39 - For you to live
https://youtu.be/FQ0iq10ULNA
– Krei meizen, nami?
Drgnęłam i obejrzałam się za siebie na dźwięk nieznanego głosu, by z zaskoczeniem ujrzeć żonę władcy Podakru, królową Tatyę, zmierzającą z uśmiechem w moim kierunku. Skinęłam przed nią głową, niepewna, jak się zachować, i patrzyłam w milczeniu, jak kobieta staje obok i, podobnie jak ja przed chwilą, kieruje wzrok na roztaczający się przed nami widok.
Słońce właśnie zachodziło pomiędzy skalistymi górskimi szczytami, wznoszącymi się tuż nad taflą rozległego jeziora. Łańcuch górski zdawał się okalać wioskę dosłownie z każdej strony, podobnie jak niezwykle przejrzyste wody otaczających ją jezior. Pomarańczowozłote promienie słońca tańczyły na nich tysiącami refleksów w tak zapierający dech w piersiach sposób, że chociaż z początku żałowałam, że razem z dziećmi przespałam większość dnia, teraz doceniałam widok, który dane mi było ujrzeć zaraz po przebudzeniu.
Wszystko wyglądało tak... Spokojnie. Tak nieskończenie pięknie w swojej niezmienności. Jakby nic złego nigdy nie mogło się tu stać – jakby radioaktywny kataklizm, który przecież wiedziałam, że zbliża się z każdym dniem, nie miał tutaj wstępu. W tej jednej chwili miałam wrażenie, że mogłabym po prostu stać tu i patrzeć na zachodzące słońce przez całe wieki, a świat dookoła mnie trwałby, tak samo idealny i niezmienny, jak teraz.
– Mieszkam tu od tylu lat, a momentami nadal nie mogę się na to napatrzeć – cichy głos królowej przerwał moje rozmyślania.
Spojrzałam na nią ukradkiem. Chociaż oficjalnie poznałam ją wczoraj na uczcie, wiedziałam o niej jeszcze mniej, niż o królu Savanie. Natychmiast uderzyło mnie, jak młoda musi być; na pierwszy rzut oka nie wyglądała na starszą ode mnie, była też zdecydowanie szczuplejsza. Jej niezwykle jasne włosy kontrastowały z czernią okalającego jej twarz tatuażu Podakru, a kolor jej oczu natychmiast przywodził mi na myśl Azariaha.
– To prawda. Wygląda naprawdę niesamowicie – odpowiedziałam, siląc się na uprzejmy ton.
Zerknęłam na Kaela i Shaelyn, bawiących się beztrosko na placu kilkanaście metrów dalej, i dotarło do mnie, czemu zawdzięczam zainteresowanie królowej – Azariah właśnie do nich dołączył. Nawet z odległości mogłam zauważyć czystą radość na twarzy chłopca, którego dotąd dane mi było widzieć jedynie poważnego lub wystraszonego. Jego szczery uśmiech naprawdę był w stanie każdego chwycić za serce.
– Nie podziękowałam ci osobiście za odnalezienie go, Ailey kom Potamikru – dobiegł mnie głos królowej Tatyi; najwyraźniej zauważyła, dokąd powędrowało moje spojrzenie. Gdy odwróciłam się do niej, słowa ugrzęzły mi w gardle na nieoczekiwany widok łez w jej oczach.
– Kiedy zniknął... Byłam pewna, że tego nie przeżyję. Czułam się potworem, a nie matką. Każdego dnia czekaliśmy z Savanem, aż odnajdą jego ciało, i... – urwała i zacisnęła powieki, by po chwili ponownie unieść na mnie pełen wdzięczności wzrok. – Dziękuję. Nigdy nie będziemy w stanie spłacić naszego długu wobec was.
– Naprawdę, proszę... Proszę mi nie dziękować – byłam tak zaskoczona jej słowami, że z trudem udało mi się cokolwiek odpowiedzieć; dotąd królewska rodzina skupiała się tylko i wyłącznie na Jamesie jako opiekunie i wybawcy Azariaha, zresztą całkowicie słusznie. – To wszystko dzięki Jamesowi. Ja jedynie mu towarzyszyłam...
– Wiem, kim jesteś, Ailey – przerwała mi łagodnie. – Znam historie o wielkim Hedzie obcych lądów, chociaż nigdy go nie spotkałam... I o jego pięknej żonie – uśmiechnęła się. – Wiem, że także chroniłaś mojego syna. James kom Skaikru nieustannie mówi o tym, jak wiele ci zawdzięcza.
