4 - Decision
Nie miałam pojęcia, w którym momencie zasnęłam – ale gdy otworzyłam oczy, był już dzień. Z ogniska pozostała jedynie smużka dymu, więc wyraźnie poczułam na swojej nagiej skórze chłód poranka; dopiero gdy po dłuższej chwili udało mi się obrócić na drugi bok tak, żeby nie zrzucić z siebie nadal śpiących dzieci, mogłam zobaczyć skąpane w dziennym świetle wyjście z jaskini.
Deszcz przestał padać!
Uśmiechnęłam się szeroko, czując, jak zalewa mnie fala ulgi. Nie wyobrażałam sobie utknięcia w tej jaskini na dłużej, biorąc pod uwagę, że nie mieliśmy żadnego jedzenia.
– Shae, Kael, pobudka – oznajmiłam, podnosząc się delikatnie. W odpowiedzi usłyszałam kilka niechętnych mruknięć – ale kiedy tylko Kael otworzył oczy i oślepił go blask dnia, natychmiast zerwał się na równe nogi.
– Już nie pada! Już jest dzień! Możemy stąd wyjść! – zawołał radośnie i ciągnąc za sobą ospałą Shae, rzucił się do wyjścia z jaskini. Wstałam ze śmiechem i ruszyłam pospiesznie za nimi, już z daleka czując pierwszy, świeży powiew wiatru na twarzy.
– Nomon, patrz! Już nie pada, widzisz? – rozentuzjazmowany chłopiec pierwszy dobiegł do wyjścia i wystawił głowę na zewnątrz. – Nomon, chodź, jest ciepło, jest...
Urwał niespodziewanie – w momencie, w którym stanęłam obok niego na mokrej jeszcze ziemi, by zobaczyć roztaczający się przed nami leśny krajobraz.
Ale to, co ujrzałam, sprawiło, że moje serce w jednej chwili przestało bić.
Las...
Las umierał.
Ziemia usłana była dopiero co opadłymi pożółkłymi liśćmi i poszarzałymi igłami sosen. Kora drzew, pokryta białymi plamami, wyglądała niczym oblepiona śniegiem. Gałęzie były nagie, gdzieniegdzie tylko pokryte ostatnimi, ledwo trzymającymi się listkami; wiele drzew połamała wichura. Wokoło panowała zupełna cisza – zero porannego śpiewu ptaków czy brzęczenia owadów. Cały las wyglądał, jakby w ciągu jednej nocy wszystkie zwierzęta uciekły, a rośliny pousychały – albo zostały zarażone błyskawicznie rozwijającą się, śmiertelną chorobą.
– Nomon... – głos Shaelyn, jeszcze chwilę temu radosny i pełen nadziei, teraz drżał ze strachu. – Nomon, co się stało drzewom?
Nie byłam w stanie wydusić z siebie ani słowa. Patrzyłam bezradnie na niszczejący, usychający las, czując jedynie szybkie, przerażone bicie mojego serca.
Las umiera. Wszystko umiera.
Wszystko jest skażone.
– Nomon... dlaczego... co się... – Kael zaczął cofać się w głąb jaskini, z rosnącym szokiem i niedowierzaniem w szarozielonych oczach. Shaelyn zaczęła pociągać nosem i widziałam, jak niedaleko oboje są od wybuchnięcia płaczem. W tamtej chwili sama najchętniej bym to zrobiła – ale rozpacz na twarzach moich dzieci natychmiast podziałała na mnie motywująco.
– Kael, Shae, spokojnie. Las najwyraźniej też nie polubił złego deszczu. Ale to nic nie szkodzi, zrozumiano? – chwyciłam oboje za ręce i zmusiłam, żeby spojrzeli mi w oczy. – Las wyzdrowieje. Tylko musimy trochę poczekać, dobrze? Minie kilka dni i wszystko będzie w porządku. Nie będziemy o to płakać, Shae – posłałam dziewczynce stanowcze spojrzenie, widząc, że jej dolna warga drży niebezpiecznie. – Teraz, jeśli chcecie pomóc mamusi, proszę bardzo szybciutko się ubrać i napić dużo wody, bo – urwałam na chwilę, by uśmiechnąć się do nich pokrzepiająco – czeka nas długa droga do domu.
