38 - Neson
– To... to musi być tutaj.
Drgnęłam i uniosłam wzrok, osłaniając dłonią oczy. Słońce świeciło dziś wyjątkowo jasno, nienaturalnie podnosząc temperaturę – tak, jakby jeszcze dwa dni temu wcale nie spadł ciężki śnieg. Koń pode mną parsknął głośno, gdy poprowadziłam go w stronę Jamesa, stojącego przy wysokiej skale i studiującego swoją mapę z najwyższym skupieniem na zmęczonej, poszarzałej twarzy.
– James... – rozejrzałam się dookoła z trudem, czując, jak świat rozmazuje mi się lekko przed oczami.
Już drugi dzień nie mogliśmy znaleźć wody nadającej się do picia; każda rzeka i jezioro, które mijaliśmy, wypełnione były martwymi rybami, a kofgedy puste lub zamknięte na cztery spusty w obawie przed napaściami. Wszystkie zapasy, które miałam, bez wahania oddawałam Kaelowi i Shaelyn, podobnie jak kurczące się w szybkim tempie racje jedzenia. Chociaż nie rozmawialiśmy o tym, wiedziałam, że James robi to samo dla Azariaha – stąd jego rozbiegane, błyszczące spojrzenie, gdy rozglądał się dookoła, bardziej mnie zaniepokoiło niż dało jakąkolwiek nadzieję.
– Przecież tutaj nic nie ma oprócz skał. Przestań, jedźmy dalej.
– Nie rozumiesz – wymamrotał w odpowiedzi, ściskając mapę coraz bardziej kurczowo. – Szlak kończy się dosłownie tutaj, z tą mapą wszystko do tej pory się zgadzało... Zacznijmy szukać jakiegoś tunelu, ukrytego przejścia, coś... coś musi tu być...
Ruszył wzdłuż skalnej ściany, z desperacją w szeroko otwartych oczach wpatrując się w każdą szczelinę. Westchnęłam głośno i upewniwszy się, że Kael i Shaelyn trzymają się mocno, zeskoczyłam z konia – a przynajmniej spróbowałam zeskoczyć; kończyny miałam jak z ołowiu.
– James. – mój głos brzmiał coraz bardziej ochryple. – James, posłuchaj mnie.
Blondyn zupełnie mnie zignorował i zaczął jeszcze bardziej zawzięcie badać pęknięcia w skale przed nim. Zacisnęłam usta i szarpnęłam go ostro za ramię.
– Rozejrzyj się, do cholery. Ludzie Jezior nie mieszkaliby pośrodku tego pieprzonego pustkowia – wysyczałam na tyle cicho, by dzieci nie były w stanie mnie usłyszeć. – Tracimy czas, musimy jechać dalej. Po prostu oddaj mi mapę i lepiej napij się trochę wody, zanim...
– N i e m a m y już wody – odwarknął, wyszarpnąwszy się błyskawicznie z mojego uścisku; dopiero wtedy dostrzegłam świeże ślady oparzeń na jego dłoniach i szyi. – Więc lepiej zacznij, kurwa, słuchać, co mówię, inaczej do jutra będziemy martwi!
Ostatnie zdanie wykrzyczał tak głośno, że ptaki z drzew nad nami zerwały się z donośnym krzykiem. Zobaczyłam kątem oka, jak Kael, Shaelyn i Azariah nieruchomieją w przestrachu na koniach, i poczułam, jak krew zaczyna buzować mi w żyłach.
– Jesteś bardzo zmęczony, James – oznajmiłam głośno, najspokojniejszym tonem, na jaki było mnie stać. – Proszę, oddaj mi mapę i wróć na konia, żeby odpocząć, zanim komuś stanie się krzywda.
Zanim nie wytrzymam i roztrzaskam ci głowę, dopowiedziało mu bezgłośnie moje spojrzenie.
Chłopak mierzył mnie przez chwilę wzrokiem, a potem zacisnął pięści i cofnął się, ukrywszy mapę za plecami.
– Azariah, czy poznajesz to miejsce? – spytał głośno, odwróciwszy się do długowłosego chłopca. – Czy poznajesz tę skałę?
– Ja... – chłopiec zamrugał ze zdziwieniem. – Ja nie wiem...
– Przypatrz się uważnie – James bezceremonialnie zdjął go z konia i postawił obok skalnej ściany, zanim zdążyłam chociażby otworzyć usta, by zaprotestować. – Byłeś tu kiedyś? Musiałeś tu być, prawda? Odpowiedz mi!
– James, ja nie pamiętam... – chłopiec kręcił głową, z każdą sekundą wyglądając na coraz bardziej przerażonego.
Ten widok pozbawił mnie resztek cierpliwości; wbiegłam między nich i z całej siły szarpnęłam Jamesa za ramię, odciągając go od Azariaha.