Jej słowa po raz kolejny zbiły mnie z tropu, ale poczułam, jak mimowolnie odwzajemniam uśmiech. Czyżby James naprawdę zachwalał mnie przed rodziną królewską?
I... gdzie on w ogóle jest? Naraz dotarło do mnie, że ostatnim razem widziałam go tuż przed zaśnięciem. Nie towarzyszył nam przy kolacji, nie było go też u boku Azariaha, więc gdzie...
Królowa Tatya jakby czytała w moich myślach.
– Widziałam go przy dokach, towarzyszył Savanowi. Możesz do nich dołączyć – wskazała głową ścieżkę, prowadzącą w stronę jeziora, a widząc moje wahanie, dodała: – Twoje dzieci są tu bezpieczne, Ailey kom Potamikru. Azariah zabierze je do komnat królewskich, gdy zapadnie zmrok. Jesteś tam mile widziana o każdym czasie.
Uśmiechnęłam się do niej promiennie. Nadal nie byłam przyzwyczajona do ogromu ciepła i szacunku, jakim obdarowywali nas Podakru – w porównaniu do wszystkich innych ludów, wśród których bezustannie od miesięcy musiałam walczyć o przetrwanie. Chociaż byłam w zupełnie obcym mi miejscu, ta jedna rzecz sprawiała, że mogłam poczuć się odrobinę jak w domu, u Potamikru, gdzie przez lata cieszyłam się niegasnącym autorytetem żony Hedy.
Owszem, nie czułam się wśród Ludzi Jeziora całkowicie bezpieczna, bo to nie było możliwe w żadnym miejscu, ale miłość w oczach królowej Tatyi, gdy patrzyła na syna – ta najszczersza i najprawdziwsza, bo miłość matki do swojego odzyskanego dziecka – szybko ukoiła moje obawy.
I równie szybko uświadomiła mi, jak przerażająco niewiele czasu jej zostało, by móc tę miłość Azariahowi okazać.
Ruszyłam pospiesznie w stronę doków, nie chcąc, by dostrzegła wyraz mojej twarzy. Starałam się odsuwać od siebie myśli o Praimfayi najbardziej, jak się dało, ale nie byłam w stanie do końca zagłuszyć strachu, palącego moje wnętrzności.
Nie wiedziałam nawet, ile dni zostało, aż kataklizm nas dosięgnie. Ile dni drogi znajdowaliśmy się od Polis? Dwa? Trzy? Nie byłam do końca pewna, gdzie się znajdujemy – Podakru zadbali o to, kiedy nas pojmali, a otaczający nas łańcuch górski skutecznie osłaniał wioskę od świata zewnętrznego. Nie mieliśmy żadnego kontaktu z Arkadią, jako że nie został tam nikt, kto mógłby nam pomóc, a Ludzie Azylu...
Zacisnęłam pięści, czując, jak nagły ból przeszywa moją klatkę piersiową. Nie. Nie myślisz o tym. Nie możesz.
– Ailey!
Uniosłam głowę; nawet nie zauważyłam, kiedy dotarłam do brzegu jeziora. James stał nad wodą na drewnianym pomoście, tuż przy imponujących rozmiarów łodzi – obok niego dostrzegłam wysoką postać króla Savana i dwóch ciemnoskórych wojowników, będących w jego przybocznej straży. Przyspieszyłam kroku, osłaniając jednocześnie oczy ręką, by dostrzec ich pomimo ostrych promieni zachodzącego słońca. Kiedy do nich dotarłam, odniosłam nieznaczne wrażenie, że na twarzy Jamesa widzę ulgę na mój widok.
– Wasza Wysokość – skłoniłam się przed Savanem, widząc spojrzenie jego strażników. Król skinął głową w moją stronę, ale się nie uśmiechnął; chociaż nikt nie wykonał żadnego ruchu, niemalże natychmiast wyczułam napiętą atmosferę między nim a Jamesem. O co mogło chodzić?
– Właśnie kierowaliśmy się na kolację – oznajmił Savan i zszedł z drewnianego pomostu, mijając mnie. – Azariah z pewnością będzie szczęśliwy, jeśli się zjawicie.
– Z przyjemnością – odparłam uprzejmie, chociaż w tonie władcy wcale nie słyszałam entuzjazmu. – Kael i Shaelyn właśnie bawią się z nim na placu, za chwilę do was dołączymy. Prawda, James? – posłałam chłopakowi znaczące spojrzenie.