– Do domu? Do taty? – twarzyczki dzieci od razu rozświetliły uśmiechy. – Tak, znajdziemy tatę!
– No, to do roboty – zaklaskałam radośnie w dłonie, prostując się. Kael i Shae natychmiast pobiegli w głąb jaskini, a ja zagwizdałam głośno, przywołując do siebie czarnego wierzchowca Theo. Dopiero gdy go osiodłałam, przypomniałam sobie, że do siodła cały czas przypięty był miecz Hedy.
Wyciągnęłam powoli ostrze i zważywszy je w dłoniach, przejechałam ostrożnie palcem po krawędzi ostrza. Obym nie miała powodu, by musieć go użyć, pomyślałam, po czym, schowawszy broń z powrotem, przywołałam do siebie dzieci i wyprowadziłam konia na zewnątrz jaskini.
Bo chociaż nie miałam najmniejszego pojęcia, co się właśnie dzieje z Ziemią, wiedziałam jedno – niezależnie od wszystkiego nie miałam zamiaru nigdzie się ruszać bez mojego męża.
* * *
Słońce z trudem przebijało się przez szare, ciężkie chmury, kłębiące się nad nieruchomym lasem. Powietrze pozbawione było jakiegokolwiek zapachu, a temperatura zdawała się rosnąć z każdą chwilą. Koń z trudem przedzierał się przez to, co pozostało z – jeszcze wczoraj zielonych i bujnych – zarośli, a tętent jego kopyt był jedynym dźwiękiem, który odbijał się echem wśród drzew. Droga nad rzekę zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Dzieci siedziały w siodle przede mną w milczeniu, które niepokoiło mnie tak samo, jak grobowa cisza dookoła nas. W mojej głowie z każdą chwilą gromadziło się coraz więcej zrozpaczonych myśli – i zaczynałam mieć wrażenie, że jeżeli szybko nie wydostanę się z tego martwego lasu, mogę zupełnie zwariować.
Spokojnie, powtarzałam sobie w myślach jak mantrę, próbując się opanować. Tylko spokojnie. Theo będzie wiedział, co robić. Zabierze nas wszystkich w bezpieczne miejsce, daleko stąd, z dala od radioaktywnego deszczu i umierających lasów. Czymkolwiek jest to, co dzieje się dookoła, wszystko musi w końcu wrócić do normy. Musi...
Po całej wieczności wędrowania pomiędzy uschniętymi drzewami w końcu moich uszu dobiegł szum rzeki. Pospieszyłam konia, nakazując dzieciom trzymać się mocniej.
– Już niedaleko – uspokoiłam je, siląc się na pokrzepiający uśmiech. – Już prawie jesteśmy.
Ale kiedy po kilku minutach moim oczom ukazało się źródło szumu, uśmiech natychmiast zniknął z mojej twarzy.
To, co niegdyś nazywaliśmy rzeką, teraz stanowiło usypisko z kamiennych odłamków, potrzaskanych konarów drzew i błota. Brzegi rzecznego koryta były całkowicie zniszczone przez wczorajszy kataklizm; widziałam głębokie wgłębienie w jednej ze skalnych ścian, które mogło oznaczać, że jej spora część zawaliła się do wody – przez siłę lawiny lub nawet uderzenie pioruna. Brudna, żółta woda nadal płynęła wartko między gruzami, nanosząc kolejne warstwy błota i mułu. Gdzieniegdzie spod kamieni wystawały ciała martwych zwierząt, porwanych przez siłę lawiny, a na brzegach leżały dziesiątki śniętych ryb.
Od pierwszego momentu, gdy to zobaczyłam, zrozumiałam, że żaden, nawet najlepszy wierzchowiec nie ma prawa przedostać się na drugi brzeg – ale nie miałam zamiaru się poddawać. Wiedziałam, że jeśli dopuszczę to siebie, panika i rozpacz zupełnie przejmą nade mną kontrolę.
Ale po kilkunastu bezskutecznych próbach odrzucania gruzu, wspięcia się po niestabilnych skalnych odłamkach czy zawracania konia w tę i z powrotem w celu znalezienia innego przejścia, moja desperacja zaczęła sięgać zenitu.
