32 - Sheid em klin

– Ezra!

Zanim zdążyłam wykonać choćby ruch, Theo zeskoczył z konia i ruszył w stronę biegnących ku niemu trzech wojowników; gdy tylko pokonali dzielącą ich odległość, padli przed nim na kolana i skłonili się do samej ziemi. Heda natychmiast chwycił ich za ramiona, by wstali, a potem uścisnął serdecznie każdego z osobna.

Podeszłam do nich powoli, z mocno bijącym sercem, co chwila zerkając za siebie na stojącego w niemym szoku Jamesa; nadal nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Gdy Potamikru mnie zobaczyli, skłonili przede mną głowy z szacunkiem.

Uśmiech Theo dosłownie tryskał szczęściem.

– Ezra, Torn, Xavier... – przenosił spojrzenie kolejno na każdego z wojowników, z trudem opanowując głos. – Ha yo ste kik raun? Weron moun-de kamp raun? – w jego roziskrzonym spojrzeniu od wieków nie widziałam tak szczerej nadziei.

Rozemocjonowani Ziemianie zaczęli mówić, jeden przez drugiego, tak, że z początku nie byłam w stanie niczego zrozumieć; zanim Theo zdołał ich opanować, zdołałam wychwycić jedynie pojedyncze słowa.

Ron of. Wamplei. Fleim daun. Sis osir au.

Natblidas.

Poczułam, jak moje serce przyspiesza.

Nodotaim – Theo położył dłoń na ramieniu jednego z wojowników, a jego twarz na nowo nabrała powagi. Dopiero z bliska byłam w stanie zauważyć, że twarze Potamikru naznaczone są bliznami i śladami jak po oparzeniach, a ich zbroje postrzępione w wielu miejscach, jakby właśnie wrócili z pola bitwy. – Powoli, Torn. Opowiedz nam wszystko po kolei.

Wojownik o pociągłej, wychudzonej twarzy z trudem wziął głęboki oddech; chociaż wzrostem dorównywał Theo, teraz, całkowicie roztrzęsiony, wydawał się dużo mniejszy od niego.

– Kiedy przyszedł natrein i rozdzieliliśmy się, Heda – zaczął – Azair powierzył Daesowi opiekę nad Natblidami. Dzieciom nie szkodził deszcz, więc pomogły reszcie w ucieczce... My także byliśmy wtedy z nimi, a dzięki płaszczom i tarczom udało nam się ochronić od deszczu. Ale potem... – ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłam, jak do chmurnych oczu Ziemianina napływają prawdziwe łzy. – Potem wszyscy zaczęli chorować, wielu umarło w drodze... Trafiliśmy na nieznane tereny, próbowaliśmy dostać się do granicy, tak, jak nakazałeś, Heda, ale...

Gdy głos mu się załamał, kolejny wojownik o długich, rudych włosach postąpił o krok w stronę Theo – a cień w jego spojrzeniu nie zwiastował niczego dobrego.

– Ale wtedy napadli nas Riskgeda.

Heda znieruchomiał, a ja wciągnęłam gwałtownie powietrze. O nie.

Riskgeda. Wyklęty Klan. Najbardziej brutalni i okrutni z Ziemian, którzy przed wieloma laty sprzeciwili się ojcu Theo i usiłowali rozbić koalicję, za co zostali wyjątkowo brutalnie rozgromieni przez wojska Potamikru i na zawsze wygnani na najbardziej suche i nieprzystępne Ziemie Niczyje. Theo zawsze zachowywał najwyższą ostrożność w ich wypadku, każąc wojskom koalicji dniem i nocą strzec granic z tamtymi terenami i nie pozwalając nikomu się tam zapuszczać. Słyszałam wiele opowieści o Wyklętych Wojownikach, ale nigdy nie musiałam martwić się, że coś nam grozi z ich strony – powszechnie wiadome było, jak bardzo obawiają się gniewu syna wielkiego Hedy.

A przynajmniej się obawiali. Aż do teraz.

– Co zrobili? – Theo podszedł powoli do rudowłosego wojownika, a jego pociemniałe oczy ciskały błyskawice. – Ezra, co Riskgeda z wami zrobili?

