37 - Blood of my blood
Las był zupełnie nieruchomy.
Panującej wokoło ciszy nie przerywało nawet najcichsze brzęczenie owadów, nie przecinał najdrobniejszy trzepot skrzydeł. Ciemnowłosa dziewczyna poprawiła delikatnie uzdę swojego wierzchowca i uniosła głowę, by z wyraźnym niepokojem w oczach koloru ziemi zmierzyć wzrokiem ciemniejące powoli na niebie chmury. Wiedziała doskonale, co dla niej i ponad osiemdziesiątki jej towarzyszy może oznaczać najodleglejszy nawet grzmot.
– Mamo, nie mam już siły – usłyszała za sobą cichy, słaby głos. Gdy obejrzała się instynktownie, pośród maszerujących Ziemian dostrzegła małego chłopca z bliznami na twarzy, uczepionego kurczowo krótkowłosej Ziemianki z ręką w temblaku.
– Już niedaleko, snogon. Za chwilę będziemy w domu – odszepnęła do niego, ścisnąwszy go za drobną rączkę; ciemnowłosa dziewczyna widziała wyraźnie, z jakim trudem matka chłopca dźwiga na zdrowym ramieniu ich bagaż. Odwróciła się pospiesznie, czując, jak ciężar w jej piersi staje się coraz trudniejszy do zniesienia.
– Hej.
Nie minęła chwila, a poczuła znajomy dotyk na swoim ramieniu; z trudem uniosła wzrok, by napotkać zaniepokojone spojrzenie ciemnych oczu dziewczyny o długich, złotobrązowych włosach splecionych w warkocz. Oczu, w których tak przerażająco często w ciągu ostatnich dni dostrzegała łzy.
Oczu, w które chciałaby się wpatrywać do końca świata.
– Wszystko w porządku?
Zaczerpnęła powietrza, ale tym razem kłamstwo nie było w stanie przejść jej przez gardło. Odwróciła gwałtownie głowę i, zawahawszy się przez chwilę, zacisnęła powieki i jednym ruchem zatrzymała swojego konia. Zanim dosięgły ją pytające spojrzenia jasnowłosej i pozostałych Przywódców, zeskoczyła na ziemię i pociągnęła swojego wierzchowca w stronę krótkowłosej Ziemianki i jej syna.
– Wsiadajcie. Jeszcze dobre pół dnia drogi przed nami.
Starała się z całych sił, by jej głos nie drżał, by jej blady uśmiech miał w sobie choćby cień szczerości – by jej dłonie nie trzęsły się, gdy podawała kobiecie wodze, żeby już sekundę później wmieszać się bez słowa w maszerujący tłum, udając, że nie słyszy jej pustych podziękowań, za wszelką cenę starając się uniknąć spojrzenia jej w oczy.
Za wszelką cenę starając się nie myśleć o tym, że to jedyne, co jest dla niej w stanie zrobić, zanim poprowadzi ją i jej synka prosto na śmierć.
Czuła na sobie palące spojrzenie jasnowłosej dziewczyny, ale uparcie nie podnosiła wzroku, uparcie trzymała się z daleka od czoła pochodu. Zimny wiatr z północy stał się wyraźnie mniej dotkliwy pośród dziesiątek podążających przed siebie wojowników, ale jej wnętrzności i tak zamarzały, powoli i boleśnie zamieniały się w lodowe kamienie, ciążyły jej coraz bardziej i bardziej. Nie wiedziała, co przygniata ją mocniej – poczucie winy czy bezsilność, tęsknota czy świadomość każdej upływającej sekundy, każdego oddechu, każdego kroku, który przybliżał ją do końca jej walki.
– Jeśli myślałaś, że pozwolę ci uciekać ode mnie w ciągu ostatnich dni, w których mogę na ciebie patrzeć, to się pomyliłaś.