– Theo! – zaczęłam krzyczeć w przestrzeń, mając nadzieję, że echo w tym martwym lesie zaniesie mój głos jak najdalej. – Theo, tu jesteśmy! Gdzie jesteś?! Halo, niech ktoś nam pomoże!
– Nontu! – zaczęły mi wtórować dzieci, biegając co chwila wzdłuż pozostałości po brzegu. – Nontu, pomocy! Tutaj jesteśmy!
Nie wiem, ile czasu chodziliśmy i nawoływaliśmy – wszystko na darmo. Las był zupełnie pusty, a stolica znajdowała się za daleko od rzeki, żeby Theo mógł nas usłyszeć – mimo że nie miałam żadnej pewności, że tam właśnie się znajdował. Mógł wyjechać w inną stronę i nas teraz szukać, próbując przedostać się przez rzekę. Mógł też być w trakcie odbudowywania stolicy – albo zwoływał właśnie wyjątkowe posiedzenie Rady po wczorajszym kataklizmie. Albo został ranny, przez co nie może się stamtąd wydostać. Albo...
Albo był martwy.
Zacisnęłam powieki, czując, że nie jestem już w stanie dłużej nad sobą panować. Rozpacz i beznadziejność sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, odbierały mi całą jasność rozumowania.
Nie potrafiłam wrócić do domu. Nie byłam w stanie znaleźć Theo. A w całym tym cholernym, przerażająco martwym lesie nie było nikogo, do kogo mogłabym zwrócić się o pomoc.
Byłam sama. Byłam sama, i zupełnie bezbronna w obliczu śmiertelnego zagrożenia, którego nie byłam w stanie zrozumieć. Przed którym nie będę w stanie uchronić ani siebie, ani moich dzieci.
Wydałam z siebie odgłos pomiędzy jękiem a szlochem i bez zastanowienia chwyciłam najbliższy kamień pod moimi nogami, by z wrzaskiem cisnąć go na stertę gruzu. I kolejny, i kolejny, i kolejny. Z każdą chwilą krzyczałam coraz głośniej, rzucałam skalnymi odłamkami z coraz większą agresją – ale to wcale nie pomagało. Wręcz przeciwnie, łzy zaczynały ściskać mnie w gardle coraz bardziej. Cisnęłam ostatnim kamieniem w brudną wodę, po czym osunęłam się bezradnie na ziemię i ukryłam twarz w dłoniach.
– Nomon... – cichy, niepewny głos mojego syna przebił się przez szum krwi w moich uszach. – Nomon, nie bądź zła...
Uniosłam głowę. Dzieci patrzyły na mnie z przestrachem, nie wiedząc, jak się zachować. Zobaczyłam łzy, spływające po policzkach Shaelyn na widok moich własnych, których nie byłam już w stanie kontrolować.
Bez słowa przyciągnęłam oboje do siebie, tuląc najmocniej, jak potrafiłam. Czułam wyraźnie, jak bardzo były przestraszone, zdezorientowane i zrozpaczone tym wszystkim – i już zaczynałam przeklinać się w duchu za tę chwilę słabości, której musiały być przed chwilą świadkiem.
Mimo wszystko, nie mogłam się w ten sposób poddać. Nie mogłam załamać się i biernie czekać na to, co się wydarzy, łudząc się, że ktokolwiek przyjdzie nam z pomocą.
– Przepraszam – wyszeptałam, głaszcząc je delikatnie po włosach. – Już będzie dobrze. Już wszystko będzie dobrze.
– Nontu... nontu nas nie znajdzie, prawda?... – głos Kaela drżał bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.
Pocałowałam go w policzek i wtuliłam się w niego jeszcze mocniej.
– Nie, kochanie... Nontu nie może nas teraz znaleźć – wyszeptałam z trudem. – Ale nie bój się. Nie poddamy się – dodałam, już o wiele pewniejszym tonem. Nie mogłam pozwolić, by w moich dzieciach zgasły ostatnie płomyki nadziei. – Mamusia nigdy się nie poddaje. Wy też nie możecie.
– Ale... jak dostaniemy się do domu? – Kael odsunął się, by spojrzeć mi w oczy. Widziałam ślady łez na jego pobladłej twarzy.