Blondyn skinął głową, siląc się na lekki uśmiech, ale gdy na mnie spojrzał, w jego oczach dostrzegłam prawdziwą burzę emocji.
– W takim razie widzimy się wkrótce – odparł król i ruszył ze swoją świtą w stronę wioski, nawet się na nas nie obejrzawszy. Odczekałam, aż zniknie za zakrętem, i zaciągnęłam Jamesa na drewniany pomost – najdalej od pracujących przy brzegu Ziemian, jak się dało.
– Możesz mi wyjaśnić, co się dzieje?
James zacisnął szczękę i przestąpił z nogi na nogę; widziałam, z jakim trudem kontroluje emocje.
– On coś ukrywa, Ailey. Wiem to na milion, kurwa, procent – wysyczał tak cicho, że niemalże zagłuszył go szum jeziora za nami. – Możesz w to uwierzyć? On mnie po prostu... zbywa. Autentycznie zbywa. Mówię mu o Praimfayi, o tym wszystkim, o śmiertelnym zagrożeniu dla jego ludzi... a on udaje, że mnie, kurwa, nie słyszy!
Przeczesał dłonią włosy w geście frustracji.
– Gdybyś widziała twarze jego strażników... Wyglądali, jakby nie mieli pojęcia, o czym mówię, patrzyli na mnie, jakbym oszalał. Ale to niemożliwe, żeby Savan nie wiedział, Ailey. – pokręcił głową. – Niemożliwe.
– Ale... ukrywałby to przed swoimi ludźmi? Po co? – ściszyłam głos, obejrzawszy się nerwowo na pracujących w oddali Podakru. – I tak musieli o tym słyszeć. Przecież wieści o tym rozeszły się już na wszystkie kru...
– Spójrz wokół siebie, Ailey – James wskazał z goryczą na taflę wody i odległe górskie szczyty. – Są odizolowani od świata. Widziałaś tu, nie wiem, handlarzy Trikru, czy chociażby jakichś wędrowców? Pamiętasz przecież, jak nas pojmali. Savan kontroluje całą wioskę. Dam głowę, że wielu z tych ludzi nie opuszcza jej wcale.
Usiadł ciężko na drewnianym pomoście, a ja, po chwili wahania, obok niego. Jego słowa jedynie wzmocniły mój i tak wystarczająco już silny niepokój – w jednej chwili poczułam się, jakbym z honorowego gościa w urokliwej wiosce Ziemian znów zamieniła się w więźnia w klatce.
Ale... I tak nie mamy dokąd pójść, przypomniał mi pełen goryczy głos w głowie. Co za różnica, czy możemy się stąd wydostać, czy nie, jeśli niedługo wszystko i tak pokryje radioaktywny ogień?
– Jeśli ukrywa to przed swoimi własnymi ludźmi – dobiegł mnie cichy głos Jamesa po chwili ciężkiego milczenia – To może znaczyć tylko jedno.
Spojrzał mi prosto w oczy.
– Znalazł ratunek tylko dla siebie.
Wstrzymałam oddech.
– Nie myślisz chyba...
– Pomyśl, Ailey – oczy blondyna zabłysły. – Jeśli miałabyś dostęp do schronu przeciwatomowego, wybudowany ponad sto lat temu przez jakiegoś milionera albo, powiedzmy, zwykłego paranoika mieszkającego nad jeziorem, i wiedziała, że pomieści najwyżej kilka osób, czy powiedziałabyś całej wiosce o zagrożeniu? Czy może trzymałabyś to w ogromnym sekrecie, chroniąc wioskę jak oka w głowie i roztaczając wokół siebie ponurą sławę kata wszystkich "podejrzanych o szpiegostwo", a gdy nadejdzie czas, schowała się z rodziną do środka?
Patrzyłam na niego z otwartymi ustami przez dłuższą chwilę, próbując uświadomić sobie, co przed chwilą powiedział.
– Ale... – z trudem formułowałam zdania. – James, nie masz przecież żadnych...
– Dowodów? – uśmiechnął się krzywo. – O to się nie martw. Powiedziałem, że sam się tym zajmę.
Podniosłam się gwałtownie.
– James, nie. To zbyt niebezpieczne. Jeśli masz chociaż cień racji... Jeśli cię złapią... Zamordują cię natychmiast!
Mój głos zabrzmiał o wiele bardziej desperacko, niż zamierzałam. Nie mogę go stracić, uświadomiłam sobie z przerażeniem, tak dobitnie, jak jeszcze nigdy dotąd. Został mi tylko on. T y l k o o n.