Wojownik z trudem odwzajemnił jego spojrzenie.

– Zabili każdego, kogo zdołali schwytać.

Poczułam, jak robi mi się ciemno przed oczami. Theo cofnął się gwałtownie; jeszcze nigdy nie widziałam takiego wyrazu jego twarzy. Jednak zanim zdołał chociażby wydobyć z siebie głos, trzeci z wojowników chwycił go za ramię niemalże błagalnym gestem.

– Panie, wiedz, że nie jesteśmy tchórzami. Próbowaliśmy walczyć, powstrzymać ich, ale byliśmy za słabi... uciekliśmy w ostatniej chwili. To cud, że nas nie znaleźli – jego niski głos przepełniał ból, podobnie jak jego oczy koloru wieczornego nieba. – Zobaczyliśmy tylko, jak zabierają Natblidy ze sobą do niewoli. Wszyscy Riskgeda chorowali równie ciężko, jak my, panie, i gdy zobaczyli, że dzieciom nic nie jest, wpadli w jakiś... jakiś szał...

– Xavier mówi prawdę – wpadł mu w słowo Torn. – To było kilka dni temu. Usłyszałem, jak mówili, że deszcz i susza to kara od ich bóstw... Zakradłem się pod ich obóz, widziałem, że uwięzili wszystkie Natblidy, ale nie mogłem ich uwolnić w pojedynkę... Nie mam pojęcia, co chcą z nimi zrobić, ale... – głos mu zadrżał. – Jestem pewien, że je torturowali. Widziałem, jak przecinali im ręce i zbierali ich krew, nie mam pojęcia, dlaczego...

Skrzywił się, jakby wizja tamtych wydarzeń sprawiła mu wręcz fizyczny ból.

– Kiedy tylko zobaczyłem, co się dzieje, ruszyłem po pomoc. Błąkałem się wiele dni, zanim znalazłem nasze rozproszone konie, a potem Xaviera i Ezrę. Myśleliśmy, że nikt nie przeżył, Heda, że ty nie przeżyłeś... Nie wiedzieliśmy, co mamy robić, chcieliśmy dostać się do stolicy błagać Hedę Lexę o pomoc, ale...

– Ale ona także nie żyje – przerwał mu Theo bezbarwnym głosem. Jego twarz pozostała niemalże nieruchoma, ale w jego oczach doskonale mogłam zobaczyć ogrom emocji, które szalały w jego wnętrzu. Szok, ból, bezsilność – i przede wszystkim wściekłość, wściekłość tak wielka, jak jeszcze nigdy dotąd. Byłam pewna, że gdyby jakikolwiek wojownik Riskgedy znalazł się obok niego, potrzebowałby tylko kilku sekund, by roznieść go w pył.

Zacisnęłam powieki, próbując przetworzyć w głowie wszystkie szokujące informacje, które przed chwilą do mnie dotarły. Natblidy. Wychowankowie Hedy, rówieśnicy Kaela i Shaelyn. To przecież.... to przecież tylko d z i e c i. Jakimi potworami trzeba być, żeby je uwięzić i torturować? Co Riskgeda chcą niby tym osiągnąć? Jak mogą być tak chorzy, tak nieludzko okrutni, i to w momencie, w którym wszyscy stoją w obliczu nieuchronnej śmierci – chociaż pewnie nawet o tym nie wiedzą?

Otworzyłam szeroko oczy, gdy do mnie dotarło. Właśnie. N i e w i e d z ą. Nie mają pojęcia o promieniowaniu.

Ale wiedzą za to coś innego.

– Czarna krew. Theo, czarna krew!

Chwyciłam go za ramię, czując, jak serce łomocze mi się w piersi.

Natblidom nie szkodzi natrein, zdrowieją, tak samo, jak ty... Wasza krew najwyraźniej jest odporna na wczesne skutki promieniowania. Riskgeda nie wiedzą o promieniowaniu, ale są świadomi, że wasza krew jest niezwykła, więc jeśli ich przetrzymują i... i upuszczają ich krew... – zasłoniłam dłonią usta. – Theo, oni myślą, że sheidjus to lekarstwo. A jeśli tak myślą, to...