Wzięłam głęboki oddech, otarłam oczy i podniósłszy się, wzięłam na ręce nadal pociągającą niepewnie nosem Shaelyn.
Podjęłam decyzję.
– Wrócimy do domu, kiedy będzie to już bezpieczne – odpowiedziałam, czując, jak mój głos odzyskuje stanowczość. – Teraz musimy stąd wyjechać. Daleko, daleko stąd.
– Ale... dokąd, mamo? – Kael spojrzał za siebie z wyraźną tęsknotą w oczach. – Jak trafimy tam bez taty?
– Musimy sobie sami poradzić, dopóki tata nie będzie mógł nas znaleźć – przywołałam do siebie konia i pewnym ruchem posadziłam Shaelyn w siodle. – Uciekniemy daleko od złego deszczu i chorego lasu. Tam będziemy bezpieczni.
Te słowa, przed którymi dotąd tak długo się wzbraniałam, teraz nadal z trudem przechodziły mi przez gardło – ale doskonale wiedziałam, że to jedyny sposób. Nie możemy po prostu czekać na cud, narażając się na kolejne niebezpieczeństwa, które mogą spaść na nas znikąd w każdej chwili, tak jak stało się to ze śmiercionośnym deszczem. Naszą jedyną szansą, żeby przetrwać, jest zrobić to, co nakazał mi Theo. Niezależnie od tego, gdzie teraz jest i co się z nim stało, zawsze muszę stawiać moje dzieci na pierwszym miejscu. Tak jak on postawił na pierwszym miejscu nas, narażając swoje życie.
Kael co chwila przenosił spojrzenie to na mnie, to na gruzowisko, które było niegdyś rzeką, a w jego oczach widziałam wahanie, rosnące z każdą sekundą. Doskonale wiedziałam, jak niesamowicie trudne jest to dla niego, bo czułam dokładnie to samo. Ale musiałam być silna za nas wszystkich.
Nie mogę zawieść ani ich, ani Theo. Nie pozwolę nam zginąć.
– Synku, chodź. – podeszłam powoli do Kaela i położyłam mu dłoń na ramieniu. Chłopiec zadrżał – zobaczyłam, że do jego oczu po raz kolejny napływają łzy.
– Nie chcę zostawiać taty – wyszeptał z trudem. Uklękłam przy nim i ujęłam jego twarzyczkę w dłonie.
– Twój tata kazał nam jechać. Wiedział, że tylko daleko stąd możemy być bezpieczni. I wiedział, że damy sobie radę. M u s i m y dać sobie radę, kochanie. – otarłam pojedynczą łzę, spływającą po jego policzku.
– Powiedział, że nas znajdzie. Obiecał – w głosie chłopca pobrzmiewała pełna pretensji gorycz.
– I zrobi to. Na pewno to zrobi. Czy kiedykolwiek cię okłamał? – uśmiechnęłam się do niego delikatnie. – Musimy mu zaufać. Musimy być silni, tak, jak on. Ste yuj, mema?
Kael uśmiechnął się blado na moje słowa, a potem westchnął i skinął głową. Pocałowałam go czule w czoło i podniosłam się, by wziąć go na ręce i posadzić na grzbiecie konia, tuż obok bawiącej się grzywą Shaelyn.
Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam za siebie, na miejsce, w którym po raz ostatni zobaczyłam mojego męża. Z trudem powstrzymałam napływające mi do oczu łzy, czując, jak coś wewnątrz mnie rozdziera się na kawałki.
W tamtej chwili byłam w stanie oddać wszystkie kosztowności świata, żeby móc znowu usłyszeć jego głos. Znowu spojrzeć w głębię jego oczu koloru ziemi. Dotknąć jego twarzy. Powiedzieć mu, ile dla mnie znaczy.
Powiedzieć mu, że zawsze będę go kochać, niezależnie od tego, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczę.
– Mebi oso na hit hoda op nodotaim – wyszeptałam w pustą przestrzeń.
Po czym wsiadłam na konia, przytuliłam dzieci do siebie i ruszyłam prosto w nieznane.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Ste yuj, mema? – Bądź silny, pamiętasz?
Mebi oso na hit choda op nodotaim – Obyśmy spotkali się ponownie („May we meet again")
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top