– Jeśli nic nie zrobię, za najdalej tydzień będziemy umierać w męczarniach – odparował, również się podnosząc. – Nie możemy czekać, Ailey. Ratunek sam nie nadejdzie.
– Ale... – przełknęłam ślinę z trudem. – Co niby zamierzasz zrobić? Włamać się do królewskiej siedziby? Nie masz szans.
– Owszem, nie mam. – James uśmiechnął się krzywo. – Ale mam Azariaha.
Chwilę później przedstawił mi cały swój szalony plan. Dowiedział się od Savana przed chwilą, że za niecałe trzy dni miała mieć miejsce przeprowadzona z wielką pompą uroczystość na cześć Azariaha. Król miał podczas niej oficjalnie mianować chłopca swoim prawowitym następcą. Obchody będą trwać całą noc i wezmą w nich udział dosłownie wszyscy Ludzie Jeziora – a wśród wrzawy i tłumu najłatwiej jest się zgubić.
– To jedyny moment, w którym król i królowa nie będą mu towarzyszyć na każdym kroku – wyjaśniał chłopak. Chociaż jego głos był rzeczowy, widziałam w jego oczach, jak wielkie emocje wzbudza w nim to, co zamierzał zrobić. – Udało mi się porozmawiać z nim ukradkiem dzisiejszego ranka. Wspomniał o istnieniu tuneli pod ziemią, do których ojciec zawsze zabraniał mu wchodzić. – uśmiechnął się triumfalnie. – Czy wreszcie to, co mówię, zaczyna mieć dla ciebie sens?
– Chcesz, żeby cię tam zaprowadził, kiedy wszyscy będą zajęci zabawą – odgadłam, na co jego uśmiech jedynie się powiększył. – Dobrze. Załóżmy, że ci się uda. Skąd pewność, że w środku nie ma strażników? Jeżeli tam faktycznie coś jest...
Blondyn wzruszył ramionami, chociaż od razu zauważyłam, że jego uśmiech przygasł.
– Jest taka możliwość. Będę musiał sobie jakoś poradzić.
Założyłam ręce na piersi.
– W porządku. Pominąwszy nawet fakt, że słabo u ciebie z walką wręcz... Wyjaśnisz mi, gdzie w takim razie ja jestem w tym planie?
Spojrzał na mnie, jakbym była szalona.
– Nigdzie. Opiekujesz się Kaelem i Shaelyn. I robisz wszystko, żeby nie wzbudzić najmniejszych podejrzeń – dodał z naciskiem. – Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wrócę po was.
– Słucham? – nie wierzyłam własnym uszom. – Zdajesz sobie sprawę, jak idiotycznie to brzmi, prawda? Wydaje ci się, że wszystko zrobisz w pojedynkę? A co, jeśli cię złapią?
– Właśnie o to chodzi – odparł James bezbarwnym głosem. – Jeśli mnie złapią, skażą tylko mnie, nie was. Plus mój proces będzie mógł odwrócić ich uwagę na tyle, żeby udało ci się dostać z dziećmi i Azariahem do bunkra.
Patrzyłam na powagę na jego twarzy z rosnącym niedowierzaniem.
– Człowieku, czy ty się w ogóle słyszysz? – z trudem powstrzymywałam się, by nie zacząć krzyczeć. – Po pierwsze, możesz przecież wcale nie znaleźć żadnego pierdolonego bunkra.... Po drugie, oszalałeś zupełnie, jeśli myślisz, że pozwolę ci ryzykować życie samemu. Zresztą, to wszystko to i tak kompletne szaleństwo, do cholery, i tak zginiemy za najdalej tydzień...
– Nie. – nieoczekiwanie szarpnął mnie za ramię i przyciągnął do siebie, tak, że nasze twarze dzieliły centymetry. Zamarłam w bezruchu; jeszcze nigdy nie widziałam takiej siły w jego spojrzeniu. – Nie wolno ci tak mówić. Nie wolno ci tak myśleć. Nie poświęciliśmy tego wszystkiego, żeby teraz zginąć. Nie masz pojęcia, ile jestem w stanie zrobić, żebyś przeżyła.
Wstrzymałam oddech, gdy dotarł do mnie sens jego słów. Dopiero w tamtej chwili zauważyłam nowy, błysk w jego spojrzeniu, coś innego, coś, czego nie potrafiłam nawet nazwać – ale zniknęło niemalże natychmiast, gdy chłopak również uświadomił sobie, co powiedział.
