34 - Fleim daun pt. 1
Nie.
To się nie dzieje naprawdę.
To nie może dziać się naprawdę.
Czułam, jak nogi uginają się pode mną, ale nie pamiętam momentu, w którym uderzyłam kolanami o ziemię. Słyszałam, jak krzyczę, ale nie byłam w stanie rozpoznać własnego głosu.
Jedynym, co widziałam, był ogień.
Ogień, bezlitośnie pożerający pierścień Arki. Ściany płomieni, ogniste języki wzbijające się w górę niczym potwory z piekieł, pochłaniające wszystko, co niegdyś było moim domem – wszystko, co miało stać się naszym ocaleniem.
To niemożliwe. To sen. To się nie dzieje...
Czyjeś silne ramiona zacisnęły się wokół mnie, szarpnęły w górę, bym podniosła się z ziemi, ale nie byłam w stanie. Straciłam kontrolę nad swoim ciałem, nad całą sobą; nie mogłam mówić, myśleć, czuć czegokolwiek. Moje uszy wypełniał jedynie huk – i nie wiedziałam, czy to szum mojej krwi, czy straszliwy trzask płomieni.
– Ailey, musimy tam jechać – głos Jamesa brzmiał jak spod wody. – Ailey, szybko, wstawaj, do cholery! Musimy im pomóc, musimy to ugasić, musimy...
Widziałam czyste przerażenie w jego szaroniebieskich oczach, wpatrzonych prosto w moje, gdy próbował pociągnąć mnie za sobą; czułam ciepło jego łez, spadających na moje wbite w ziemię dłonie – jego łez tak bezsilnych, jak mój krzyk.
Łez człowieka, którego świat właśnie stanął w ogniu.
Nie wiedziałam, ile czasu do mnie mówił, zanim w końcu podniosłam się z ziemi. Nie zauważyłam strużek krwi na moich pooranych skalnymi odłamkami dłoniach, gdy jak w transie wskoczyłam na grzbiet wierzchowca, ponaglana cały czas przez Jamesa. Niemalże nie rozróżniałam słów, które skierował do Przywódców, prosząc, by poczekali na nich tutaj i nie zbliżali się do Arkadii. Z trudem rozpoznałam własny głos, mówiący skamieniałej z przerażenia Risie, by zaopiekowała się Kaelem, Shaelyn i Azariahem.
Otrzeźwił mnie dopiero lodowaty podmuch wiatru pomieszanego z dymem, gdy nasz koń jak szalony popędził w dół wzgórza, prosto w stronę odległego słupa ognia, który był niegdyś Arką. W stronę pobojowiska, które przez dwadzieścia lat było moim domem – i które jeszcze kilka godzin temu stanowiło naszą ostatnią nadzieję.
Przepadło. Wszystko przepadło.
– Ben, zgłoś się. Benjamin, zgłoście się! – krzyk Jamesa, potrząsającego krótkofalówką z rozpaczą, co chwila przebijał się przez szum wiatru w moich uszach. – Ben, tu James, za chwilę będziemy, powiedzcie tylko, że żyjecie, proszę, proszę...
Gdy głos mu się załamał, w jednej chwili uświadomiłam sobie, że jeszcze nigdy dotąd nie widziałam, jak James płacze.
– Szybciej, do cholery, szybciej – słuchałam, jak mamrota gorączkowo do swojego konia, pospieszając go raz po raz; czułam pod swoimi skostniałymi dłońmi, jak szloch co chwila wstrząsa jego ciałem. Ta część mnie, której nie obezwładnił szok, chciała wykonać jakikolwiek ruch w jego stronę, powiedzieć cokolwiek – ale nie byłam w stanie wydać z siebie najmniejszego dźwięku, zmusić się do chociażby jednego gestu.
Wszystko we mnie paraliżował ogień, do którego zbliżaliśmy się z każdą sekundą, każdym oddechem, każdym uderzeniem kopyt. Ogień, rosnący w moich oczach tak, że wkrótce całkowicie przesłonił mi ciemność nocy.
Arka płonęła.
A ja płonęłam razem z nią.
