkra. I był śmiertelnie poważny.
Uśmiechnął się szeroko, tak prawdziwie i szczerze, jakby cała jego maska w jednej chwili opadła.
– Możesz mi uwierzyć, że zadziałało natychmiast. Bez niego w życiu by mi się to nie udało, aż dziwne, że Savan nie polecił nas zamordować przed obradami.
Poczułam, jak cofam się gwałtownie, a cała komnata dookoła mnie zaczyna falować od eksplozji emocji w całym moim ciele.
– Mamy miejsce w bunkrze.
To nie było pełne nadziei pytanie. To było stwierdzenie faktu, faktu zbyt pięknego, żebym była w stanie w niego uwierzyć.
Świat zatrzymał się na tę jedną sekundę, kiedy James skinął z niegasnącym uśmiechem głową.
– Jeśli tylko to wszystko jest prawdą i nas wpuszczą... Tak. Wyruszamy o świcie.
– O Boże. O Boże!
Zanim się zorientowałam, rzuciłam mu się w ramiona z takim impetem, że niemalże powaliłam go na ziemię. Chciałam płakać, krzyczeć, dosłownie w y ć z radości. Czułam się, jakby po trwającej tysiące lat nocy właśnie po raz pierwszy wzeszło słońce – a jego promienie otuliły mnie całą, zalewając taką ulgą, że nie byłam zdolna nic więcej z siebie wykrztusić.
James, z początku zesztywniały z zaskoczenia, już sekundę później objął mnie ramionami tak mocno, jakbym miała za chwilę rozpłynąć się w powietrzu. Nie pamiętam nawet, w którym momencie zaczęłam płakać – i były to najszczęśliwsze łzy w całym moim życiu.
Mamy miejsce w bunkrze, powtarzały moje myśli jak najpiękniejszą pieśń. Przeżyjemy. Moje dzieci przeżyją.
W końcu James odsunął mnie od siebie, na tyle, by spojrzeć mi w oczy – ale nadal trzymał mnie w ramionach. Byłam zbyt otumaniona szczęściem, by dostrzec, że jego ruchy stały się nagle łagodniejsze, bardziej miękkie, jego dotyk niespodziewanie delikatny. Być może gdybym to dostrzegła, zanim w ciągu zaledwie sekundy znalazł się tak niebezpiecznie blisko mnie, wszystko potoczyłoby się inaczej.
Ale właśnie wtedy mnie pocałował.
Nie potrafię do końca opisać, co poczułam w tamtym momencie. Szok. Niedowierzanie. Ogień i lód jednocześnie, jakby prąd przeszedł przez całe moje ciało. Nie mogłam się poruszyć, nie mogłam zrozumieć, co się dzieje. Dlaczego uczucie ciepła, uczucie rozpaczliwej tęsknoty za bliskością, które mnie ogarnęło, sprawiło, że mu na to pozwoliłam – dlaczego w tej jednej chwili jakiś obcy, wręcz zwierzęcy głos podpowiedział mi, że mogę mu na to pozwolić. Że być może tak naprawdę wszystko mi jedno, że chcę po prostu czuć, czuć c o k o l w i e k, co nie będzie cierpieniem i tęsknotą za...
Theo.
W ułamku sekundy jego imię mnie otrzeźwiło. Sprzeciw, rosnący gwałtownie w moich wnętrznościach, w końcu został dopuszczony do głosu, wrzeszcząc z całych sił, że muszę się odsunąć. Że on musi mnie puścić, że musi przestać, musi n a t y c h m i a s t p r z e s t a ć....
– Nie!
Odepchnęłam go gwałtownie, tak, że uderzył z impetem o ścianę; cud, że nie rozbił sobie głowy. Patrzyłam, trzęsąc się z szoku i niedowierzania, jak oddycha ciężko i wpatruje się we mnie z widocznym bólem w błyszczących oczach.
– Ailey...