– ...To wykrwawią te dzieci na śmierć.

Wszyscy jak na komendę obróciliśmy się w stronę Jamesa, opierającego się o drzewo z założonymi rękami. Przez wszystkie szokujące informacje, którymi zasypali nas wojownicy, zdążyłam niemalże zapomnieć o jego istnieniu.

– Słyszałem o nich w Azylu – kontynuował blondyn, mierząc nas ponurym spojrzeniem. – Ci ludzie to fanatycy. Jeżeli naprawdę uważają, że choroba popromienna to kara od bóstw, nie zawahają się zabić wszystkie Natblidy dla ich wyjątkowej krwi. Sheidjus nie pomoże im, oczywiście, ale... – potrząsnął głową. Ale wtedy będzie już za późno, dokończyłam w myślach.

Theo zaklął głośno i zaczął chodzić w tę i z powrotem wzdłuż linii drzew, a każdy jego krok przepełniała furia, której nie mógł dać ujścia. Natychmiast uderzyło mnie wspomnienie sprzed pięciu lat, gdy wyglądał niemalże tak samo – w jego komnacie, w wiosce Potamikru, po spotkaniu z Shadem, które zakończyło się wybuchem wojny między klanami. Jego pociemniałe spojrzenie w taki sam sposób ciskało gromy, jego krokami wiodła taka sama wściekłość, taka sama b e z s i l n o ś ć. Świadomość, że nie jest w stanie zrobić nic, by ochronić swoich ludzi przed cierpieniem i śmiercią.

Wtedy, pięć lat temu, to ja znalazłam sposób na rozwiązanie sytuacji – ukrycie mieszkańców wioski w jaskini. Teraz nie było żadnego rozwiązania.

Oprócz jednego.

Bo od pierwszej chwili, gdy patrzyłam na niego w milczeniu – zszokowana, przerażona i równie bezsilna, jak on – tak naprawdę w głębi duszy wiedziałam, co za moment postanowi. Wiedziałam, co oznacza narastająca nagle determinacja w jego oczach, sposób, w jaki zacisnął pięści, gdy zatrzymał się nagle przed wojownikami, patrzącymi w popłochu na jego wściekłość.

I chociaż dokładnie domyślałam się, co za chwilę powie – bo znałam go lepiej, niż on sam – moje serce i tak nie było w stanie się na to przygotować.

– Zaprowadźcie mnie do nich. Najszybciej, jak się da.

Dopiero gdy Potamikru posłusznie skinęli głowami i odwrócili się, by przygotować konie do drogi, odzyskałam władzę w nogach.

– Nie. Theo, nie! – natychmiast rzuciłam się w stronę mojego męża, czując, jak panika przejmuje nade mną kontrolę. – Nie możesz tam jechać, nie możesz...

– Jaki mam inny wybór? – przerwał mi, obróciwszy się do mnie gwałtownie; jego oczy koloru ziemi przepełniał prawdziwy ból. – Nie mogę ich tam zostawić.

– A n a s, twoją rodzinę, już możesz zostawić? – odparowałam z oburzeniem. – Theo, Praimfaya będzie tu najdalej za dwa tygodnie, a tereny Riskgedy są wiele mil stąd. Nie możesz tak po prostu tam jechać, do cholery! Myślisz, że w pojedynkę pokonasz cały klan pierdolonych fanatyków?

Nie powstrzymywałam już krzyku. Theo otworzył usta, ale nie miałam zamiaru dopuścić go do głosu.

– Nie, Theo. Jedziemy do Polis. Jedziemy po n a s z e dzieci. Naszą r o d z i n ę – dodałam z naciskiem. – Nie możesz znów odjechać, nie po tym wszystkim. Nie możemy się znów rozdzielić.

Pojedyncza łza spłynęła mi po policzku. Zobaczyłam, jak na ten widok jego wzrok nieco łagodnieje.

– Ailey.