– Uspokój się natychmiast, do cholery – wysyczałam mu prosto w twarz. – Jeśli myślisz, że przebyłam z tobą całą tę drogę i ryzykowałam życie moich dzieci, żebyś teraz wszystko spieprzył, to grubo się, kurwa, mylisz.
– To ty się, kurwa, mylisz! – odkrzyknął ochrypłym głosem, odpychając mnie od siebie; wściekłość sprawiła, że jego spojrzenie wydało mi się jeszcze bardziej szaleńcze, niż przed chwilą. – To musi być tutaj, do cholery, ta mapa nie może kłamać... Musimy tylko znaleźć jakieś przejście, ukryty tunel, to musi być tu, a Az na pewno przypomni sobie drogę, tylko...
Obrócił głowę w stronę chłopaka i nagle znieruchomiał.
– Az?
Zamrugałam i rozejrzałam się wokoło, czując, jak świat dookoła mnie w jednej sekundzie zwalnia. Azariaha nigdzie nie było.
– Azariah! – James bez wahania rzucił się w kierunku lasu, a ja natychmiast wskoczyłam z powrotem na swojego konia i przytuliwszy przestraszonych Kaela i Shaelyn do siebie, ruszyłam pomiędzy skały.
– Azariah! – moje wyschnięte gardło z trudem wydobywało z siebie krzyk. – Wracaj tu natychmiast! Azariah!
Z rosnącą desperacją próbowałam dostrzec gdziekolwiek wokół siebie jakiś ruch, drobną postać pomiędzy skałami, ale nie było nikogo – zupełnie jakby chłopiec rozpłynął się w powietrzu.
Zupełnie, jakby...
Przerażony wrzask z oddali nagle przeciął powietrze.
O nie.
– James?! – mój przerażony wierzchowiec niemalże sam szarpnął się w kierunku, z którego dochodził krzyk; przycisnęłam płaczące w głos dzieci do siebie i popędziłam w tamtą stronę, czując, jak serce podjeżdża mi do gardła.
Zdążyłam dostrzec jedynie sylwetkę chłopaka pomiędzy drzewami, zanim wszystko w ułamku sekundy zakryła mlecznobiała mgła.
Żyłam wśród Ziemian wystarczająco długo, by błyskawicznie do mnie dotarło.
To wcale nie jest mgła.
Zdążyłam jedynie chwycić Kaela i Shaelyn i zeskoczyć z konia, zanim opary pochłonęły mnie całą – i już kilka sekund później sprawiły, że wierzchowiec przewrócił się prosto na pobliski krzew, a ja wraz z dziećmi osunęłam się na wyschniętą ziemię, próbując w ostatnim, desperackim odruchu zasłonić je własnym ciałem.
Zanim dookoła zapadła całkowita ciemność, mój umysł był w stanie wykrzesać z siebie tylko jedną myśl, jedno słowo.
Zasadzka.
* * *
– Lid honon-de in.
Z wypełnionej ciemnością pustki wyrwało mnie silne szarpnięcie. Z najwyższym trudem uniosłam opuchnięte powieki. Zdrętwiały mi wszystkie kończyny, świat co chwila znikał i się pojawiał; mogłam dostrzec jedynie zarys oświetlonego pochodniami, kamiennego korytarza przed sobą i odległe sylwetki zamaskowanych, trzymających włócznie wojowników po obu jego stronach.
– Co... Gdzie... – mój głos brzmiał, jakbym nie używała go od tygodni; z ledwością łapałam oddech.
– Zamknąć się i wstawać. Wszyscy – zagrzmiał głos Ziemianina i kolejne szarpnięcie bezceremonialnie postawiło mnie na nogi. Nadal z trudem skupiałam wzrok – w panującym półmroku nie byłam w stanie rozpoznać symboli na jego zbroi, nie przypominałam sobie też jego akcentu. Czy to możliwe, że trafiliśmy do Podakru?
Gdy w końcu krew przestała szumieć mi w głowie, dobiegł mnie szczęk łańcuchów – i dotarło do mnie, że jestem przykuta do kogoś za sobą.
– Wypuśćcie nas, do cholery! – usłyszałam znajomy głos. – Kim wy, kurwa, jeste...
– James? – spróbowałam się obrócić, ale wojownik błyskawicznie popchnął mnie w stronę wyjścia. – James, Kael, Shae, gdzie jesteście?!
– Nomon!
Rozpaczliwy krzyk mojego syna sprawił, że wszystko, co pozostało z mojego serca, rozdarło się na drobne kawałeczki. Szarpnęłam się desperacko w stronę, z której dobiegał jego głos, ale niespodziewany cios Ziemianina niemalże powalił mnie na ziemię; usłyszałam płacz Shaelyn za sobą i soczyste przekleństwa Jamesa.