Nie wiem, ile czasu zajęło nam dotarcie do bramy Arkadii – minuty, godziny, czy całe wieki. Następną rzeczą, jaką pamiętałam, była dłoń Jamesa, zaciśnięta na moim ramieniu, gdy zeskoczyliśmy w konia i wbiegliśmy prosto w panujący wokół płonącego pierścienia chaos.
Powietrze wypełniał dym połączony ze smrodem topiącego się metalu. Każdy Skaikru uciekał w innym kierunku; płacz, wrzaski i trzask łamiącej się konstrukcji Arki dochodziły mnie dosłownie ze wszystkich stron, niemalże rozsadzając mi uszy. Przez moment wydawało mi się, że widzę wojowników Azgedy przy wejściu do obozu – ale zaraz straciłam ich z oczu, pociągnięta przez Jamesa w stronę bocznego przejścia.
– Ben! Villienne! – jego krzyk zagłuszał nawet huk płomieni. – Lucas! Ben! Gdzie jesteście?! Villienne!
Kluczyłam za nim w zupełnym odrętwieniu, niezdolna nawet do rozglądania się na boki, by pomóc Jamesowi w poszukiwaniach. To na nic. Wszystko na nic, powtarzał jedynie mój skołatany, przerażony umysł, gdy patrzyłam pustym wzrokiem, jak kilkoro mężczyzn desperacko usiłuje włączyć pompę z wodą, by spróbować powstrzymać rozszalały pożar. To koniec. Straciliśmy wszystko.
Wszyscy jesteśmy już martwi.
– Villienne?!
Poczułam mocne szarpnięcie za ramię – i już sekundę później zmuszona byłam biec, by dogonić przepychającego się przez tłum z zawrotną prędkością Jamesa. Im bardziej oddalaliśmy się od płonącej Arki, tym robiło się ciemniej, przez co dłuższą chwilę zajęło mi zorientowanie się, dokąd biegniemy; niedaleko miejsca, w którym niegdyś zaparkowane były land rovery, dostrzegłam zarys kilku sylwetek przy linii ogrodzenia.
Dopiero gdy znaleźliśmy się bliżej, uświadomiłam sobie, że jedna z nich trzyma w dłoniach karabin.
I celuje z niego do pozostałych.
A gdy dotarło do mnie, kim ona jest, w jednej sekundzie odzyskałam władzę nad swoim ciałem.
– Camille?!
Blondwłosa postać drgnęła na dźwięk mojego głosu, ale nie miała najmniejszego zamiaru na mnie spojrzeć. I nie opuściła broni nawet o milimetr.
– Stać, albo ich zastrzelę.
James zatrzymał się tak gwałtownie, że omalże na niego nie wpadłam. Oboje zamarliśmy, patrząc w niemym przerażeniu, jak Ben, Villienne i Lucas stoją z uniesionymi nad głowę rękami, tyłem do dziewczyny, przyparci lufą jej karabinu do ogrodzenia, niezdolni do najmniejszego ruchu.
– Camille, odsuń się od nich! – mój krzyk przedarł się nawet przez trzask płonącego metalu. – Co ty, do cholery, robisz?!
Gdy dziewczyna obróciła głowę w naszą stronę i przeszyła mnie najbardziej przerażającym spojrzeniem, jakie w życiu widziałam, poczułam, jak powietrze w moich płucach zamienia się w lód.
– Coś, co powinnam była zrobić w dniu, w którym się tu zjawiliście.
Wstrzymałam oddech. Niemalże nie rozpoznałam jej głosu. Jadeit jej oczu płonął równie jasno, jak Arka za nami – ale ogień, szalejący w jej spojrzeniu, był dla mnie w tamtym momencie straszniejszy niż jakikolwiek inny.
Bo – chociaż przez długą chwilę nie potrafiłam tego przyznać sama przed sobą – natychmiast rozpoznałam ten ogień. Dobrze znałam tę wściekłość, tę nienawiść, to szaleństwo.
Zobaczyłam je pięć lat temu w oczach człowieka, który kiedyś znaczył dla mnie wszystko.
Zacisnęłam powieki. Nie. To nie może być Camille. To nie ona. To musi być sen, jakiś pierdolony koszmar...