Poczułam jego dłoń na swojej twarzy, gdy zmusił mnie, żebym spojrzała prosto w jego oczy koloru ziemi.

– Według jakich reguł m y mamy prawo do przetrwania, a oni nie? To nie tylko ostatni z moich ludzi. To są d z i e c i. Takie same, jak Kael czy Shaelyn. Dzieci, których przysiągłem szkolić, wychowywać i bronić. Którym rodzicom pozwoliłem zginąć – głos zadrżał mu lekko. – Czy naprawdę myślisz, że mógłbym żyć ze sobą, jeśli bym ich tam zostawił?

Potrząsnęłam głową i cofnęłam się, czując, jak wzbiera we mnie bezsilna rozpacz.

– Czyli mam po prostu pozwolić ci jechać na pewną śmierć?

Theo ujął delikatnie moje dłonie, a jego wzrok ani na sekundę nie stracił na swojej pewności.

– Nie, Ailey. Doskonale wiem, jakimi ludźmi są Riskgeda i uwierz mi, nie pozwolę im się zabić – odpowiedział cicho. – Wydostanę ich wszystkich stamtąd. I przysięgam, że wrócimy do Arkadii, zanim będzie za późno. Znajdę was. Już raz dotrzymałem słowa.

– Ale... – cofnęłam się i zacisnęłam pięści, czując, jak na jego uspokajający głos jedynie wzbiera we mnie wściekłość. – Co jeśli nie, Theo? Co jeśli coś się stanie? Co jeśli ich nie w...

Urwałam nagle i zacisnęłam usta, powstrzymując się w ostatniej chwili przed wypowiedzeniem kilku słów za dużo. Theo nie wie o tym, że Ludzie Nieba mogą nie wpuścić Ziemian do środka – i nie może się dowiedzieć, zanim nie dotrzemy do Arkadii i zanim nie dopilnuję, by moja rodzina była bezpieczna. Inaczej nigdy im nie zaufa, usłyszałam głos w głowie.

Ale... to w końcu dzieci, zauważyłam po chwili. W dodatku czarnokrwiste, nie ma ich już na świecie zbyt wiele. Jeżeli ich krew w jakiś sposób chroni przed promieniowaniem, może będą chcieli ją zbadać, przemknęło mi przez myśl. Może przez to ich wpuszczą...

Naraz uświadomiłam sobie, o czym myślę, i potrząsnęłam gwałtownie głową. Nie. Zaraz. Przecież to szaleństwo. Nie mogę pozwolić mu jechać. N i e m o ż e tam jechać.

Widząc, że Theo na moje wahanie znów zbiera się, by coś powiedzieć, natychmiast postąpiłam o krok do przodu.

– Theo, jest koniec świata, do cholery – wysyczałam, zaciskając pięści. – Zrozum, to nie jest ryzyko, które możesz od tak sobie teraz podjąć. Już raz myślałam, że cię straciłam, i nie mogę...

Głos załamał mi się mimowolnie. Theo wyciągnął rękę w moją stronę – ale znów się cofnęłam, nagle czując niespodziewany przypływ determinacji.

– Pojadę z tobą – oznajmiłam, patrząc mu prosto w oczy. – Nie zostawię cię z tym samego. Po prostu dostańmy się do Polis i zabierzmy dzieci i Risę do Arkadii, dobrze? – poczułam, jak serce mi przyspiesza. – Wtedy będziemy mogli jechać do Riskgedy i...

Zanim na dobre zdążyła wezbrać we mnie siła do działania, Heda potrząsnął smutno głową.

– Doskonale wiesz, że nie będzie na to czasu. Sama mówiłaś, że promieniowanie rośnie z każdym dniem. Jeśli chcę zdążyć, muszę wyruszyć teraz. I nawet jeśli, i tak nie pozwoliłbym ci jechać. To dzieciom jesteś teraz najbardziej potrzebna, Ailey. Czekają na ciebie.

– To na n a s czekają – odparowałam z goryczą. – Dlaczego nie rozumiesz, że...