– Żebyśmy przeżyli – poprawił się cicho, cofnąwszy się. – Żebyśmy wszyscy przeżyli.
Skinęłam głową, nieco oszołomiona. Nadal nie docierało do mnie, co mogły znaczyć jego słowa sprzed chwili. James odwrócił wzrok i przez moment wyglądał na bardzo zmieszanego – ale gdy się odezwał, jego głos na powrót stał się pozbawiony emocji.
– Po prostu... po prostu jak raz zrób, o co cię proszę, Ailey – powiedział, nadal nie patrząc mi w oczy. – Musisz być cały czas czujna, nie rozmawiać absolutnie z nikim o Praimfayi i mieć oczy szeroko otwarte. Najdalej za kilka dni i ich ryby i tak w końcu zaczną umierać, a ludzie zauważą, że coś jest nie tak. Od reakcji króla wiele zależy, ale póki co... – wypuścił głośno powietrze i przeczesał dłonią włosy. – Póki co po prostu mi zaufaj, dobrze?
Przez chwilę próbowałam znaleźć w głowie solidny kontrargument, ale nie byłam w stanie. Jego plan, wykreowany w ogromnej większości na podstawie pustych domysłów, zakrawał na szaleństwo – ale był jedynym planem, który mieliśmy. A czasu z każdą godziną było coraz mniej.
Jeśli to mogło mieć choćby minimalną szansę powodzenia, nie miałam innego wyjścia.
– Dobrze – odpowiedziałam, unosząc głowę. James otworzył szeroko oczy, jakby myślał, że się przesłyszał.
– Dobrze?
– Dobrze. – postąpiłam o krok w jego stronę. – Ale mam wiedzieć o wszystkim. Co robisz, gdzie idziesz, czego szukasz. Żadnych tajemnic, żadnych... zniknięć. – żadnego zostawiania mnie samej, dodałam w myślach.
James mierzył mnie przez chwilę wzrokiem, a potem przekrzywił głowę i uśmiechnął się.
– Jaki miałbym pożytek z ciebie jako szpiega, jeśli nie znałabyś moich planów?
Chociaż sytuacja była śmiertelnie poważna, nie byłam w stanie powstrzymać cisnącego mi się na usta uśmiechu. Ruszyliśmy powoli w stronę wioski, odprowadzani przez ostatnie, nikłe już promienie zachodzącego słońca.
– Więc jestem teraz twoim szpiegiem? W takim razie kim jesteś ty? Królem? – prychnęłam, unosząc brew. – Nie wiem czy wiesz, ale bycie samozwańcem zakrawa na solidną zdradę stanu.
– Nie wiem czy wiesz – przedrzeźnił mnie – Ale istotą państwa podziemnego jest to, że "stan" ma się o nim nie dowiedzieć.
Szturchnęłam go w ramię, ale nadal nie przestawałam się uśmiechać. Ta rozmowa była na tyle idiotyczna, że chociaż na ten jeden krótki moment sprawiła, że ciężar w mojej piersi stał się jakby odrobinę lżejszy.
– Państwo podziemne złożone z dwojga desperatów ze Skaikru – pokręciłam głową, udając ciężkie westchnienie. – Świetnie, nie ma co.
– Hej, mamy przynajmniej ziemiańskiego kolaboranta – obruszył się James. Wystarczyło jedno spojrzenie w jego śmiejące się oczy, by przekonać się, że poczuł się tak samo, jak ja.
Uświadomiłam sobie naraz, jak przerażająco wiele minęło, odkąd ostatnim razem go takim widziałam – i dotąd byłam pewna, że już nie będzie mi to nigdy dane. Dwa tygodnie, które upłynęły od dnia, w którym dotarliśmy do Arkadii, ciążyły na nas jak całe wieki.
Chwilę później weszliśmy pomiędzy pochłoniętych codziennymi obowiązkami Ludzi Jeziora, więc nie wypowiedzieliśmy do siebie już ani słowa – ale to było dobre milczenie. Lżejsze niż kiedykolwiek dotąd.
Już wtedy czułam, że była to cisza przed burzą. Ale przynajmniej chociaż wtedy, na tę krótką chwilę, wypełniła ją cicha nadzieja, że może w jakiś szalony, niemożliwy sposób nam się uda.