– Odsuń się od nich, kurwa! Puść ich! Natychmiast! – James wyglądał, jakby był w stanie zamordować Camille jednym ciosem; dziewczyna wydała się jednak zupełnie niewzruszona jego krzykiem – i jedynie przysunęła lufę karabinu bliżej swoich ofiar.
Rozejrzałam się w panice wokół siebie. Znajdowaliśmy się o wiele za daleko od ewakuujących się Arkadian, by zobaczyli, co się dzieje, a ryk szalejącego pożaru zagłuszyłby każde wołanie o pomoc. Jesteśmy sami, uświadomiłam sobie z przerażeniem.
Jeśli jej nie powstrzymam, zabije ich.
– Teraz wreszcie widzisz, do czego oni wszyscy doprowadzili, Ailey? – jadowity syk Camille przebił się nawet przez trzaski płomieni za nami, gdy, nadal nie opuszczając karabinu, znów przeniosła swój płonący wzrok na mnie. – Rozumiesz teraz, że przez cały czas miałam rację? To wszystko, co potrafią robić te potwory. Niszczyć nas. Zabijać nas. Spójrz, co zrobili. Popatrz na to!
Wskazała oskarżycielsko wzrokiem na płonącą Arkę za nami – i nawet mimo ognia, odbijającego się w jej spojrzeniu, dostrzegłam napływające do jej oczu łzy.
– Teraz rozumiesz, Ailey? Zrujnowali wszystko, co mieliśmy. Teraz wszyscy zginiemy. Skazali całą ludzką rasę na śmierć!
Jej krzyk przepełniała gorycz; widziałam wyraźnie, z jakim trudem próbuje zamaskować duszącą ją rozpacz. Otworzyłam usta, by spróbować cokolwiek odpowiedzieć – ale uciszyła mnie natychmiast, przyciskając gwałtownie lufę karabinu do pleców Villienne. Dziewczyna zamarła; usłyszałam, jak James wciąga gwałtownie powietrze.
– Wszyscy zginiemy. I to dokładnie przez takich, jak wy – warknęła Camille i popchnęła V tak gwałtownie, że ta uderzyła całym ciałem o metalowe ogrodzenie. – Przez tych wszystkich, którzy myśleli, że można im zaufać. Tych wszystkich, którzy chcieli ich tu wpuścić!
Na widok czystego przerażenia na twarzy bezbronnej, łkającej z bólu Villienne poczułam, jak mój własny strach w jednej chwili zamienia się we wściekłość.
– To j a chciałam ich tu wpuścić, Camille! – zacisnęłam pięści. – Jeśli masz kogoś winić, proszę bardzo, wiń mnie. Ale ich zostaw w spokoju, do cholery.
Kipiące wściekłością oczy dziewczyny znów przeniosły się na mnie – ale nie cofnęła się od V nawet na centymetr.
– Wszyscy jesteście tak samo winni – odparowała. – Wszyscy im pomagaliście, wszyscy jesteście jednymi z nich. Wiedzieliście o stu miejscach, wiedzieliście, że i tak byście zginęli, więc odebraliście szansę wszystkim!
– To nie my wpuściliśmy tego Ziemianina do sterowni, do choler...
Benjaminowi nie udało się dokończyć tego zdania, bo nagły cios karabinem w plecy odebrał mu oddech. James wydał zduszony okrzyk i instynktownie rzucił się w jego stronę – ale zastygł w bezruchu, gdy Camille wycelowała karabin prosto w głowę Villienne.
– Ani. Kroku. Dalej.
Oddech ugrzązł mi w piersi. Nigdy nie słyszałam, by czyjkolwiek głos brzmiał równie lodowato, równie bezlitośnie, co głos Camille w tamtej chwili. Jeśli kiedykolwiek wcześniej wątpiłam, że byłaby w stanie kogokolwiek zabić, teraz niczego nie byłam równie pewna. Znów poczułam, jak szok i panika odbierają mi kontrolę nad swoim ciałem; serce biło mi tak szybko, że miałam wrażenie, że lada chwila wyskoczy mi z piersi.
Dlatego też dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie, co Camille właśnie powiedziała.