– Panie, wszystko gotowe do drogi – dobiegł nas z oddali głos jednego z wojowników. Theo skinął do niego głową – a gdy dostrzegł wyraz mojej twarzy, podszedł do mnie i położył dłonie na moich ramionach, zmuszając mnie, bym spojrzała mu w oczy.

– Ktoś kiedyś powiedział mi, że prawdziwi wojownicy są godni przetrwania właśnie dlatego, że się nie poddają – powiedział cicho. – Kim stałby się Przywódca, gdyby porzucił swoich ludzi na śmierć bez walki? Nie zasłużyłem na przetrwanie, Ailey. Jeszcze nie.

Spuściłam głowę. Wszystko we mnie chciało dalej protestować, krzyczeć, płakać, rzucić się na niego i błagać, by przestał, by z o s t a ł – ale wiedziałam, że to na nic. I chociaż chciałam dalej walczyć, tak naprawdę od samego początku zdawałam sobie sprawę, że jestem bezsilna wobec jego decyzji.

Bo byłam boleśnie świadoma tego, że mój mąż – mężczyzna, w którego wielkim sercu zakochałam się tak wiele lat temu – nie mógłby podjąć żadnej innej. I chociaż w tamtej chwili nie chciałam tego przyznać sama przed sobą, w głębi serca czułam, że na jego miejscu nie zadecydowałabym inaczej.

Bo wiedziałam, że nie robi tego dlatego, że jego ludzie są dla niego ważniejsi od rodziny czy ode mnie. Robi to, bo mi ufa. Ufa na tyle bezgranicznie, że wierzy, że poradzę sobie bez niego – gdy on musi uczynić swoją powinność wobec ludzi, którzy bez niego zginą. Wierzy, że zrobię wszystko, co tylko będzie w mojej mocy, żeby nasza rodzina przetrwała. Że i tym razem go nie zawiodę.

I chociaż wszystko we mnie krzyczało z bólu, wiedziałam, że nie mam innego wyboru, niż także mu zaufać. Tak, jak ufałam mu we wszystkim przez ostatnie pięć lat – które uczynił najpiękniejszymi w moim życiu.

W tamtej chwili nie wypowiedziałam ani słowa, ale wystarczyło mu jedno spojrzenie w moje pełne łez oczy, by zrozumiał, że właśnie puściłam go wolno.

Pocałował mnie, tak delikatnie, ale jednocześnie z takim uczuciem, że z trudem utrzymałam się na nogach. Zacisnęłam powieki i odwzajemniłam pocałunek, wkładając w niego każdą cząstkę siebie, całą miłość, jaką do niego czułam – z desperacką wiarą, że to nie jest ostatni raz.

Ai hod yu in – wyszeptał z mocą, ująwszy moją twarz w dłonie. – I cokolwiek się nie stanie, nic, n i c tego nigdy nie zmieni. Nie zawiodę cię.

Skinęłam głową, czując, jak łzy niekontrolowanie zaczynają spływać mi po policzkach.

Ai hod yu in sentaim – z trudem wydobyłam z siebie głos. – I nigdy mnie nie zawiodłeś, Theo, ani nikogo innego...

Wzięłam głęboki oddech i otarłam oczy. Byłam doskonale świadoma tego, że niczym nie zmienię jego decyzji – i chociaż moje serce właśnie po raz kolejny rozdarło się na kawałki, wiedziałam, że nie mogę się przy nim rozsypać. Musi widzieć mnie silną. Musi być pewien, że dam sobie radę.

– Po prostu... jedź bezpiecznie. I nie martw się o mnie – ujęłam delikatnie jego dłonie w swoje. – Poradzę sobie... wszyscy sobie poradzimy. W końcu... jestem już gona, prawda? – chociaż paliło mnie każde słowo, udało mi się zdobyć na blady uśmiech.

Ciemnobrązowe oczy Theo zabłysły.

– Od zawsze nią byłaś.

Poczułam, jak wzruszenie ściska mnie za gardło. Naraz w mojej głowie pojawiło się tyle słów, tyle wyznań, tyle rzeczy, które chciałam mu powiedzieć – ale gdy właśnie wtedy po raz kolejny rozległo się wołanie Potamikru, dotarło do mnie, że nie możemy już dłużej czekać.