Poderwała głowę gwałtownie na dźwięk znajomego głosu tuż obok siebie; pogrążona w myślach nie dostrzegła nawet, że dziewczyna o złotobrązowym warkoczu po chwili również zeskoczyła ze swojego konia i oddawszy wodze parze starszych Ziemian, przedarła się do niej przez tłum. W pierwszym odruchu ciemnowłosa chciała odsunąć się jak najdalej, ale ta, nie zważając na maszerujących dookoła Ziemian, zaszła jej drogę, tak, że była zmuszona się zatrzymać.
– Risa. – zanim dziewczyna zdążyła otworzyć usta, by cokolwiek powiedzieć, jasnowłosa ujęła jej twarz w dłonie, zmuszając, by spojrzała jej w oczy. – Jestem z tobą. B ę d ę z tobą, niezależnie od wszystkiego. Do samego końca, pamiętasz?
Do samego końca.
Dziewczyna poczuła, jak jej oczy koloru ziemi wypełniają się łzami, i zacisnęła powieki. Było tak wiele rzeczy, które chciała jej w tamtej chwili powiedzieć, wykrzyczeć w głos razem z całym bólem, który pożerał ją od środka. Że to wszystko jest zbyt niesprawiedliwe. Że nikt na to nie zasłużył. Że nigdy nie zaakceptuje takiego końca.
Że ją kocha, bardziej, niż potrafi to wyrazić. I że woli odebrać sobie życie, niż patrzeć, jak umiera.
Ale zanim była w stanie wydusić z siebie chociażby słowo, donośny grzmot przetoczył się gdzieś ponad nimi – a z przodu pochodu dostrzegła kątem oka jakieś silne poruszenie. Dziewczyna o złotobrązowym warkoczu również to zauważyła, wyraz jej twarzy natychmiast się zmienił; ciemnowłosa otworzyła usta, by spytać, co się dzieje, ale tamta chwyciła ją bezceremonialnie za rękę i pociągnęła za sobą, z powrotem w tłum.
– Dlaczego oni... – jej oczy koloru ziemi rozszerzyły się w przestrachu na widok mieczy i włóczni, których nagle zaczęli dobywać wojownicy wokół nich. Dopiero gdy udało im się przecisnąć na sam przód pochodu, udało jej się dostrzec, co zatrzymało ludzi Azylu w ich drodze.
A raczej kto.
– Hod op! – grzmiący głos najstarszego z Przywódców odbił się donośnym echem od martwych drzew. – Zatrzymaj się! Chon yu bilaik?
Zakapturzony jeździec, którego sylwetkę ciemnowłosa dziewczyna z trudem była w stanie dostrzec z daleka, zawahał się przez chwilę, ale nie zatrzymał konia; zamiast tego uniósł ręce w górę, jakby na znak, że się poddaje. Dziewczyna o złotobrązowym warkoczu zrobiła krok do przodu, chcąc wyjść mu naprzeciw – ale ciemnowłosa natychmiast chwyciła ją za ramię, czując, jak wzbiera w niej panika.
– Jest sam, Hiram – dobiegł ją głos starszej Przywódczyni, której oczy barwy złota dokładnie lustrowały las przed nimi.
– Nie masz pewności – odparł cicho mężczyzna, nie spuszczając pociemniałego wzroku ze zbliżającego się z każdą chwilą jeźdźca. – Nie będziemy ryzykować zasadzki.
– Nie mamy nawet zapasów, z których mogliby nas okraść, do cholery – prychnęła dziewczyna o złotobrązowym warkoczu i, zignorowawszy ostre spojrzenie rudowłosej Przywódczyni, ponownie wyrwała się do przodu – ale została natychmiast powstrzymana przez jeszcze silniejszy uścisk ciemnowłosej.
– Elisea, stój, do cholery – dziewczyna z trudem panowała nad przerażonym biciem swojego serca. – Nie masz przy sobie nawet łuku, co, jeśli cię...
– Beja, hod yo shuda op – dobiegło ją nagle spomiędzy drzew. – Nie atakujcie. Przychodzę w pokoju.
Znieruchomiała w ułamku sekundy.
Ten głos.
T e n g ł o s.