– Jeśli się nie zamkniecie, zarżniemy was wszystkich na miejscu – usłyszałam nienawistny syk tuż przy swoim uchu. – A teraz ruchy. Król nie będzie na was czekać.
Wyprostowałam się z najwyższym trudem; wszystkie wnętrzności promieniowały mi bólem od uderzenia. Każda cząstka mnie dosłownie wyrywała się w stronę Kaela i Shaelyn, ale czując na sobie bezlitosny wzrok zamaskowanego wojownika, zmusiłam swoje obolałe stopy do zrobienia kroku naprzód. I kolejnego. I kolejnego.
A każdemu z nich towarzyszył przenikliwy szczęk łańcuchów.
Dźwięk, który od pięciu lat prześladował mnie we wszystkich możliwych koszmarach.
Nie. Nie myśl o tym. Idź. Po prostu idź, nakazałam sobie w myślach. Musisz iść. Musisz się stąd wydostać. Musisz wydostać nas wszystkich.
Jeden. Dwa. Trzy. Liczyłam bezwiednie kroki, z całych sił próbując nie myśleć o tym, jak przerażająco ciemny jest kamienny korytarz przede mną, jak przeszywająco lodowate jest powietrze wokół mnie.
Cztery. Pięć. Sześć. Dłonie zaczynały mi się trząść, z całych sił powstrzymywałam się, by nie zatkać sobie nimi uszu, by nie słyszeć tego pierdolonego szczęku łańcuchów.
Siedem. Osiem. Dziewięć. Wbiłam sobie paznokcie w wierzch dłoni, desperacko próbując odgonić sprzed oczu żywą wizję tamtych dni, tamtej celi, m o j e j celi, lodowatej wody na kamiennej posadzce t a k i e j, j a k t a, i mojego ciała, przykutego za ręce do kamiennej ściany t a k i e j, j a k t a.
Wizję mnie, zakatowanej i wyczerpanej, prowadzonej prosto do władcy, który jednym skinieniem mógł zadecydować o moim losie – i zupełnie, przerażająco bezbronnej. T a k i e j, j a k t e r a z.
A najboleśniejsza i najbardziej przerażająca była myśl, że tym razem Theo nie nadciągnie ze swoją armią, by mnie uratować.
I jeśli dzisiaj zginiemy i każde poświęcenie, którego dokonałam, pójdzie na marne – to umrę ze świadomością, że go zostawiłam. Zostawiłam go na śmierć.
Oddychaj, Ailey.
Jego cichy, miękki głos rozległ się w mojej głowie tak nagle, że z trudem powstrzymałam łzy.
Już dobrze. Oddychaj. Oddychaj głęboko i powoli.
Powtarzał mi to tak nieskończenie wiele razy. Gdy budziłam się w środku nocy z krzykiem, czując, jakby moje blizny płonęły żywym ogniem. Gdy panika przejmowała nade mną kontrolę na widok rozżarzonych ostrzy w rękach fisas, na dźwięk głośniejszych kroków w kamiennym korytarzu. Gdy wspomnienia tamtych dni uderzały mnie znikąd w ciągu zwykłych, codziennych czynności – nawet podczas beztroskiej zabawy z dziećmi – i musiałam z całych sił zaciskać pięści, by opanować natychmiastową chęć ucieczki.
Za każdym razem był tak cierpliwy. Tak spokojny. Jego ciemnobrązowe oczy wypełniało takie ciepło – tak niezachwiana pewność, że sobie poradzę. Że to przezwyciężę. Że jestem silniejsza, niż mi się wydaje.
Jeśli teraz dam się temu pokonać i pozwolę, by komukolwiek stała się krzywda, każde z tamtych jego codziennych poświęceń także pójdzie na marne.
I zawiodę go. Po raz kolejny.
Zacisnęłam więc powieki i wzięłam głęboki oddech.
Oddychaj, Ailey. To nie są podziemia Uaimkru. To nie jest więzienie Shade'a. Nie jesteś tutaj sama, zaczęłam powtarzać sobie w kółko i w kółko, jak mantrę. Tam są twoje dzieci. Kael i Shaelyn. Jest James i Azariah. Myśl o nich. Nie możesz się załamać. Nie możesz zaryzykować najmniejszego błędu.
Nie możesz dać im zginąć.
Po kilku nieznośnie długich chwilach zaczęłam czuć, jak moje serce w końcu zwalnia, a dłonie przestają drżeć. Było to niewielkie zwycięstwo nad samą sobą, ale przyjęłam je z ogromną ulgą – która jedynie powiększyła się, gdy kilkanaście kroków później ciemny korytarz przed nami zaczął piąć się w górę, w stronę jasnej poświaty.