Theo pocałował mnie delikatnie w czoło i puścił moje dłonie, by ruszyć w stronę wojowników – a ja zostałam, nieruchoma, w samym środku lasu, z przeraźliwie wręcz bolesną świadomością, że nie mogę pójść za nim.

Że znowu zostaję sama.

Nagle zobaczyłam, jak Theo zatrzymuje się w połowie drogi – i dopiero po chwili dostrzegłam blondwłosą postać Jamesa w cieniu drzewa. Patrzyłam z szeroko otwartymi oczami, jak Heda kładzie mu dłoń na ramieniu; z odległości nie mogłam usłyszeć ich rozmowy, ale byłam w stanie rozpoznać pojedyncze wyrazy.

Hos op. Set raun.

Sheid em klin.

Wstrzymałam oddech. „Chroń ją".

Patrzyłam, jak James ujmuje rękę Theo w ziemiańskim uścisku; jego twarz wyrażała najwyższą powagę. Heda skinął do niego głową i ruszył w stronę czekających na niego na koniach Potamikru. Wojownicy skłonili przede mną głowy z szacunkiem i skierowali wierzchowce pomiędzy drzewa. Theo już miał ruszyć za nimi, ale na moment zawrócił konia i posłał mi ostatnie spojrzenie, przepełnione czystą miłością – i zupełnie niezachwianą pewnością.

Wrócę, mówiły jego oczy koloru ziemi. Wrócę do was. Wszystko będzie dobrze.

Mebi oso na hit choda op nodotaim.

Patrzyłam w milczeniu, jak mężczyzna, którego kocham, znika za zakrętem wśród tętentu końskich kopyt. Nie wiem, jakim cudem udało mi się w tamtej chwili powstrzymać samą siebie, by nie rzucić się za nim biegiem, by nie wrzasnąć na cały las, by wracał, by nie odjeżdżał, by mnie n i e z o s t a w i a ł.

Zamiast tego wzięłam głęboki oddech, odwróciłam się i ruszyłam w stronę wierzchowca, na którym czekał już James. Bez słowa podał mi rękę, bym wskoczyła na grzbiet zwierzęcia – i w zupełnym milczeniu ruszyliśmy przed siebie, w stronę majaczącej się pomiędzy drzewami wieży Polis.

Obyśmy spotkali się ponownie.



* * *



Stolica po tej stronie kontynentu zdecydowanie różniło się od miasta, które przez ostatnie pięć lat nazywałam domem. Polis było przede wszystkim o wiele większe – jego skomplikowana zabudowa tworzyła mozaikę starych, kamiennych budynków sprzed Praimfayi i blaszanych ziemiańskich chat. Mimo że miasto tętniło życiem i wypełnione było Ziemianami z różnych plemion, można było wyczuć napięcie w powietrzu; wielu przechodniów zdawało błąkać się bez celu, a ulice nieustannie patrolowały oddziały uzbrojonych wojowników Azgedy o wyjątkowo bezlitosnych spojrzeniach.

Ja i James przez co najmniej dwie godziny kluczyliśmy między niekończącymi się uliczkami, próbując wypatrzeć wśród Ziemian jakąkolwiek znajomą twarz – a im niżej słońce schodziło po linii horyzontu, tym bardziej rosła moja frustracja, coraz bardziej przypominająca niemą rozpacz.

Nie ma ich, powtarzał okrutny głos w mojej głowie, gdy kolejne ciemnowłose dziecko biegnące przez ulicę okazało się nie być Kaelem. Nie dotarli tu. Stało się coś złego. Schwytali ich. Zabili ich...

– Tam!

Niespodziewanie James zatrzymał konia – tak gwałtownie, że z trudem utrzymałam się w siodle.

– Co do cholery... – wciągnęłam powietrze, oburzona, ale chłopak machnął jedynie ręką ze zniecierpliwieniem.

– Tam, przed nami! Ailey, widzisz to?