Rozpoznałaby go wszędzie.
– Risa, co ty ro...
Nie zorientowała się nawet, kiedy puściła ramię dziewczyny o złotobrązowym warkoczu, kiedy przepchnęła się bezceremonialnie pomiędzy wojownikami, cudem uniknąwszy zranienia się ostrzami ich wyciągniętych w gotowości mieczy. Ostrzegawcze okrzyki Przywódców przestały do niej docierać, słyszała tylko bicie swojego serca, przebijające się co chwila przez szum krwi w jej uszach, kiedy biegła jak szalona w stronę jeźdźca – kiedy patrzyła przez napływające jej do oczu łzy, jak ten zeskakuje z konia, jak kaptur zsuwa mu się na ramiona, odsłaniając twarz, którą od pięciu lat mogła widzieć jedynie w swoich snach.
– Theo!...
Głos zamarł jej w gardle, gdy zatrzymała się kilka metrów przed nim na drżących nogach, z sercem bijącym tak szybko, jak jeszcze nigdy dotąd. Wysoki mężczyzna o ciemnych, sięgających ramion włosach również zastygł w bezruchu; miecz, po który sięgnął instynktownie, wypadł mu z dłoni i uderzył z brzękiem o ziemię.
Przez kilka sekund, które wydały im się najdłuższą z możliwych wieczności, byli w stanie jedynie stać naprzeciw siebie – i chłonąć nawzajem widok swoich twarzy, takich samych, jak w tym odległym dniu, w którym widzieli się po raz ostatni, a jednak tak przerażająco innych, jakby obcych. Stali tak, próbując zrozumieć, na co, na kogo właśnie patrzą – a odległość między nimi wypełniała się całym bólem, strachem i smutkiem, które nosili w sercach przez pięć długich lat.
Tęsknotą, której nie byli w stanie zagłuszyć. Pustką, której nikt ani nic nie potrafiło zapełnić.
Aż do tej chwili.
– Siostrzyczko...
Nie wiedziała, czy była to wina sposobu, w jaki jego głos się załamał – czy łez, które zabłysły w jego oczach koloru ziemi, oczu identycznej barwy, co jej samej, gdy wyciągnął niepewnie rękę w jej stronę, jakby bał się, że może ją odtrącić – ale w tamtej chwili wszystko w niej pękło.
Nic nie mogło równać się z ulgą, która wypełniła każdą komórkę jej ciała w sekundzie, w której rzuciła się prosto w jego ramiona. Żaden dźwięk nie brzmiał dla niej w tamtej chwili lepiej niż jego śmiech, przechodzący niemalże w płacz, gdy poczuł, jak niepowstrzymany szloch wstrząsa jej ramionami.
– Ty żyjesz. Ty żyjesz – powtarzała przez łzy, trzymając się go kurczowo jak mała dziewczynka, którą niegdyś kołysał do snu, gdy budziła się z kolejnego koszmaru – ale tym razem nie zamknęła oczu ani na chwilę, chłonąc ten moment całą sobą, nieprzerwanie powtarzając sobie w myślach, że to on, to naprawdę on.
Jej jedyny brat, którego była pewna, że straciła na zawsze.
– Wiedziałem, że spotkamy się ponownie.
Odsunął ją od siebie, żeby odgarnąć jej włosy z twarzy, przyklejające się do jej pokrytych łzami policzków; jeszcze nigdy nie widziała, żeby jego uśmiech miał w sobie tyle czułości. Otworzyła usta, ale nie była w stanie wydobyć z siebie ani jednego dźwięku, patrząc na jego pokrytą bliznami i oparzeniami twarz, na jego zbroję Hedy, zniszczoną w wielu miejscach, mocno poturbowany bandaż na jego prawej nodze. W jej głowie z każdą sekundą kłębiły się kolejne i kolejne dziesiątki pytań – i na każde coraz bardziej zaczynała bać się odpowiedzi.
– Heda?...