* * *
Następne dwa dni upłynęły mi zaskakująco szybko. Posłuchałam Jamesa i zaangażowałam się w życie społeczności Podakru najlepiej, jak umiałam, przekonując wszystkich o szczerej chęci pomocy w zamian za azyl dla mojej rodziny. Mimo że królowa zapewniała gorliwie, że nie jestem im nic winna, wiedziałam, że jedynie pośród ludzi będę w stanie dowiedzieć się czegokolwiek przydatnego.
Pomagałam więc przy splataniu sieci, wyszywaniu kombinezonów i ocieplaniu dachów chat, jednocześnie poświęcając dzieciom najwięcej czasu i uwagi, jak się dało. Kael i Shaelyn, nadal całkowicie nieświadomi zagrożenia, byli zachwyceni nowym miejscem i spędzali całe dnie na zabawie z dziećmi Podakru, które dość szybko je zaakceptowały. Często dołączał też do nich Azariah, co dawało mi możliwość obserwowania królowej Tatyi – szczególnie, że jeżeli teoria Jamesa była prawdziwa, kobieta powinna być świadoma tego, co naprawdę się dzieje.
Niestety im częściej przebywałam w jej towarzystwie, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że to niemożliwe: poza jej niekończącą się radością z odzyskania syna wydawała się być równie spokojna i pochłonięta codziennymi troskami, jak wszyscy Ludzie Jeziora. Z drugiej strony jej spokój mógł przecież wskazywać na to, że nie czuje obaw, pewna, że jej mąż znalazł sposób na uratowanie jej rodziny. Nie miałam pojęcia, co o niej myśleć i jak ją rozgryźć, a przez ostrzeżenia Jamesa co do królewskiej rodziny musiałam mieć się na baczności przy każdym jej spojrzeniu.
Jednakże im więcej czasu spędzałam wśród Podakru, tym wyraźniej widziałam, że część domysłów Jamesa była prawdziwa – naprawdę nie mieli pojęcia o zagrożeniu. Żyli z dnia na dzień, całkowicie dostosowani do rytmu natury wokół nich, i na żadnej twarzy nie widziałam chociażby cienia zmartwienia czy obawy, w żadnej rozmowie nie słyszałam nic nawet zbliżonego do tematu nadchodzącego kataklizmu.
Ich jednostajne, spokojne życie tak przerażająco kojarzyło mi się z wioską Potamikru, w której kiedyś mieszkałam, że z każdym kolejnym dniem utrzymywanie przed nimi tajemnicy o Praimfayi zaczynało sprawiać mi niemalże fizyczny ból. To, że ich własny władca zataił przed nimi fakt, że wszyscy zginą za kilka dni – to, że byli pozbawieni możliwości szukania jakiegokolwiek schronienia czy chociażby pożegnania się z bliskimi – wydawało mi się najgorszym bestialstwem.
Niezależnie od tego, czy James miał rację na temat planów Savana czy nie, byłam świadoma, że jeśli chcę przeżyć, nie mogę przerwać ich nieświadomości, przez co oprócz frustracji zaczynało mnie atakować także niewysłowione poczucie winy. Myśl, że jestem za to odpowiedzialna przez swoje milczenie.
Ale nie tylko za to czułam bolesną odpowiedzialność.
Wróciły też koszmary.
Od dnia, w którym patrzyłam z Jamesem na szczycie wzgórza, jak Ludzie Azylu znikają za horyzontem, ze wszystkich sił starałam się zagłuszyć w sobie wszelkie emocje. Nastawiłam myślenie tylko i wyłącznie na przetrwanie moich dzieci – bo nic na świecie nie było od tego ważniejsze. Ale teraz, w wiosce, mimo nieustannego wynajdywania sobie coraz to nowszych zajęć w ciągu dnia, nie byłam dłużej w stanie przed wszystkim uciekać.
Najczęściej przychodzili w nocy.
Villienne ze swoją rozbrajającą szczerością, nieugiętym spojrzeniem i krzywym uśmiechem. Lucas, tryskający optymizmem i ciętymi ripostami. Benjamin, cichy, analizujący każdy krok, z błyskiem nieprzeciętnej inteligencji w oczach. Sarth, ze swoim nieśmiałym głosem, pełnym odwagi spojrzeniem i całym życiem przed sobą. Amelia, ostra i podejrzliwa, ale zdolna do wielu poświęceń. Przywódcy Azylu, silni i zdeterminowani do pomocy wszystkim pokrzywdzonym. Risa, cudowna, piękna Risa, pełna niespotykanego ciepła – oraz miłości, której siła rozjaśniała każdą ciemność.
Wszyscy, których nie byłam w stanie ocalić.
I on. Theo.