Wychodziliśmy na powierzchnię.
W miarę jak z każdym kolejnym krokiem mrok wokół mnie zaczynał ustępować, mogłam w końcu zobaczyć swoje poranione od kajdan dłonie i posiniaczone ramiona. Wszystkie wnętrzności skręciły mi się na myśl, że gdzieś za mną Kael i Shaelyn są prowadzeni w ten sam sposób, a ja nie mogę zrobić nic, by ich uwolnić, wypowiedzieć jakichkolwiek słów otuchy. To przecież chore. Jakie potwory dopuszczają się czegoś takiego względem dzieci, do cholery? pomyślałam, czując, jak mój strach ustępuje miejsca palącej frustracji.
Nie miałam pojęcia, kim są więżący nas Ziemianie, ale z każdym krokiem z coraz większym trudem powstrzymywałam się, by nie wyrwać prowadzącym mnie wojownikom włóczni i nie zatopić ich w ich czaszkach. Gdy na końcu korytarza wreszcie dostrzegłam drewniane wrota, wszystkie moje mięśnie były już napięte i gotowe do ataku, a umysł pracował na najwyższych obrotach.
Kimkolwiek jest ich król – jeżeli ośmieli się dotknąć moje dzieci, będzie tego żałował do końca swojego istnienia.
Na znak jednego z prowadzących nas wojowników drzwi zostały otwarte z głośnym trzaskiem i wyprowadzono nas prosto na chłód nocy. Chociaż powietrze było lodowato zimne, zapach wiatru natychmiast dał ukojenie wszystkim moim zmysłom – poczułam się, jakbym dopiero teraz naprawdę zaczęła oddychać, widzieć, czuć świat dookoła siebie.
– Tędy – warknął Ziemianin, szturchając mnie w ramię.
Posłusznie ruszyłam ścieżką wyznaczoną przez pochodnie; noc była wyjątkowo bezgwiezdna, więc chociaż z całych sił wytężałam wzrok, nie byłam w stanie stwierdzić, gdzie się znajdujemy. W oddali przed nami majaczyły się ziemiańskie namioty i prowizoryczne budynki bez zwartej zabudowy, jakby rozsypane po całym terenie; dopiero po chwili dostrzegłam zamaskowane sylwetki wojowników pomiędzy nimi.
Nie byłam w stanie rozpoznać niczego wokół siebie, przez co moja frustracja zaczynała sięgać zenitu. Spróbowałam zerknąć za siebie, by chociaż na sekundę uchwycić wzrok Jamesa, ale idący obok mnie wojownik natychmiast przywołał mnie do porządku.
Zacisnęłam usta i już zaczynałam formować w głowie plan, w którym z całej siły rozbijam mu głowę o mijany właśnie skalny totem, kiedy nagle dobiegł mnie donośny dźwięk rogu. Serce natychmiast zabiło mi mocniej; słyszałam ten sygnał wystarczająco wiele razy, by wiedzieć, że zwiastuje przybycie władcy.
Ziemianie wprowadzili nas pomiędzy budynki na ubitą ścieżkę, prowadzącą prosto do skalnego podwyższenia, na którym już z oddali dostrzegłam misternie wyrzeźbiony tron. Przez chwilę odniosłam wrażenie, że słyszę szum wody gdzieś przed sobą – ale szybko zagłuszyły go wojenne bębny i kolejny dźwięk rogu. Byliśmy coraz bliżej; cała spięłam się instynktownie, kiedy z mroku nagle wyłoniła się wysoka postać i wspięła się po schodach na podwyższenie, by usiąść na kamiennym tronie.
Usłyszałam czyjś zduszony okrzyk za sobą, ale znów powstrzymano mnie przed odwróceniem się. Czując narastającą we mnie furię, przyspieszyłam kroku. Jeżeli zrobią coś Kaelowi i Shaelyn... Jeżeli chociażby ich tkną...
– Hod op!
Zostaliśmy zatrzymani kilkanaście kroków przed kamiennym podwyższeniem – i zanim zdążyłam unieść wzrok, by w końcu zobaczyć, kim jest tajemnicza postać na tronie, prowadzący mnie Ziemianin brutalnie popchnął mnie na ziemię. Z płonącą twarzą uklękłam przed władcą, a szarpnięcie łańcuchów utwierdziło mnie w przekonaniu, że reszta zrobiła to samo. Cichy płacz Shaelyn dobiegł mnie nawet mimo dźwięku bębnów i poczułam, jak obraz rozmazuje mi się przed oczami przez uderzającą mnie falę niepohamowanej wściekłości. Rozszarpię ich. Rozszarpię ich gołymi, kurwa, rękami...