Głos mu się załamał, a ja w jednej chwili poczułam, jak wszystko do mnie dociera. Jak każda jego decyzja, by mi towarzyszyć, jego nieugięty upór, by utrzymać nas przy życiu, nawet jego zachowanie przy Theo – w s z y s t k o nagle zaczyna mieć sens, tworzyć spójną całość.
Jak mogłam tego nie widzieć? Przez cały ten czas?
Zrobił niepewny ruch w moją stronę, ale natychmiast się cofnęłam.
– Nie. – mój głos drżał jeszcze bardziej, niż ja sama. – Nigdy... Nigdy więcej tego nie rób.
– Ailey.
Wypowiedział tylko moje imię, ale wiedziałam dokładnie, co chciał wyrazić. Po raz pierwszy w życiu jego serce było dla mnie otwartą kartą. Nigdy dotąd nie widziałam takiego błagania w jego oczach.
– Nie. – z trudem panowałam nad sobą, nie chcąc pokazać, jak bezbronna poczułam się nagle wobec jego cierpienia – przez co zamiast współczucia zaczynała rosnąć we mnie wściekłość na samą siebie. Jak mogłam do tego dopuścić? Jak mogłam mu na to pozwolić? Dać mu jakikolwiek cień nadziei?
Zacisnęłam usta i odwróciłam się do niego plecami, nie chcąc, by dostrzegł wyraz mojej twarzy.
– Cokolwiek myślisz... To nie jest możliwe. I nie będzie.
– Nawet, jeśli on nie żyje?
Zamarłam, czując, jak krew na nowo zaczyna wrzeć mi w żyłach. Musiałam wziąć kilka głębokich oddechów, żeby nie odwrócić się do niego z wrzaskiem i nie uderzyć go w twarz.
– Nigdy więcej tego nie rób – powtórzyłam przez zaciśnięte zęby. Nadal nie byłam w stanie na jego spojrzeć, a ciężar i gorycz tego, co się stało, można było wyczuć w całej komnacie, wypełniały mi płuca jak duszący dym.
Przez dłuższą chwilę panowała między nami zupełna cisza. I miałam wrażenie, jakby dźwięczały w niej wszystkie słowa, których oboje nie potrafiliśmy wypowiedzieć.
– Wrócę po was o świcie – dobiegł mnie w końcu jego głos, przerażająco daleki od głosu Jamesa, którego dotąd znałam.
Zaczęłam płakać dopiero, kiedy usłyszałam trzaśnięcie drzwi za sobą.
* * *
Powietrze wokół nas dosłownie drżało od gorąca. Czułam w ustach kurz i pył, unoszący się z suchej, wyjałowionej ziemi, po której maszerowało w niemalże tym samym rytmie sto par ciężkich butów. Posłańcy wysłani naprzód kilka godzin temu donieśli królowi, że burze kwasu bliżej Polis spowodowały gwałtowne opady śniegu – ale tereny, przez które przechodziliśmy, z każdym kilometrem coraz bardziej przypominały pustynię.
Szłam ze wzrokiem wbitym w ziemię, żeby uchronić oczy przed oślepiającymi promieniami słońca; co chwila nerwowo poprawiałam chustę, zakrywającą mi twarz, ale nie osłaniało mnie to przed ostrym, pełnym pyłu wiatrem.
– Już niedaleko – szeptałam do dzieci co jakiś czas, z całej siły próbując ukryć swój akcent przy każdym słowie. Szły obok mnie i Jamesa w ciszy, bez słowa narzekania, chociaż wiedziałam, że są wykończone; nie były do końca świadome niebezpieczeństwa, ale to, co im wyjaśniłam przed wyruszeniem w drogę, wystarczyło, by zrozumiały powagę sytuacji – szczególnie, gdy James nakazał mi zamaskować ich wygląd najbardziej, jak się dało.