Byłam wręcz żałosna w swojej naiwności, codziennie rano budząc się z tą samą dziecięcą nadzieją, że jakimś cudem nas znalazł. Że gdy otworzę oczy, naprawdę napotkam głębokie spojrzenie jego oczu koloru ziemi, że poczuję jego dłoń na swoim policzku. Że to nie był tylko kolejny sen, z którego zostaję wyrwana ze łzami spływającymi po twarzy i rozpaczliwym krzykiem rosnącym w piersi.
Że nie będę musiała po raz kolejny powtarzać sobie, że to nie jest i nigdy nie będzie rzeczywistość, i z tą przerażającą myślą zmuszać się do wstania z łóżka. Że nie będę kolejny dzień egzystować jedynie na żałośnie nikłym płomyku nadziei, że uda mu się schronić gdzieś i – chociaż byłam świadoma, że siła fali śmierci całkowicie to wykluczała – przeżyć dzięki swojej czarnej krwi.
Ale tak się nie działo.
I nie miałam innego wyboru niż patrzeć, jak każdego dnia kolejna cząstka mnie umiera, uświadamiając sobie coraz dobitniej i boleśniej, że już prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczę człowieka, który był dla mnie całym światem.
Kael i Shaelyn byli jedynym powodem, dla którego udało mi się całkowicie nie załamać. Jedynym powodem, dla którego po tym wszystkim nadal znajdowałam w sobie siłę, by dalej walczyć – by w ogóle egzystować. Nie rozumieli, co się dzieje, mimo że wyczuwali moje emocje; postanowiłam, że chociażby nie udało nam się znaleźć ratunku, nigdy nie uświadomię ich o skali zagrożenia. Że nie dopuszczę, by cokolwiek zakłóciło ich dni beztroskiej zabawy w tym jedynym miejscu od bardzo dawna, w którym mogli poczuć się bezpiecznie. Wiedziałam, że także i James, mimo swoich planów, również nie był w stanie powiedzieć Azariahowi prawdy i zrujnować jego szczęścia z powrotu do domu.
Sam James sprawiał wrażenie równie zaangażowanego w życie Podakru, jak ja – ale doskonale wiedziałam, że to pozory. Często niezauważenie znikał w cieniu pomiędzy domami, rozmawiał z Azariahem tylko wtedy, gdy królowa znajdowała się w bezpiecznej odległości, i nieustannie obserwował króla, nie zapomniawszy jednak ani na chwilę o kurtuazji i etykiecie. Zaniechał prób rozmawiania z nim o Praimfayi, chcąc sprawić wrażenie, że po prostu się poddał, samemu także uznając je za plotki – ale za to podejrzanie często towarzyszył Azariahowi w królewskiej siedzibie, a nocą niejednokrotnie słyszałam, jak wymyka się z naszej komnaty, by jak najdokładniej zbadać jej korytarze.
Widziałam, jak z dnia na dzień robi się coraz bardziej spięty i nerwowy, jak jego czujne oczy błyszczą coraz silniejszą determinacją – momentami dość desperacką. Niewiele jadł i spał, co niejednokrotnie próbowałam mu wytknąć, ale zbywał mnie szybko, by mówić o kolejnych szczegółach swoich odkryć, niekiedy coraz bardziej niepokojących.
– Ghard zniknął.
– Co? – podniosłam się z posłania, mrugając z trudem. Był wczesny ranek dnia koronacji; poprzedniego wieczoru do późna pomagałam przy zastawianiu sieci i spałam na tyle mocno, że nie zauważyłam nawet, że James jest już na nogach.
– Ghard. Jeden z prywatnych strażników króla – rzucił, nawet na mnie nie patrząc, i zaczął pospiesznie zgarniać swoje rzeczy ze stołu i kufra. – Już wczoraj miałem wrażenie, że nigdzie go nie widzę, i miałem rację. Oczywiście Savan zachowuje się, jakby nikt miał się nie zorientować, i zbywa każde moje pytanie.
Wstałam ostrożnie, tak, by nie obudzić Kaela i Shaelyn, i podeszłam do blondyna, obejmując się ramionami od porannego chłodu, wpadającego przez okno.
– Wiesz, może po prostu.... Zaraz. Dokąd idziesz? – zmrużyłam nieufnie oczy na widok niewielkiego plecaka w jego rękach.
