27 - For who I am

– Pani inżynier, nie czas na małą przerwę?

Uśmiechnąwszy się pod nosem na dźwięk znajomego głosu, otarłam czoło i powoli zeszłam w dół po drabinie, na której od dobrej godziny usiłowałam zreperować pokaźny otwór w ścianie zewnętrznej pierścienia Arki. Widok czekającej na mnie Camille, opierającej się z uśmiechem o słup na dole, i dwóch misek z obiadem w jej dłoniach, sprawił, że przed moimi oczami natychmiast pojawiły się wszystkie dni w kosmosie, gdy odwiedzała mnie w czasie praktycznie każdej przerwy w pracy. Zwykle dawna ja była tak pochłonięta zleceniem, że nawet nie pamiętałam o czymś tak trywialnym, jak obiad. Świadomość, że dziś było dokładnie tak samo – mimo tak niewiarygodnie odmiennych okoliczności – sprawiała, że wzruszenie znów ścisnęło mnie w gardle.

– Dzisiaj niestety głównie warzywa, zwierząt w lasach jest coraz mniej z każdym dniem – westchnęła lekko moja przyjaciółka, podając mi miskę, i ruszyłyśmy w stronę niewielkiej drewnianej ławki, ustawionej pod ścianą. – Nie żebym bardzo narzekała, ale... cholera, jak sobie pomyślę, że przez pięć lat nie zobaczę na oczy dziczyzny...

– Hej, nie widziałaś jej przez jakieś dwadzieścia cztery i jakoś dałaś radę – szturchnęłam ją z krzywym uśmiechem, który szybko zrzedł, gdy w pełni dotarły do mnie jej słowa.

– Pięć lat... – powtórzyłam, gdy usiadłyśmy. – Czy naukowcy są pewni, że po tym czasie Ziemia będzie bezpieczna? To znaczy... Co z roślinami, zwierzętami?

– Nie jesteśmy niczego pewni – skrzywiła się lekko Camille. – Wiemy tylko, że wtedy poziom promieniowania powinien być na tyle niegroźny, by móc opuścić Arkę. A jak świat będzie wtedy wyglądał... nie mam pojęcia.

Zamilkła i zajęła się jedzeniem, a ja zapatrzyłam się w dal, na zamglony las za murami Arkadii, czując narastający ucisk w żołądku.

Jak to możliwe, że to wszystko za kilka tygodni zniknie z powierzchni ziemi? Że po całej tej pracy, którą Ziemia przez ostatnie dziewięćdziesiąt osiem lat włożyła w odrodzenie się po nuklearnej katastrofie, to po prostu wydarzy się ponownie? Że przyroda znów będzie musiała zaczynać od początku – i wszystko przez głupotę jej rzekomo najinteligentniejszych mieszkańców, którzy bezmyślnie stworzyli setki reaktorów jądrowych, nie bacząc na to, jak przerażające skutki może to przynieść?

Samo myślenie o tym sprawiało, że traciłam cały apetyt – mimo świadomości, że to mogą być jedne z ostatnich świeżych warzyw, jakie zjem przez nastepne kilka lat. Patrząc na Camille, jedzącą spokojnie mimo tematu naszej rozmowy, uświadomiłam sobie naraz wyraźną różnicę między Arkadianami a Ziemianami, której nie dostrzegałam wcześniej. Owszem, ludzie z Arki, gdy się tu znaleźli, na pewno byli zachwyceni pięknem Ziemii i natury równie mocno, jak ja, gdy wylądowałam na powierzchni pięć lat temu.

Ale teraz, patrząc na nich w Arkadii, dotarło do mnie, że to miejsce – ta planeta, ich nowy dom – nie ma w ich świadomości takiej wartości, jak u Potamikru, Trikru czy jakiegokolwiek innego klanu. Ziemianie traktują Ziemię nie tylko jak dom, ale i jak świętość. Potrafią oddać naturze należny jej szacunek, próbują żyć z nią w symbiozie, a nie bezmyślnie ją niszczyć. Nauczyli mnie tej niezwykłej miłości do tej planety wiele lat temu. Myśl, że całe piękno natury, które nas otacza, za kilka tygodni będzie doszczętnie z n i s z c z o n e, sprawiała, że miałam ochotę krzyczeć.

Nie wspominając o ludziach, którzy podzielą jej los...

– Granatowa czy czarna? – głos Camille wyrwał mnie z ponurych rozmyślań. Zamrugałam, gdy dotarło do mnie, że dziewczyna już dawno skończyła swoją porcję obiadu i macha mi przed oczami dwoma kurtkami, łudząco podobnymi do tej, którą nosiła ona sama.

Odstawiłam niemalże nietkniętą miskę z jedzeniem na ławkę i zmarszczyłam brwi.

– Co?

– No, którą chcesz? – powtórzyła ze zniecierpliwieniem blondynka, podsuwając mi obie kurtki niemalże pod nos. – Wiem, że nie ma za dużego wyboru kolorystycznego, ale...