– Podakru pod żadnym pozorem nie mogą dowiedzieć się, że Savan dopuścił nas do marszu – oznajmił, wróciwszy do komnaty, i z miną tak niewzruszoną, jakby dwie godziny temu dosłownie nic się nie wydarzyło, wręczył mi kombinezony Podakru. – Teraz nie wiedzą jeszcze, że są wybranymi do bunkra, ale kiedy Savan im powie... Mogą zabić nas na miejscu za to, że zabraliśmy cztery miejsca im ludziom. Będą mieli przewagę, a to, że przyrzekł nas chronić, nie będzie już miało znaczenia. Nawet on nie ma takiej władzy.
Poczułam wtedy, jak dreszcz strachu na nowo zaczyna piąć się w górę mojego kręgosłupa.
– Ale... w bunkrze się zorientują – wyszeptałam, również pod wpływem chwili momentalnie puściwszy w niepamięć to, co zrobił, i chwyciłam go za ramię. – Nie będziemy mogli się dłużej ukrywać. James, zabiją nas.
Zawahał się przez chwilę pod wpływem mojego dotyku, ale w końcu uniósł na mnie wzrok.
– Wtedy znajdziemy się pod protektoratem Octavii. Nie zna nas, ale jesteśmy z jej ludzi. Nie pozwolą zabić inżyniera... ani dzieci – wzruszył ramionami. – Moje wykształcenie ze Stacji Rolniczej też powinno zaliczyć mnie do wystarczająco wartościowych – dodał z sarkazmem w głosie.
Puściłam go i odsunęłam się, zaciskając usta; w głowie nadal kotłowały mi się setki myśli. Chłopak chyba zauważył, że nadal nie czuję się przekonana – ale zamiast w jakikolwiek sposób mnie pocieszyć, z nieprzeniknioną miną wręczył mi sztylet i ciemną chustę. Zapewne nikt inny nie zauważyłby zmiany w jego zachowaniu – ale to właśnie po jego zdystansowaniu i chłodzie poznałam, jak zraniony się czuje. Niedokończone sprawy między nami ciążyły w powietrzu, ale oboje byliśmy świadomi, że muszą poczekać.
Schowałam sztylet w wewnętrznej części mojego kombinezonu i bez słowa chwyciłam miękki materiał chusty. James odsunął się i chwycił półmisek z ciemnym barwnikiem, którym wszyscy wojownicy Podakru znaczyli twarze.
– Musimy wytrzymać tylko drogę do bunkra – powiedział cicho, nie patrząc na mnie, i szybkim, dokładnym ruchem rozprowadził farbę wokół swoich oczu. – Trzymać się z tyłu, unikać kontaktu wzrokowego. Zasłonić tatuaże. Nie zwrócą na nas uwagi, dopóki nie damy im powodu. – podał mi półmisek z równie nieruchomym wyrazem twarzy, jak wcześniej. – Każdy będzie myślał tylko o tym, jak uratować życie. My także.
Odwróciłam wzrok i zabrawszy od niego barwnik, skinęłam głową. Wiedziałam, że nie mam żadnego innego wyboru. To nasza jedyna szansa. Dar, którego pod żadnym pozorem nie możemy zmarnować.
Nikt z naszych ludzi nie dożył tej chwili.
Wiatr po raz kolejny zerwał się ze świstem, zasypując nas chmurą kurzu i piasku. Słysząc, że Shaelyn zaczyna kaszleć, wzięłam ją na ręce i pozwoliłam, by wtuliła się twarzyczką w materiał mojej chusty.
– Już niedaleko, niron – wyszeptałam do niej tak cicho, by tylko ona mogła usłyszeć. – Wytrzymaj jeszcze tylko troszkę. Nie mów nic. Oddychaj. Wszystko będzie dobrze.
Dziewczynka skinęła głową, znów zanosząc się kaszlem, a mi przemknęło przez myśl, czy aby na pewno pocieszam ją, a nie samą siebie.