Oboje obejrzeli się jednocześnie, by napotkać zszokowane spojrzenia Przywódców i dziesiątek wojowników Azylu, przyglądających się im w milczeniu. Dezorientacja na twarzy ciemnowłosego mężczyzny szybko ustąpiła miejsca zrozumieniu; puścił swoją siostrę i ruszył powoli w stronę Przywódców, wyciągnąwszy ręce przed siebie w uspokajającym geście – ale zanim zdążył powiedzieć chociażby słowo, wojownicy zaczęli kolejno opuszczać broń i padać przed nim na kolana. Ciemnowłosa wciągnęła gwałtownie powietrze, gdy po kilku sekundach wahania wszyscy Przywódcy zeskoczyli z koni i zrobili to samo.
– Proszę... Proszę, nie róbcie tego – mężczyzna cofnął się, kręcąc głową; dziewczyna odniosła wrażenie, że w jego oczach koloru ziemi widzi łzy.
– Panie... Myśleliśmy, że zginąłeś – wojownik klęczący najbliżej nich, z tatuażem Potamikru na ramieniu, skłonił głowę niemalże do samej ziemi. Heda bez zastanowienia chwycił go za ramiona i pomógł mu wstać, dając tym samym znak wszystkim pozostałym, by powstali.
– Proszę. Nie mogę być... Nie jestem już waszym władcą – oznajmił, patrząc po ich twarzach, a jego donośny głos drżał. Ciemnowłosa dziewczyna postąpiła o krok w jego stronę, ale kątem oka zobaczyła, jak Przywódczyni o złotobrązowym warkoczu biegnie w jej stronę; w jej oczach błyszczała obawa.
– Risa, czy on... – urwała nagle, gdy mężczyzna obrócił się z powrotem w ich stronę. Przez chwilę mierzył ją nieprzeniknionym wzrokiem, a potem niespodziewanie skłonił przed nią głowę; dziewczyna dostrzegła na jego twarzy blady uśmiech.
– To zaszczyt w końcu cię poznać, Przywódczyni.
Zanim którakolwiek z zszokowanych dziewcząt zdążyła cokolwiek wydusić w odpowiedzi, ich uwagę przyciągnęło nagłe poruszenie w tłumie i po krótkiej chwili wyłoniły się z niego trzy znajome postacie – które natychmiast zamarły w bezruchu na widok ciemnowłosego mężczyzny. Młoda dziewczyna nosząca na szyi symbol Trishanakru natychmiast upadła przed nim na kolana; jej towarzysze, ubrani w strażnicze kurtki Ludzi Nieba, przenosili jedynie zdezorientowany wzrok z ciemnookiej dziewczyny na jej brata.
– Cholera, Ailey nie przesadzała – mruknął chłopak o śniadej cerze, na co jego towarzysz w okularach szturchnął go ostro w bok.
– Theo, to są Lucas i Benjam... – zaczęła ciemnowłosa, odzyskawszy rezon szybciej, niż pozostali, ale chłopak w okularach prawie natychmiast wszedł jej w słowo, postępując o krok w stronę Hedy z szeroko otwartymi oczami.
– Jesteś sam – wypalił, po czym czując na sobie jego spojrzenie, zreflektował się pospiesznie: – To znaczy... Ailey powiedziała nam o Czarnokrwistych, czy oni... Czy ty...
Ciemnowłosa dziewczyna nie musiała patrzeć w stronę mężczyzny, by wyczuć, jak jego wyraz twarzy natychmiast się zmienia, jak odwraca wzrok i napina mięśnie, próbując opanować wzbierające w nim emocje. Nie odpowiedział – nie musiał odpowiadać. Ból w jego spojrzeniu był wystarczający, by do wszystkich w jednej chwili dotarło.
Nie udało mu się.
Ciemnobrązowe oczy dziewczyny znów wypełniły się łzami; instynktownie chciała położyć dłoń na jego ramieniu, ale powstrzymała się w ostatniej chwili, sama nie wiedząc, dlaczego. Nie rozumiejąc, dlaczego nadal bała się jego reakcji – dlaczego nadal bała się, że wystarczy jeden niewłaściwy ruch, a jej brat, którego nareszcie odzyskała, znów zniknie, zastąpiony Przywódcą o zimnym spojrzeniu, którego znała przez większość swojego życia.