Rozejrzałam się z mocno bijącym sercem, spodziewając się zobaczyć Risę czy Shaelyn – ale nie dostrzegłam żadnej znajomej twarzy.

– James, o co ci...

– Ta dziewczyna. Czarny tatuaż. Widzisz ją? – syknął do mnie blondyn, powoli kierując konia we wskazaną przez siebie stronę. – Przypatrz się uważnie.

Zmrużyłam oczy. Rzeczywiście, pod ścianą jednego z budynków siedziała młoda, długowłosa dziewczyna z przypominającym kwiat tatuażem na czole – ale byłam pewna, że nigdy dotąd jej nie spotkałam; miała zamknięte oczy i przez dłuższą chwilę byłam pewna, że po prostu medytuje. Dopiero gdy podjechaliśmy nieco bliżej, dostrzegłam, że cały czas wykonuje lekkie ruchy rękami – najpierw przykłada dłoń do serca, potem do oczu, a na końcu zatacza kciukiem kółko na swoich ustach.

I wtedy do mnie dotarło.

Znak.

To przecież Znak!

Zeskoczyłam z konia, czując, jak serce tłucze mi się w piersi. Drżące z przejęcia nogi niemalże same zaprowadziły mnie pod ścianę budynku. Gdy razem z Jamesem stanęliśmy przed dziewczyną, otworzyła w popłochu swoje duże, ciemne oczy i przez moment wyglądała, jakby miała za chwilę zerwać się do ucieczki – ale James powstrzymał ją, jednym ruchem ściągnąwszy kaptur z głowy.

Daunde geda nou gon ge sin in – powiedział cicho, tak cicho, żeby mijający nas Ziemianie nie mogli go usłyszeć.

Dziewczyna zmierzyła go badawczym spojrzeniem, a potem przeniosła wzrok na mnie. Poczułam, jak James szturcha mnie lekko w ramię, i gorączkowo zaczęłam szukać w pamięci, jak brzmiały słowa, które przed wieloma tygodniami usłyszałam od Risy.

„To miejsce daleko, nie do zobaczenia. To miejsce daleko, o którym się nie mówi"

Daunde geda nou gon ge hola hashta au – dokończyłam drżącym głosem.

Dopiero wtedy twarz ciemnowłosej Ziemianki rozświetlił uśmiech.

Mafta ai op – rzuciła cicho, podniósłszy się z ziemi. – Tylko powoli. Nie dajcie się zobaczyć.

I zanim zdążyłam chociażby otworzyć usta, zniknęła za ścianą budynku.

Spojrzeliśmy z Jamesem po sobie. Jego twarz wyrażała niemalże wszystkie emocje, które się we mnie kotłowały.

– No to... panie przodem? – mruknął, nałożywszy kaptur z powrotem na głowę. Rozejrzałam się ukradkiem po ulicy, upewniwszy się, że nie obserwuje nas żaden patrol Azgedy, i zrobiłam to samo.

– Najwyraźniej nie mamy wyboru.


_______________________________________________

Tłumaczenie:

Ha yo ste kik raun? Weron moun-de kamp raun? – Jakim cudem żyjecie? Gdzie jest reszta [Potamikru]?

Ron of ucieczka

Wamplei – śmierć

Fleim daun – spalić całkowicie (tu chodziło o efekt czarnego deszczu, gdy skóra „płonie" – poparzenia)

Sis osir au – Pomóż nam

Natblidas Czarnokrwiści

Riskgeda – Wyklęty Klan (nazwa stworzona ze słowa riski, oznaczającego ciemny)

Sheidjus – czarna krew

Ai hod yu in – Kocham cię

Ai hod yu in sentaim – Też cię kocham

Gona – wojownik, wojowniczka

Hos op – Pospiesz się

Set raun – Zostań [z nią]

Sheid em klin – Chroń ją

Mebi oso na hit choda op nodotaim – Obyśmy spotkali się ponownie

Daunde geda nou gon ge sin in. Daunde geda nou gon ge hola hashta au – To miejsce daleko, nie do zobaczenia. To miejsce daleko, o którym się nie mówi

Mafta ai op – Chodźcie za mną

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top