Gdy już, już miałam stracić nad sobą panowanie i rzucić się na wojowników z pięściami, nagle bębny całkowicie ucichły.
– No proszę – dobiegł mnie cichy głos ze skalnego podwyższenia. – Piątka szpiegów.
Uniosłam wzrok tak szybko, że na chwilę zakręciło mi się w głowie. Na tronie siedział wysoki, jasnowłosy mężczyzna o długiej brodzie i czarnej pelerynie do samej ziemi. Nie wyglądał staro czy przerażająco – w zasadzie rysy jego twarzy wydały mi się w jakiś sposób łagodne, ale zimne, niemalże puste spojrzenie jego oczu spod krzaczastych brwi natychmiast wywołało u mnie niepokój.
Znów dobiegł mnie cichy okrzyk i odgłosy szamotaniny gdzieś za mną, ale nie spuszczałam oczu z przywódcy; wstał powoli z tronu i zaczął schodzić po schodach w naszą stronę – czułam, że patrzy prosto na mnie, i wiedziałam, że nie mogę pozwolić sobie na najmniejszy niewłaściwy ruch.
– Ciekawi mnie tylko, kto upadł tak nisko, by wysyłać z wami dzieci? Ouskejon Kru? Delfi? – gdyby jego twarz nie była tak nieruchoma, stwierdziłabym, że słyszę w jego głosie rozbawienie. – Chyba nie Azgeda. Raczej nadal pamiętają, co stało się z ich poprzednimi loufas. Chociaż... Czyżby?
Stanął tuż przede mną, a jego zielone oczy zdawały się świdrować mnie na wylot. Nie byłam w stanie zapanować nad szaleńczym biciem mojego serca, gdy zobaczyłam, jak sięga po ostrze, przypięte do swojego pasa.
– Nie jesteśmy szpiegami – udało mi się wykrztusić. – Przysięgam. Nie wiedzieliśmy, że...
– Kto dał wam te przebrania? Sądziłem, że Roana stać na coś lepszego – przerwał mi mężczyzna z obojętnością w głosie, jakby w ogóle nie usłyszał moich słów. – Chyba że prawdą jest to, co mówią o Wielkim Ogniu. Mogę wtedy zrozumieć jego desperację... Szkoda tylko, że nie uczy się na błędach.
Jego ostrze zalśniło w blasku pochodni – i już sekundę później znalazło się milimetry od mojej szyi. Znieruchomiałam, czując, jak panika, rosnąca w mojej piersi zaczyna mnie dusić.
– Haihefa, proszę, popełniasz błąd! Nie jesteśmy... – dobiegł mnie zdesperowany głos Jamesa, który prawie natychmiast przeszedł w zduszony okrzyk bólu. Przywódca nieoczekiwanie drgnął i przeniósł na niego wzrok.
– Skaikru? Tutaj? – zmrużył powieki. – A więc plotki okazują się prawdą. Azgeda naprawdę upadła tak nisko, żeby się wami wysługiwać? – westchnął cicho. – Cóż, przynajmniej egzekucja będzie o tyle prostsza.
– Panie, proszę – desperacja w drżącym głosie Jamesa jedynie się pogłębiła; ponownie dobiegły mnie odgłosy szamotaniny gdzieś z tyłu, ale zimno ostrza tuż przy mojej skórze nie pozwoliło mi nawet drgnąć. – Uwierz nam, nie jesteśmy szpiegami, nie wiemy nawet, kim...
Nigdy nie dokończył tego zdania, bo w tamtej chwili pełen rozpaczy krzyk przeciął powietrze.
– Nontu!
Wojownicy obok mnie drgnęli, haihefa w sekundzie opuścił miecz – i w końcu udało mi się odwrócić. Z ulgą dostrzegłam Kaela i Shaelyn klęczących obok siebie, płaczących i przerażonych, ale całych i zdrowych. Przez dłuższą chwilę gęstniejącego milczenia wokół nas nie mogłam uświadomić sobie, co przed chwilą usłyszałam – zanim nie zorientowałam się, że osobą, która krzyknęła, był nikt inny, tylko Azariah.
Ten mały, przerażony Azariah, który nigdy dotąd nie podniósł głosu – a który teraz, roztrzęsiony i płaczący, wstał z klęczek, zanim wojownicy zdążyli go powstrzymać. I patrzył prosto w oczy skamieniałego w bezruchu króla.
– Nontu... Proszę, nie rób... Nie rób im krzywdy... – wyciągnął skutą łańcuchem dłoń w jego stronę w błagalnym geście. Wszyscy Ziemianie wokół nas zastygli w bezruchu, a władca cofnął się chwiejnie, jakby coś go uderzyło; zobaczyłam, jak w ciągu jednej sekundy przez jego twarz przelatują wszystkie możliwe emocje.