– Ograniczyli liczbę wartowników przy głównej bramie, więc uda mi się wydostać... I wrócić przed ucztą – wymamrotał pod nosem, bardziej do siebie niż do mnie, nadal nie odrywając wzroku od pakowanych przez siebie rzeczy. – Muszę zbadać jedno ze wzniesień, jest oddalone od wioski o niecałą milę... Jeśli tylko uda mi się wyliczyć...
– Ale... Zaraz. Poczekaj. Czy jesteś pewien, że... – poczułam, jak od jego słów robi mi się jeszcze zimniej niż od chłodu poranka. – Opuszczasz teren wioski. Jak niby mam cię kryć? James?
Nie odpowiedział; wyglądał, jakby wcale mnie nie usłyszał. Zniecierpliwiona chwyciłam go za ramię – i w ostatniej chwili odskoczyłam, gdy zareagował odruchowo, tak, że prawie mnie uderzył.
Wciągnęłam gwałtownie powietrze, zszokowana; on sam wydał się równie przerażony, jakby dopiero teraz dotarło o niego, że jestem w pokoju.
– Boże, Ailey, przepraszam, nie zachodź mnie tak... – głos niemalże mu się załamał. Natychmiast uderzyło mnie silne zmęczenie, malujące się na jego twarzy.
– Jak długo nie spałeś? – spytałam cicho.
Nie odpowiedział, widziałam, że nie chce spojrzeć mi w oczy.
– James, posłuchaj – siliłam się na spokojny ton. – To naprawdę nie jest dobry pomysł. Połóż się i poczekaj do rozpoczęcia uczty, a wtedy...
– Nie. Nie będzie czasu – potrząsnął stanowczo głową, jakby naraz rozwiały się wszystkie jego wahania, i ruszył w stronę drzwi.
Pamiętając jego poprzednią reakcję nie chwyciłam go za ramię, tylko zwinnie wyprzedziłam i zagrodziłam drogę. Spróbował mnie wyminąć, ale bezskutecznie; oparłam się plecami o drewniane drzwi i założyłam ręce na piersi.
– James. – spojrzałam prosto w jego szaroniebieskie oczy. – Wiem, jak bardzo się poświęcasz, ale do cholery, nie kosztem wszystkiego. Poza tym ustaliliśmy. Żadnych zniknięć, tak?
Zacisnął usta.
– Nie znikam. Powiedziałem, dokąd idę.
– Co z tego, jeśli nie będę miała pojęcia, co się z tobą dzieje? – odparowałam, założywszy ręce na piersi. – Sam mówiłeś, że tunele pod siedzibą króla to nasz główny cel, a teraz chcesz ryzykować życie, żeby...
– Ryby zaczęły umierać – przerwał mi bezbarwnym głosem. Poczułam, jak moje serce zwalnia.
– Co? Ale... Kiedy?
– Dziś w nocy. Byłem przy dokach – odparł, patrząc mi prosto w oczy. – Teraz rozumiesz? To miejsce nie ma nawet tygodnia, zanim fala tu dotrze, i nie mogę ominąć nawet najdrobniejszej pierdolonej wskazówki, jeśli chcemy przeżyć. Więc do cholery, przepuść mnie.
– Ale... – wyciągnęłam rękę, próbując powstrzymać Jamesa od wyminięcia mnie, ale chwycił mnie za nadgarstek.
– Przepuść. Mnie.
Wstrzymałam oddech. Jego głos był niemalże lodowaty – ale w spojrzeniu jego zmęczonych oczu widziałam ogień, ogień o takiej sile, że po raz pierwszy poczułam się w jego towarzystwie... nie, nie przerażona. Onieśmielona.
Byłam pod wrażeniem siły jego woli. Jeszcze kilka dni temu powiedziałabym, że przypominał mi w tym Theo – ale teraz poczułam się, jakbym po raz pierwszy zobaczyła w nim nikogo innego, niż właśnie Jamesa. Jakbym pierwszy raz w życiu n a p r a w d ę go zobaczyła.
Powoli opuściłam rękę, nie spuszczając z niego wzroku. Dopiero po chwili zorientował się, że dalej ściska moją rękę, i odsunął się – ale odniosłam wrażenie, że ta chwila i na nim zostawiła trwały ślad.
– Wrócę przed koronacją. Obiecuję – powiedział ochrypłym głosem, nie patrząc na mnie.
Patrzyłam, jak drzwi zamykają się za nim, jak klamka drży jeszcze przez chwilę, jakby się zawahał – aż w końcu z jego kroków w kamiennym korytarzu pozostało tylko echo.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Krei meizen, nami? – Bardzo pięknie, prawda?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top