– Zaraz... Ja... Jakie sto miejsc? – drżenie mojego głosu zwróciło jej wzrok z powrotem na mnie. – O czym ty mówisz?
– Och, a więc twój ukochany Benjamin ci nie powiedział? – prychnęła, a jej usta rozszerzyły się w uśmiechu tak okrutnym, że wręcz obrzydliwym. – Dowiedzieliśmy się o tym dopiero, kiedy stąd uciekłaś. Arka nie była w stanie zapewnić przetrwania więcej niż stu osobom. Owszem, każdy miał mieć szansę dostania się do środka... Ale Clarke Griffin zrobiła listę tych, którzy powinni się tam znaleźć. Którzy na to zasłużyli.
Jej uśmiech stał się jeszcze bardziej jadowity.
– I z tego, co wiem, nie było na niej żadnego z was. – splunęła na ziemię. – Ani żadnego z tych pierdolonych potworów.
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Spojrzałam na Benjamina, zwijającego się z bólu pod ogrodzeniem – ale nie był nawet w stanie podnieść na mnie wzroku. Dopiero gdy dostrzegłam wyraz twarzy Lucasa i łzy na policzkach Villienne, dotarło do mnie, że Camille powiedziała prawdę.
– Wiedzieliście. Przez cały ten czas – z trudem rozpoznałam własny głos, przepełniony czystym niedowierzaniem. – Kazaliście nam tu dotrzeć ze wszystkimi, a...
– A nikt z was i tak nie dostałby się do Arki? No popatrz. Tragedia – przerwała mi z jadowitym uśmiechem Camille, a jej ton sprawił, że z całej siły zapragnęłam uderzyć ją w twarz. Nie musiałam patrzeć na Jamesa, żeby wiedzieć, że jedynie karabin w dłoniach dziewczyny powstrzymuje go przed rozsadzeniem jej na kawałki.
Zacisnęłam powieki i z trudem wzięłam głęboki oddech.
– To i tak nie ma już najmniejszego znaczenia – wskazałam drżącym palcem na płonącą Arkę za sobą. – Teraz nie ma ratunku ani dla nas, ani dla ciebie. Więc po co to robisz, Camille? Dlaczego nie puścisz ich wolno, skoro i tak wszyscy mamy zginąć? To nie oni podpalili Arkadię, do cholery!
– Nie powinniście byli tutaj wracać. Wszyscy jesteście zdrajcami – wysyczała dziewczyna w odpowiedzi, nie przestając celować karabinem w głowę Villienne. Niemalże cofnęłam się na widok przerażającego błysku, który rozświetlił zieleń jej oczu – tuż przed tym, jak na usta znów wstąpił uśmiech. Uśmiech osoby tak zrozpaczonej, tak zrujnowanej, że nie ma już zupełnie niczego do stracenia.
Że już nic nie powstrzyma jej żądzy zemsty.
– A jedyne, na co zdrajcy zasłużyli, to egzekucja.
Gdy zobaczyłam, jak jej palec ląduje na spuście, w jednej sekundzie wszystko wokół nas zniknęło.
Świat zwolnił do jednego mrugnięcia, jednego oddechu – jednego momentu, w którym rzuciłam się biegiem w jej stronę, zanim zdążyłam chociażby pomyśleć o tym, co robię.
Zatrzymała mnie dopiero lufa jej karabinu, przyciśnięta do mojej piersi.
– Ailey, ostrzegam cię.
Jej głos pozostał lodowaty, ale natychmiast dostrzegłam drżenie jej dłoni, trzymających śmiercionośną broń tuż przy mojej skórze. James, V, Ben i Lucas dosłownie skamienieli z przerażenia, patrząc to na mnie, to na Camille, niezdolni do najmniejszego ruchu, powstrzymania którejkolwiek z nas.
Ale gdy uniosłam wzrok, by napotkać płonący szaleństwem jadeit oczu dziewczyny, którą kiedyś nazywałam swoją najlepszą przyjaciółką, nie poczułam nawet cienia strachu.
Bo wiedziałam, że chociaż żądza zemsty zaślepiła ją całkowicie, że chociaż byłaby teraz zdolna wymordować setki, tysiące Ziemian jednym ruchem, że chociaż gniewem i nienawiścią doprowadziła się na sam skraj szaleństwa – i tak nie będzie w stanie mnie skrzywdzić.