– Heda, tak nam przykro, to... – zaczął cicho chłopak w okularach z widocznym zmieszaniem na twarzy, ale ciemnowłosy mężczyzna jedynie pokręcił głową; sprawiał wrażenie, jakby nawet go nie usłyszał, rozglądając się coraz bardziej gorączkowo po gromadzącym się wokół nich tłumie wojowników.
– Risa, gdzie ona jest? – rzucił przez zaciśnięte gardło; ciemnooka dziewczyna dostrzegła błysk paniki w jego oczach. – Gdzie są dzieci? Dlaczego nie są z tobą? Ale... zaraz...
Gwałtownie przeniósł spojrzenie na nią i odniosła wrażenie, jakby tak naprawdę dopiero wtedy naprawdę ją zobaczył – i dotarło do niego, co dzieje się dookoła.
– Risa... D l a c z e g o w y t u j e s t e ś c i e?
Gdy bezradnie otworzyła i zamknęła usta, w pierwszej chwili niezdolna odpowiedzieć, przestał silić się na spokój i chwycił ją za ramiona, zmuszając, by spojrzała mu prosto w oczy.
– Dlaczego wszyscy zmierzacie w stronę tamtych terenów? Przecież Praimfaya będzie tu za kilka dni, do cholery, Risa, dlaczego nie jesteście na Arce? – pytał gorączkowo, a im dłużej patrzył w jej wypełnione bezsilnymi łzami oczy koloru ziemi, tym bardziej jego głos zaczynał drżeć. – Czy Ailey tam została? Czy oni nie... Nie wpuścili was, tak?
Ciemnowłosa odwróciła wzrok, z trudem biorąc głęboki oddech; dopiero gdy napotkała dodające otuchy spojrzenie dziewczyny o złotobrązowym warkoczu, nadal obserwującej w gotowości każdy ruch jej brata, udało jej się zebrać w sobie na tyle, by odzyskać głos.
Gdy ponownie spojrzała mężczyźnie w oczy, pojedyncza łza popłynęła po jej policzku.
– Arki już nie ma, Theo.
W miarę jak mówiła, jego oczy wypełniały się coraz większym przerażeniem, zaczynały iskrzyć coraz silniejszą wściekłością; widziała, jak z trudem panuje nad sobą, jak zaciska bezsilnie pięści. Mogła niemalże poczuć na sobie jego ból, jego winę, palącą go od środka świadomość, co mogło się stać, czego nie powstrzymał – czego nie był w stanie nawet spróbować powstrzymać.
I w tej samej sekundzie, gdy dotarła do końca swojej opowieści, uświadomiła sobie coś, co tak naprawdę podświadomie czuła od pierwszego momentu, gdy go zobaczyła.
Że nie mają innego wyboru.
Ich ponowne spotkanie musi stać się ich ostatnim pożegnaniem.
– James i Ailey razem z dziećmi wyruszyli na tereny Podakru dwa dni temu. Azariah należy do ich rodzaju – głos dziewczyny w jednej chwil stał się szybki, stanowczy.
Mężczyzna otworzył usta, ale nie pozwoliła mu sobie przerywać; chwyciła go za rękę i zmusiła, by spojrzał jej prosto w wypełnione powagą oczy koloru ziemi.
– Jeszcze nie jest za późno, Theo. Jeśli będziesz kierował się cały czas na zachód, dogonisz ich.
– Ale... Nie mamy z nimi kontaktu, nie wiemy, czy tam dotarli, jeśli coś się... – zaczął niepewnie Skaikru w okularach, ale dziewczyna i jemu nie pozwoliła dojść do głosu.
– Musisz wyruszyć natychmiast, Theo – powiedziała z naciskiem do swojego brata, nawet nie zerknąwszy na chłopaka.