Zerknęłam na Jamesa, idącego po mojej lewej stronie. Szedł ze spuszczoną głową, ale widziałam, że jego szaroniebieskie oczy czujnie lustrują Ziemian dookoła nas. Szliśmy od co najmniej ośmiu godzin i widoczne było, że każdemu zaczynają silnie doskwierać panujące warunki, szczególnie dzieciom, których Savan zdecydował się zabrać przynajmniej kilkanaście.
Płacz i jęki rozlegały się co jakiś czas z każdej strony pochodu, za co byłam niezwykle wdzięczna losowi – wraz ze zmęczeniem i upałem odwracały uwagę idących obok nas Podakru na tyle, że żaden z nich tak naprawdę nas nie zauważył. Z początku obawiałam się, że tylko my będziemy nosić chusty i kaptury, przez co wzbudzimy podejrzenia, ale Savan zlecił to wszystkim na starcie, ostrzegając przed możliwymi burzami piaskowymi. Zastanawiałam się, na ile był to wpływ Jamesa, a na ile jego własny pomysł – i cieszyłam się, że okazał się potrzebny już kilkanaście mil od granicy ziem Podakru.
Ciekawe tylko, co się stanie, jeżeli nakażą nam odkryć twarze przed wejściem do Polis...
– Stać!
Głos Savana był tak donośny, że wszyscy zatrzymali się niemalże natychmiast, tak, że prawie wpadłam na idącego przede mną wojownika. Trzymaliśmy się w tylnej części pochodu, więc nie mogłam dostrzec, co dzieje się na jego czele; wiedziałam jedynie, że król znajduje się już za linią wysokich słupów skalnych, które ja mogłam dostrzec dopiero w oddali.
– Co się dzieje? – wyszeptałam do Jamesa, korzystając z ogólnego poruszenia i okrzyków. – Widzisz coś?
Patrzyłam, jak marszczy brwi, próbując wyjrzeć ponad tłum. Nagle zaklął cicho.
– Droga przez wąwóz jest odcięta – odszepnął. – Widzisz te kamienie? Coś musiało spowodować lawinę.
Zacisnęłam usta, resztką sił powstrzymując się od jęku. Kolejna pieprzona przeszkoda. Kolejne zmarnowane sekundy, kiedy radioaktywny ogień jest dosłownie tuż za nami, usłyszałam w myślach. Uniosłam mimowolnie wzrok w górę, ponad prażące słońce; miałam wrażenie, że niebo zaczęło przybierać barwę siarki.
Zanim zdążyłam znów się odezwać, niespodziewanie tłum przed nami ruszył do przodu; wymieniwszy z Jamesem zaskoczone spojrzenia, natychmiast ruszyliśmy za nimi, uważając, by nie potknąć się od nagle narzuconego tempa. Zmrużyłam oczy, próbując dostrzec, co dzieje się przed nami – okazało się, że Savan skierował pochód w lewo, w stronę przesmyku skalnego. Zerknęłam na Jamesa i dostrzegłam w jego oczach niepokój, ale ogólna wrzawa wokół nas ustała i nie zaryzykowałam pytania, co to oznacza.
Po prostu idź, Ailey, nakazałam sobie w myślach, przytuliwszy Shaelyn do piersi i ścisnąwszy lekko rączkę Kaela. Idź, a wszystko będzie dobrze. Dotrzecie tam.
M u s i c i e dotrzeć.
Po kilkunastu minutach także tył pochodu znalazł się za przesmykiem; cień, rzucany przez rdzawoczerwone skały, dał nam zbawienny moment odpoczynku od bezlitosnego słońca. Myślałam, że Savan zarządzi postój, ale pochód nieustannie parł do przodu. Dopiero po dłuższej chwili odkryłam, że znaleźliśmy się na kolejnej otwartej przestrzeni: przed nami roztaczała się wąska na mniej niż dziesięć osób ścieżka, ułożona z płaskich kamieni. Daleko na horyzoncie, gdzie się kończyła, mogłam dostrzec porastające wydmę zżółknięte trawy – a tuż ponad nimi majaczący się, niewielki zarys wieży Polis.