– Azariah?... – wykrztusił słabym głosem, całkowicie różnym od tego, którym groził nam jeszcze przed chwilą.
Chłopiec zdołał jedynie skinąć głową, zanim wybuchnął płaczem.
I gdy król sekundę później rzucił się w jego stronę, by porwać go w ramiona – a wypełnione szokiem, błyszczące w blasku pochodni oczy Jamesa napotkały moje – w końcu oboje uświadomiliśmy sobie, co się właśnie wydarzyło.
Dotarła do nas prawda, której nie moglibyśmy sobie wyobrazić nawet w najśmielszych snach.
Nie tylko zwróciliśmy Azariahowi jego dom.
Przywróciliśmy też jego ludziom następcę tronu.
* * *
Obudziło mnie ciche skrzypienie drzwi. Poderwałam się niemalże natychmiast, gotowa do ataku – ale zamarłam wpół kroku na widok blondwłosej postaci, wsuwającej się do pokoju.
– Oduczyłeś się pukać? – opadłam ciężko z powrotem na posłanie, posławszy Jamesowi mordercze spojrzenie.
Chłopak wzruszył jedynie ramionami.
– Nie chciałem ich budzić.
Zerknęłam na śpiących na sąsiednim posłaniu Kaela i Shaelyn i poczułam, jak mój wzrok mimowolnie łagodnieje. Po tak wystawnej kolacji, jaką nas uraczono, i gorącej kąpieli, której nie doświadczyli od przerażająco wielu dni, nie było na tym świecie wielu rzeczy, które mogłyby przerwać ich spokojny, głęboki sen.
– On... jest w królewskich komnatach, tak? – spytałam cicho, patrząc, jak James ściąga górną część kombinezonu i wciąga misternie wyszywaną, bawełnianą koszulę, która od dobrych kilku godzin czekała na niego na stoliku. Skinął w milczeniu głową; nawet w półmroku panującym w pokoju mogłam dostrzec cień, który przemknął przez jego twarz.
– Hej. Wiesz przecież, że nie pozwoliliby ci z nim zostać – powiedziałam miękko, podchodząc do niego. – Jego matka nie nacieszy się nim wystarczająco przez co najmniej dziesięć stuleci.
Chociaż nie ma na to zapewne nawet dziesięciu dni, przemknęło mi przez głowę, za co natychmiast kopnęłam się w myślach. Nie. Teraz nie mogę o tym myśleć.
James westchnął cicho.
– Wiem. I cholera, wiem, że naprawdę nie mam powodu, by nie kipieć szczęściem razem z całą tą wioską, ale po prostu... – zacisnął powieki na dłuższą chwilę. – Nieważne.
– Boisz się, że tak naprawdę nie jest bezpieczny. Nadal chcesz go chronić. To normalne, James.
Chłopak zerknął na mnie z lekkim zaskoczeniem w oczach, ale nie odpowiedział, a mnie dopiero wtedy uderzyła łagodność w moim własnym głosie – bardzo dziwna, biorąc pod uwagę, że jeszcze kilkanaście godzin temu byłam gotowa rozwalić blondynowi głowę o skałę.
Tak... Ale w ciągu tych kilkunastu godzin zmieniło się dosłownie wszystko, pomyślałam.
Dzisiejsza noc była zdecydowanie niezapomniana dla całego plemienia Podakru. Powrót Azariaha, uważanego za martwego jedynego potomka króla – noszącego, jak się okazało, imię Sevan – który zaginął w czasie ogromnej powodzi wiele miesięcy temu, wstrząsnął całą wioską. Chłopiec na widok ojca w jednej chwili przypomniał sobie większość wydarzeń, które wymazała w nim dawna trauma; okazało się, że w czasie katastrofy nurt wody poniósł go kilkanaście mil od domu – i chłopak mocno ranił się w głowę, próbując wydostać się na brzeg. Kiedy udało mu się dostać do lasu, nie był w stanie niczego sobie przypomnieć. James odnalazł go tuż po tym, jak ludzie Azylu próbowali go zwerbować do siebie.
Gdzieś pośrodku łez, okrzyków i śmiechu nieposiadającej się ze szczęścia rodziny królewskiej w końcu kazano nas rozkuć i, gdy tylko raz na zawsze skończono z posądzaniem nas o szpiegostwo, mogliśmy wreszcie wyjaśnić im wszystko, czego w historii chłopca brakowało. Haihefa tysiące razy dziękował nam za odnalezienie jego syna i natychmiast rozkazał obudzić całą wioskę i wyprawić ogromną ucztę. W ciągu dosłownie paru chwil z przeznaczonych na karę śmierci więźniów staliśmy się najbardziej honorowymi gośćmi.