Heda patrzył na nią przez dłuższą chwilę, niezdolny odpowiedzieć; przez jego twarz przebiegały setki emocji. Otworzył usta – ale równie szybko je zamknął, gdy jego wzrok mimowolnie skierował się na dziewczynę o złotobrązowym warkoczu.
Ciemnowłosa zauważyła to spojrzenie i puściła delikatnie jego rękę. Poczuł to – zobaczyła, jak napina mimowolnie mięśnie, jak spuszcza wypełniony bólem wzrok.
Nie musiała nic mówić, niczego mu tłumaczyć. Wiedziała, że on także wiedział. Od pierwszej chwili.
I gdy po całej nieskończoności milczenia ponownie uniósł na nią wzrok, nie była dłużej w stanie powstrzymać łez na widok ciepła jego spojrzenia.
– Pamiętasz... Pamiętasz, jak nomon po raz pierwszy pozwoliła ci się bawić w lesie w stolicy? Tego dnia, kiedy się zgubiłaś? – jego głos nagle stał się cichy, niespodziewanie lekki.
Dziewczyna poczuła, jak ciężar w jej wnętrznościach robi się jeszcze trudniejszy do zniesienia; skinęła jedynie głową przez łzy, niezdolna spojrzeć mu w oczy.
– Szukałem cię wtedy z wojownikami do samego zachodu słońca. Ojciec zabronił mi wracać do domu bez ciebie... widziałem, jak nomon płakała. Nikt nie miał pojęcia, gdzie mogłabyś się schować, byli pewni, że rozszarpała cię pauna.
Uśmiechnął się blado, jego spojrzenie zaszło mgłą, jakby nagle przeniósł się setki mil stąd, tysiące dni w przeszłość.
– Deimeika już dawno zaszło i zaczynałem się bać, że utknę w tym lesie na zawsze, że naprawdę cię tam nie ma. I właśnie wtedy... – wziął głęboki oddech. – Właśnie wtedy zeskoczyłaś prosto z tamtego drzewa, krzycząc, żebym pomógł ci zerwać świecące kwiaty. I prawie rozbiłaś mi głowę – uśmiechnął się. – Byłaś bardzo zawiedziona, że ja i wszyscy wojownicy stolicy wcale nie mieliśmy ochoty pomóc ci ich dalej szukać.
Dziewczyna poczuła, jak mimowolnie parska śmiechem – który prawie natychmiast przeradza się z powrotem w płacz, gdy zobaczyła łzy, prawdziwe łzy, spływające po jego twarzy. Łzy, które widziała w jego oczach po raz pierwszy od tego przerażająco odległego dnia, w którym zginął ich ojciec – dnia, który zmienił wszystko. Dnia, o którym przez wszystkie kolejne lata myślała jako o tym, który odebrał jej brata na zawsze.
I właśnie teraz, gdy wiedziała, że widzi go po raz ostatni, z każdą jego kolejną łzą czuła, że naprawdę go odzyskuje.
– Potem... potem stałaś się większa, dojrzalsza, przestałaś się gubić... A ja przestałem cię szukać – ciągnął dalej przez łzy. – Świat kazał mi myśleć, że żeby stać się Hedą, muszę stać się równie bezlitosny jak ojciec, który był gotowy nie wpuścić mnie z powrotem do mojego kru, gdybym cię nie znalazł. Że żeby cię chronić, muszę cię kontrolować, by nie dopuścić, byś kiedykolwiek się zgubiła... żebym już nigdy nie stał się tym zagubionym, przestraszonym, zapłakanym chłopcem, który nie potrafił cię znaleźć. Ale... I tak cię zgubiłem.
Z trudem spojrzał jej znów w oczy.
– Zgubiłem cię wiele, wiele lat temu, i udawałem sam przed sobą, że to nieprawda. A gdy Ailey pokazała mi, jak ślepy byłem, i poczułem, że chcę, że muszę na nowo zacząć cię szukać... Było już za późno.