Poczułam, jak serce zaczyna bić mi mocniej. Już blisko, uświadomiłam sobie. Przed zmierzchem będziemy na miejscu.
Tłum przed nami zwolnił na chwilę, ale potem znów ruszyliśmy naprzód; z minuty na minutę zaczynało robić się coraz bardziej tłoczno, jakby ludzie przepychali się przez siebie. Dostrzegłam, że nikt nie ośmiela się wykraczać poza ścieżkę, wyznaczoną przez kamienie. Ale... dlaczego? Zmarszczyłam brwi, by rozejrzeć się w poszukiwaniu jakichkolwiek oznaczeń, ale wokół nas do samego horyzontu ciągnęło się jedynie to pustkowie. Wiatr wiał tutaj jeszcze silniej, niż wcześniej, ale nie podburzał tyle pyłu; ostrożnie postawiłam Shaelyn na ziemi, czując, jak obolałe ramiona odmawiają mi już posłuszeństwa.
– Idź, niron. Poradzisz sobie – szepnęłam jej do ucha i poprawiłam chustę na jej twarzy. – Trzymaj się brata.
– Chodź, Shae – wyszeptał cichutko Kael i chwycił ją za rączkę. Posłałam mu pełne wdzięczności spojrzenie, na co jego bystre, acz przygaszone przez długą drogę oczy uśmiechnęły się do mnie. Serce rozdzierało mi się na widok ich zmęczenia, ale wiedziałam, że nie możemy się zatrzymać. Nie teraz, kiedy jesteśmy tak blisko.
Wkroczyliśmy na ścieżkę; od razu zauważyłam, że Ziemianie wokół nas trzymają się idealnie kamiennych linii. Po spojrzeniu Jamesa poznałam, że jest tym tak samo zdezorientowany, jak ja; zdenerwowanie w jego zapuchniętych od niewyspania oczach sugerowało, że także nie zna tego miejsca. Przemknęło mi przez myśl, czy w czasie, kiedy wybiegł z naszej komnaty, udało mu się odpocząć chociaż na chwilę. Nie wyobrażałam sobie, jak jego ciało wytrzymywało tyle godzin wysiłku.
Tempo pochodu znów się unormowało, więc ponownie spuściłam wzrok i skupiłam się na stawianiu kolejnych kroków. Po kilku minutach odniosłam wrażenie, że idąca przede mną Ziemianka mruczy coś do siebie – ale dopiero po dłuższej chwili udało mi się usłyszeć, że cały czas zdaje się powtarzać jedno zdanie, jak mantrę czy modlitwę.
– Kom folau, oso na gyon op. Kom folau, oso na gyon op...
Zmarszczyłam brwi, czując, jak nagły, niezrozumiały niepokój ściska mnie nagle w gardle. Zaraz... Czy ktoś tego już nie powiedział? Kom folau...
Ale nie zdążyłam dobrze się nad tym zastanowić, gdy w tłumie za mną po raz kolejny zauważyłam poruszenie. Kątem oka dostrzegłam, że ludzie zaczęli oglądać się za siebie niespokojnie, dobiegł mnie też słaby tętent końskich kopyt; bałam się zaryzykować, więc posłałam jedynie Jamesowi niepewne spojrzenie. Skinął do mnie lekko i poczekawszy na odpowiedni moment, gdy nikt nie patrzył w naszą stronę, uniósł nieznacznie głowę ponad tłum.
W ułamku sekundy jego oczy rozszerzyły się w takim szoku, że nie byłam już w stanie dłużej się powstrzymać.