Wyprostowałam się więc jedynie, ignorując lufę karabinu przyciśniętą do mojej piersi, i uniosłam dumnie głowę, dokładnie tak, jak nauczył mnie Theo.
– Jestem największym zdrajcą z nich wszystkich. Jeśli chcesz zemsty, proszę bardzo.
Zacisnęłam pięści i spojrzałam prosto w jej zszokowane, szeroko otwarte oczy.
– Zastrzel mnie, Camille.
Patrzyłam, jak przez jej twarz w jednej sekundzie przelatują setki emocji; jak jej usta drżą, gdy oddycha coraz szybciej, próbując utrzymać karabin w dłoniach. Widziałam kątem oka, jak James blednie, Lucas wciąga gwałtownie powietrze, a po sparaliżowanej strachem twarzy Villienne toczą się strumienie łez. W tamtej chwili nie padło ani jedno słowo, ale wiedziałam, że wszyscy byli pewni, że właśnie widzą mnie po raz ostatni.
Nie mogli spodziewać się tego, co stało się kilka sekund później.
A najmniej mogłam spodziewać się tego ja.
– Ty.
Drżący głos Camille przerwał nieruchome milczenie. Zobaczyłam, jak jej oczy wypełniają się łzami, i przez ułamek sekundy poczułam przypływ naiwnej nadziei.
Ale zamiast opuścić broń, jedynie przycisnęła lufę mocniej do mojej klatki piersiowej – tak, że omal nie przewróciła mnie na ziemię.
– Ty, Ailey. Spójrz, co ty zrobiłaś – przytknęła lufę pod moją brodę, zmuszając mnie do spojrzenia prosto w jej kipiące wściekłością oczy. – Miałaś być częścią tego wszystkiego. Miałaś pomóc... A tylko wszystko zniszczyłaś. Wszystko, kurwa, zniszczyłaś!
– A... ale co... – wykrztusiłam, z trudem łapiąc oddech. – Camille, o co ci...
– Przez pierdolone miesiące, l a t a nie mogłam pogodzić się z myślą, że zginęliście – ciągnęła dalej Camille, zupełnie niezrażona szokiem na mojej twarzy. – Pytałam ciągle samą siebie, gdzie popełniłam błąd, co mogłam zrobić inaczej, lepiej... A potem po latach nagle zjawiasz się ty.
Popchnęła mnie, a jej spojrzenie w sekundzie zamieniło się w płonącą stal.
– Ty, która śmiałaś wybrać te pierdolone potwory zamiast niego – wysyczała mi prosto w twarz. – Ty, która pozwoliłaś mu cierpieć i która próbujesz mi wmówić, że to była jego wina. Ty, która pozwoliłaś im go, kurwa, zamordować!
Łzy popłynęły po jej policzkach, gdy popchnęła mnie znowu, tak wściekle i z taką siłą, że nie byłam w stanie utrzymać równowagi. Uderzyłam całym ciałem o ziemię, krew zahuczała mi w uszach; jak spod wody dobiegł mnie krzyk Jamesa i rozpaczliwe błaganie Villienne, by Camille nie robiła mi krzywdy.
I właśnie w tamtej chwili do mnie dotarło.
To był jeden błysk, jedna sekunda. Jeden moment, gdy leżąc bezbronna na mokrej ziemi spojrzałam w zapłakane, płonące wściekłością i niewysłowioną rozpaczą oczy Camille – i po raz pierwszy dostrzegłam to, czego nie byłam w stanie przez ostatnie pięć lat swojego życia.
To, co w tym jednym momencie wydało mi się tak przerażająco oczywiste, że przez dłuższą chwilę nie byłam w stanie złapać tchu.
– Ty... ty wiedziałaś.
Wystarczyła mi tylko sekunda patrzenia na jej pobladłą twarz, żebym uświadomiła sobie, że mam rację.
Żebym uświadomiła sobie, że to prawda.
Żeby cały mój wszechświat znów rozpadł się na drobne kawałki.
– Wiedziałaś, że Ryan poleci na Ziemię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top