– Theo... – dziewczyna z trudem łapała oddech przez łzy; w najśmielszych snach nie spodziewała się, że kiedykolwiek usłyszy od niego takie słowa. – Theo, ja...
– Zo sta gon we. Nau! – dobiegł ich nagle donośny głos Hirama. Gdy ciemnowłosa spojrzała w tamtą stronę, dostrzegła dziewczynę o złotobrązowym warkoczu, dającą znak rudowłosej Przywódczyni, która zadęła w róg. Gdy przeniosła na nią swoje pełne powagi spojrzenie, dotarło do niej, że nie ma już więcej czasu.
Zacisnęła powieki i chwyciła swojego brata za ręce; mogła poczuć, jak drży, jak ból, który zobaczyła, gdy ich oczy koloru ziemi znów się spotkały, łączy się z tym, który rozrywa ją samą od środka. Milczenie między nimi w jednej chwili wypełniło się wszystkim, co chcieli powiedzieć, wykrzyczeć sobie od tak przerażająco wielu lat.
Przepraszam, na które nie potrafili się zdobyć. Potrzebuję cię, którego bali się wypowiedzieć. Kocham cię, które nigdy między nimi nie padło.
– Mebi oso na hit choda op nodotaim.
Szept dziewczyny, tak słaby, tak rozpaczliwy, jak jeszcze nigdy dotąd, sprawił, że jego oczy znów wypełniły się łzami – ale był w stanie zdobyć się na lekki uśmiech.
– Mebi oso na hit choda op nodotaim, jus kom ai jus.
Z trudem powstrzymała szloch, czując, jak jej brat składa pocałunek na jej czole, jak jego ramiona otaczają ją po raz ostatni – jak tym jednym gestem wybaczają sobie każdą krzywdę, każdy ból, które zadali sobie nawzajem w świecie, który każdego dnia próbował zabić w nich miłość.
Dźwięk rogu zabrzmiał po raz ostatni; ciemnowłosa dziewczyna zobaczyła ponad ramieniem mężczyzny, jak jej ludzie zaczynają wyruszać kolejno w dalszą drogę; wiedziała, że nie ma już ani minuty więcej. Odsunęła się od niego z trudem, tak, by móc spojrzeć w jego oczy koloru ziemi, oczy ich matki.
– Znajdziesz ich – wyszeptała. – Musisz ich znaleźć.
Skinął głową i ścisnął jej dłonie, po raz ostatni posyłając jej swój uśmiech.
– Znajdę.
Dziewczyna długo patrzyła, jak sylwetka zakapturzonego jeźdźca oddala się pomiędzy drzewami, by zniknąć za linią horyzontu. Długo, jadąc przytulona do pleców dziewczyny o złotobrązowym warkoczu, słyszała jego słowa, rozbrzmiewające w jej głowie, i modliła się bezgłośnie do wszystkich duchów nieba i ziemi, by wskazały mu drogę.
Nadal była świadoma, że świat się kończy, a ona sama zmierza prosto w stronę jarzącej się na horyzoncie łuny radioaktywnego ognia. Nie wiedziała, ile może dzielić ją od chwili, w której ludzie wokół niej zaczną pluć krwią, niebo przybierze barwę krwi, a chmury kwasu zgromadzą się nad nimi, by siłą swojej burzy zniszczyć wszystko na ich drodze.
Nie wiedziała, kiedy jej walka dobiegnie końca. Ale właśnie wtedy po tak nieskończenie wielu latach czuła, że jej serce w końcu jest na właściwym miejscu.
Że w końcu jest gotowa.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Snogon – kochanie
Hod op! – Stój!
Chon yu bilaik? – Kim jesteś?
Beja, hod yo shuda op – Proszę, wstrzymajcie broń
Pauna – goryl
Deimeika – słońce
Zo sta gon we. Nau! – Musimy ruszać. Teraz!
Mebi oso na hit choda op nodotaim, jus kom ai jus. – Obyśmy spotkali się ponownie, krwi z mojej krwi („blood of my blood")
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top