Obejrzałam się dokładnie w momencie, gdy wysoki, zakapturzony jeździec, prowadzący swojego konia tuż przy linii z płaskich kamieni, minął idących obok nas Ziemian, kierując się na przód pochodu.
I gdy w połowie drogi przystanął i rozejrzał się po tłumie, a ostre światło słońca padło na jego twarz, poczułam się, jakby wszystko we mnie umarło.
Nie.
To niemożliwe.
– Gdzie znajduje się wasz Przywódca? – jego głos dobiegł mnie jakby z innego świata, innej rzeczywistości. – Poszukuję kogoś...
Nie wiem, jakim cudem nie stanęłam jak wryta na środku pochodu, jakim cudem nie upadłam na ziemię z krzykiem, jakim cudem moje serce nie zatrzymało się w tamtej chwili, w tamtej jednej chwili, która zmieniła dosłownie wszystko. Podakru coś mu odpowiedzieli, ale nie usłyszałam ani jednego słowa. Patrzyłam na jego oddalającą się sylwetkę jak w transie, jakbym znalazła się poza swoim ciałem.
Bo to nie mogło być prawdą. N i e m o g ł o dziać się naprawdę.
Nie dostrzegłam, że zaczynam wyrywać się do przodu, dopóki nie powstrzymał mnie uścisk ręki Jamesa – tak silny, jakby miał zaraz zmiażdżyć mi kości.
– Nie – wyszeptał, a w jego szeroko otwartych oczach widziałam prawdziwą panikę. – Nie możesz.
Przez dłuższą chwilę nie mogłam pojąć, o czym mówi, dopóki nie zobaczyłam, że przyciągnął Kaela i Shaelyn bliżej siebie i zrobił dłonią gest, jakby właśnie przestał zasłaniać im uszy. Kilkakrotnie otwierałam i zamykałam usta, próbując przebić się przez falę szoku w mojej głowie, by zrozumieć, co on, do cholery, robi, gdy do mnie dotarło.
Nie możemy się ujawnić. Za ż a d n ą c e n ę nie możemy się ujawnić.
Jeśli Theo dowie się, że tu jesteśmy, dowiedzą się o tym wszyscy Podakru. I zabiją nas. Zabiją nas wszystkich.
Nie jest ich Hedą. Nie znają go.
Dla niego nie ma miejsca w bunkrze.
Poczułam, jak robi mi się gorąco i lodowato jednocześnie. Resztką woli zmusiłam się, żeby wziąć głęboki oddech i znów unormować tempo. James mnie puścił, żeby nie wzbudzać podejrzeń, ale nadal czułam na sobie jego płonące spojrzenie. Nie prosił – błagał mnie. Błagał, jak jeszcze nigdy dotąd. Błagał, bym dokonała słusznego wyboru.
Ale w tamtym momencie, w tamtym najstraszniejszym momencie całego mojego życia, tak naprawdę nie miałam żadnego wyboru.
To nie była decyzja do podjęcia. To było życie albo śmierć.
Więc zrobiłam to.
Powoli, bardzo powoli, czując przerażający ból każdego, nawet najdrobniejszego ruchu, spuściłam głowę i odwróciłam wzrok.
Usłyszałam, jak James wypuszcza z ulgą powietrze i chwyta mnie delikatnie za dłoń, by pociągnąć mnie razem z dziećmi w większy tłum przed nami. Kątem oka byłam w stanie dostrzec, że jeździec wraca z powrotem w naszą stronę, nadal bacznie się rozglądając – chociaż po względnym spokoju, panującym w tłumie dookoła nas, mogłam mieć pewność, że Savan odprawił go z niczym.
Czułam, jak dłoń Jamesa drży, gdy prowadził mnie wraz z dziećmi pomiędzy kolejnymi Ziemianami, na tyle powoli, by nie wzbudzić podejrzeń – ale jednocześnie na tyle szybko, by w porę odsunąć się jak najdalej od zasięgu jego wzroku. Czułam, że im bliżej nas rozlega się tętent końskich kopyt, tym mocniej się trzęsę – ale nie pozwoliłam sobie zatrzymać się nawet na sekundę.