Przez kilka dobrych godzin, z niemałym szokiem przyjmując wszelkie dobra w królewskiej siedzibie – góry jedzenia, nowe ubrania, kąpiele, własną komnatę – próbowałam przetworzyć sobie to wszystko, ale nadal do końca nie byłam w stanie. To niewiarygodne, jak ogromne szczęście mieliśmy. Gdyby nie upartość Jamesa i nagła ucieczka Azariaha, prawdopodobnie zginęlibyśmy z wyczerpania i braku wody w ciągu najwyżej dwóch dni. Gdyby James mnie wtedy posłuchał...
Przygryzłam wargę. Zwykle nie potrafiłam przyznać się do błędu, ale teraz widziałam go aż zbyt wyraźnie.
– Jestem ci winna przeprosiny – powiedziałam cicho do chłopaka, przerywając przedłużające się milczenie. – Tobie... i twojej mapie – posłałam mu coś na kształt uśmiechu.
James zmierzył mnie wzrokiem, a potem parsknął cicho i odwrócił się, by siąść na swoim posłaniu.
– Ailey kom Potamikru przyznaje, że nie miała racji. Nie sądziłem, że tego dożyję.
Przewróciłam lekko oczami i oparłam się plecami o ścianę. Całkowicie przeszła mi ochota na sen – a sądząc po szarzejącym powoli niebie, widocznym z niewielkiego okienka w suficie naszej komnaty, do świtu i tak pozostało niewiele.
– Nasze rzeczy i konie są bezpieczne w królewskich stajniach, jeśli się nad tym zastanawiasz – dobiegł mnie głos Jamesa, poprawiającego sobie poduszki. – Zaprowadzę cię tam po śniadaniu.
Skinęłam głową. Podczas gdy każdą sekundę na dworze króla spędziłam z Kaelem i Shaelyn, James, jako opiekun Azariaha i bohater, był oprowadzany po całej wiosce. Wydawało mi się, że silnie wpłynął na to fakt, że chłopiec mimo powrotu wspomnień nadal był mocno oszołomiony i w całym tym chaosie świętowania chciał zatrzymać go przy sobie, ile się dało. Najwyraźniej udało mu się to, skoro blondyn zjawił się w naszej nowej komnacie dopiero teraz.
– Powiedział, jak długo możemy zostać?
– Do końca świata. Co, w zasadzie, nie wydaje się znowu takie odległe – parsknął chłopak w odpowiedzi, ale widząc moją minę, szybko spoważniał. – Dostaliśmy coś w rodzaju wieczystego immunitetu. Praktycznie należymy teraz do jego ludzi. – uśmiechnął się krzywo.
– Czy rozmawiałeś z nim o wszystkim? O Praimfayi? – odsunęłam się od ściany i siadłam naprzeciwko niego na drewnianym krześle. James skinął głową z cichym westchnieniem.
– Próbowałem. Niewiele do niego dzisiaj docierało... Ludzie spoza Polis nie są tak świadomi zagrożenia. Dla większości Podakru to zwykłe plotki, opowieści z dalekich ziem, niekoniecznie prawdziwe, a z tego, co widzę po dzisiejszej uczcie, promieniowanie nie wpłynęło jeszcze na ryby w ich jeziorach. Ale...
Wziął głęboki oddech i spojrzał na mnie, a jego wzrok w jednej chwili nabrał dziwnej intensywności.
– Znam się na ludziach, Ailey. Sevan nie jest głupi. Owszem, jest pochłonięty odzyskaniem syna, ale nie zlekceważyłby mnie, gdyby nie miał ku temu powodu.
– Sądzisz, że coś ukrywa? – uniosłam brwi na dziwny błysk w jego spojrzeniu.
– Sądzę – James zniżył głos – Że siedziba króla jest zbyt dobrze strzeżona, żeby nie miał niczego do ukrycia. Pamiętasz, co mówił o szpiegach Azgedy? Najwyraźniej nie byliśmy jedynymi nieproszonymi gośćmi na jego terenach. Do szpiegowania musi być powód.
– Może to po prostu wojny między klanami... – zaczęłam bez przekonania, na co blondyn stanowczo pokręcił głową. Entuzjazm, widoczny w jego oczach, natychmiast podpowiedział mi, do czego pije. – Myślisz, że mają tutaj schron?
– Bunkry przeciwatomowe wznoszono w całej Ameryce. Bliskość zbiorników wodnych jest w tym wypadku logicznym argumentem – wstał i podszedł do mnie; od wieków nie widziałam go tak szczerze ożywionego. – Jeśli nie uda mi się wyciągnąć od niego informacji, sam się tym zajmę.
Podniosłam się z krzesła i zmarszczyłam brwi, gdy dotarł do mnie sens jego słów.
– Chcesz ich szpiegować? Po tym, jak o mało nas za to nie zabili? – wysyczałam, nerwowo obejrzawszy się na drzwi za sobą. James wcale nie wyglądał na przejętego moją reakcją.
– Tylko się rozejrzę – wzruszył ramionami. – Jeśli to prawda, to i tak kwestia kilku dni, zanim nie zaczną przenosić całej wioski do środka.
– Ale to nadal niebezpieczne, i... – urwałam nagle i spojrzałam mu prosto w oczy. – Co, jeżeli nic tu nie ma? Co wtedy zrobimy?
Nie odpowiedział od razu; wyglądał, jakby obawa w moim głosie zbiła go nagle z pantałyku. Szybko jednak przywrócił się do porządku.
– Znajdziemy coś, Ailey. Musimy coś znaleźć.
Zamilkłam. Od wielu dni kwestionowałam w duchu każdą jego decyzję, próbując zapanować nad niepowstrzymanym strachem, że wszystko, co robimy, może tak naprawdę pójść na marne – ale wiedziałam jednocześnie, że James wykorzysta każdą możliwą szansę, żeby zapewnić nam przetrwanie. Chociaż jest to w dużej mierze dzieło szczęśliwego przypadku, to także silna determinacja chłopaka dała nam bezpieczne schronienie, jedzenie i ochronę w wiosce Podakru – dużo więcej, niż moglibyśmy teraz dostać w jakimkolwiek innym miejscu.
Gdyby to Theo był na jego miejscu, ufałabyś mu bezgranicznie, rozległ się cichy głos w mojej głowie. Poczułam mimowolny ucisk w żołądku. Ale czy Theo na miejscu Jamesa zrobiłby to samo?
Znasz odpowiedź, powiedziałam do samej siebie niemalże od razu. Wiesz, że tak. Wiesz, że w każdej sytuacji zrobiłby właściwą rzecz, że chciałby zwrócić Azariahowi jego dom. Że szukałby każdego możliwego sposobu, nawet najbardziej ryzykownego, by nas uratować.
Oboje nie widzieli tego, jak byli do siebie podobni – ale ja mogłam dostrzec to bardzo wyraźnie, szczególnie w takiej chwili, jak ta.
– O czym myślisz?
Głos blondyna wyrwał mnie nagle z rozmyślań. Potrząsnęłam jedynie głową, uświadomiwszy sobie, że prawie cały czas się w niego wpatrywałam – a sądząc po jego tonie, emocje musiałam mieć wypisane na twarzy. Gdy po chwili ponownie uniosłam wzrok, by napotkać spojrzenie jego szaroniebieskich oczu, ku mojemu zdziwieniu dostrzegłam w nich jakby... współczucie?
– Wiem, że za nim tęsknisz. Uwierz mi, chciałbym coś zrobić... cokolwiek... by nas znalazł. – jego głos nigdy nie brzmiał tak miękko, jak teraz. – Ale jest przecież Czarnokrwisty, może... Może uda mu się mimo wszystko.
Jego słowa tak mnie zaskoczyły, że niemalże się cofnęłam.
– Jeszcze kilka dni temu próbowałeś mi wmówić, że jest martwy – odparłam, starając się z całych sił, żeby głos mi nie zadrżał od wzruszenia, które nagle ścisnęło mnie za gardło.
– Wiem. Przepraszam. – odwrócił wzrok. – Wtedy to wszystko... To było za dużo. Nadal jest, ale... – urwał, niepewny, jak dokończyć to zdanie. Nie musiał.
– Tak – westchnęłam cicho. – Nadal jest.
Zapadło milczenie, którego żadne z nas nie przerwało. Czułam na sobie wzrok chłopaka i miałam wrażenie, że bardzo chce coś powiedzieć, ale nie jest w stanie. Zerknęłam mimowolnie w stronę okienka; niebo zaczynało przyjmować barwę jasnego fioletu. W jednej chwili poczułam, jak bardzo tak naprawdę jestem zmęczona tym dniem, jednym z najdłuższych w moim życiu.
– Dobranoc, James – rzuciłam cicho do blondyna i skierowałam się w stronę śpiących dzieci. Kładąc się dostrzegłam kątem oka, jak chłopak nadal bije się z myślami – ale ostatecznie jedynie wypuścił głośno powietrze i ruszył ku swojemu posłaniu; nie miałam siły zastanawiać się, o co może mu chodzić.
Ostatnim, co usłyszałam przed zamknięciem oczu, był jego cichy, niemalże smutny głos.
– Dobranoc, Ailey.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Lid honon-de in – Przyprowadzić więźniów
fisas – uzdrowiciele
Hod op! – Stać!
loufas – szpiedzy
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top