Ból pochłaniał każdą komórkę mojego ciała, ale tłumiłam go z całej siły, usiłując wyłączyć się dosłownie na wszystko, co działo się wokół mnie. Na wszystko, co nie było kolejnym oddechem. Kolejnym krokiem do przodu. I kolejnym. I kolejnym.
W momencie, gdy poczułam, że już nas minął, byłam pewna, że moje serce po prostu się zatrzyma, że po prostu umrę. Że zniesienie takiego bólu nie jest możliwe. Czułam, jak się rozpadam, rozrywam do środka na drobne kawałeczki. Jak „wybacz mi", którego nie mogłam wypowiedzieć, dosłownie mnie dusi.
Ale wtedy stało się coś, czego nie przewidział nawet trwający w najwyższej gotowości na wszystko James.
Ziemianin, stojący przed Kaelem, nagle zatrzymał się, przez co w tłumie w zaledwie kilka sekund zrobiła się spora przerwa – a koń Theo na widok nagłego poruszenia zatrzymał się gwałtownie, przestraszony.
I właśnie w tamtej chwili Kael uniósł na niego wzrok.
– Nontu!
Czas zwolnił do jednego oddechu. Jednego uderzenia serca. Jednego krzyku, eksplodującego z mojej klatki piersiowej.
Nie zdążyłam go powstrzymać. Nie zdążyłam go złapać. Wyrwał się. Wyrwali się oboje.
Nie czułam swojego ciała. Nie czułam, jak rzucam się za nimi przez tłum, przepychając się brutalnie pomiędzy Ziemianami, jak rozpaczliwie próbuję ich dogonić, ale znikają, zanim zdążę chociażby wyciągnąć do nich rękę.
Następnym, co pamiętam, była silna ręka Jamesa, zaciśnięta na moim ramieniu, gdy resztką sił próbował mnie powstrzymać przed wybiegnięciem poza linię kamieni.
Patrzyłam jak w jakimś nierealnym, niemożliwym śnie, jak Theo zeskakuje z konia – a jego oczy rozszerzają się w kompletnym szoku i zachwycie na widok biegnących ku niemu z radosnymi okrzykami dzieci. Jak klęka przed nimi i bierze je w ramiona, przyciskając do siebie z całej siły, a po jego naznaczonej ranami i poparzeniami, ale nadal pięknej twarzy płyną najprawdziwsze, najszczęśliwsze łzy.
I gdy uniósł wzrok, by ujrzeć mnie, tak niemożliwie daleko i blisko niego jednocześnie – gdy popatrzył na mnie z iskrami niewysłowionego szczęścia w jego pięknych, ciemnobrązowych oczach – wyglądał zupełnie, jakby wiedział. Jakby był pewien, że od tej pory wszystko będzie dobrze.
Znalazłem cię, krzyczało jego spojrzenie, tak pełne życia, jak jeszcze nigdy wcześniej. Znalazłem was. Znowu jesteśmy razem.
Ale właśnie w tamtym momencie przerażony krzyk Jamesa przeciął powietrze. Czas zwolnił do ułamków sekundy i dopiero kiedy było za późno, dotarło do mnie, co właśnie usiłował powiedzieć.
Miny.
Pole minowe.
Bo właśnie w tamtym momencie koń Theo, puszczony luzem na pustkowiu, w biegu natknął się na niewielkie wgłębienie w ziemi.
I w ułamku sekundy cały świat wokół nich eksplodował.
A ostatnią rzeczą, jaką zobaczył jedyny mężczyzna, którego kiedykolwiek prawdziwie kochałam, były łzy na moich policzkach, gdy bezgłośnie krzyczałam „przepraszam".
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top