– Cam, to bardzo miło, ale nie potrzebuję tego – zdobyłam się na blady uśmiech, wręczając je jej z powrotem. – Na pewno komuś innemu przydadzą się bardziej.

Camille potrząsnęła gwałtownie głową w odpowiedzi i przestąpiła z nogi na nogę, tak jak zawsze, gdy nie ma zamiaru zaakceptować sprzeciwu.

– Mamy ich wystarczająco, a przecież musisz jakoś wyglądać w czasie pracy. Bierz, bardziej polecam tę czarną, materiał jest trochę milszy...

– Zaraz. „Jakoś wyglądać"? – uniosłam brew, wskazując dłonią na swój ziemiański kombinezon ze skóry. – A teraz nie wyglądam „jakoś"?

Nie umknęło mojej uwadze, że przez twarz Camille przebiegł cień – ale jedynie uśmiechnęła się w odpowiedzi.

– Nie o to chodzi. Po prostu robi się zimno, a w dodatku pracujesz na wysokościach – wzruszyła ramionami i zanim zdążyłam zareagować, wcisnęła mi czarną kurtkę w dłonie, uśmiechając się jak gdyby nigdy nic. – Bierz ją. Lepiej będzie, jeśli zakryjesz ramiona.

– Dobrze, pani nianiu – odparłam, przewróciwszy oczami, i z westchnieniem rezygnacji wciągnęłam kurtkę na siebie – i dopiero wtedy dotarł do mnie prawdziwy sens jej słów.

Poczułam, jak mimo ciepła materiału przechodzi mnie zimny dreszcz.

– Chcesz, żebym zakryła tatuaże, prawda? – spytałam cicho.

Camille zamrugała, jakby nie rozumiała, o czym mówię, ale po wyrazie jej oczu natychmiast poznałam, że trafiłam w sedno. Już otwierała usta, by zaprotestować, ale powstrzymałam ją ruchem ręki.

– Zrobię to, jeśli tak bardzo ci zależy – odparłam, wzruszywszy ramionami. – Ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego. – położyłam jej dłoń na ramieniu, zmuszając ją, by na mnie spojrzała, mimo rosnącego ucisku w moim żołądku. – Jestem stąd, Cam. Urodziłam się tutaj. Ostatnie pięć lat tego nie zmieniło... mimo że zmieniło się prawie wszystko inne. Ale... To przecież nadal ja.

Posłałam jej blady, ale pokrzepiający uśmiech, który z trudem odwzajemniła, unikając mojego wzroku.

– Wiem, Ailey – odszepnęła w odpowiedzi. – Wiem.

Poprawiła delikatnie kołnierz mojej kurtki, a potem zauważyła moją praktycznie nietkniętą porcję – i z jej twarzy w jednej sekundzie zniknęły resztki powagi.

– Będziesz to kończyć, czy...? – wyszczerzyła się do mnie. Pokręciłam z rozbawieniem głową, by już po chwili patrzeć, jak blondynka jak gdyby nigdy nic pochłania swoją ukochaną dziczyznę.

Już miałam rzucić jakąś sarkastyczną uwagę, ale w tamtym momencie niespodziewanie poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. Zmarszczyłam brwi i rozejrzałam się bacznie po pogrążonej w pracy Arkadii – i dopiero po dłuższej chwili zauważyłam znajomą, jasnowłosą postać, opierającą się o metalową ścianę jednego z garaży.

Natychmiast odwróciłam głowę, czując, jak po raz kolejny przebiega mnie dreszcz – tym razem ze złości. James nie odezwał się do mnie od rana ani razu, a na spotkaniu z czwórką, gdy ustalaliśmy, w których sektorach Arkadii będziemy pracować, nawet na mnie nie patrzył. Jeżeli reszta to zauważyła, nie dali po sobie tego poznać; ja sama traktowałam go jak powietrze od momentu, w którym zostawiłam go przy ogrodzeniu. Jego niedorzeczne, okrutne słowa nadal płonęły w mojej głowie, utwierdzając mnie w przekonaniu, że nie zasłużył już na ani jedno moje spojrzenie.

Ale z jakiegoś powodu, w tamtej chwili, gdy czułam na sobie jego przeszywający wzrok – i zanim zdążyłam samą siebie przed tym powstrzymać – moje oczy same powędrowały z powrotem w jego stronę. I pożałowałam tego w chwili, w której nasze spojrzenia się skrzyżowały.

Bo jego oczy były równie lodowate, co jego krzywy, przepełniony niemalże pogardą uśmiech.

Nie patrzył na mnie. Patrzył na moją kurtkę.

Nie wypowiedział ani jednego słowa, a mimo to doskonale wiedziałam, co krzyczą jego szarozielone oczy. I z jakiegoś powodu w jednej chwili ciemny materiał na moich ramionach stał się wyjątkowo ciężki.

– Muszę się przejść – wymamrotałam do Camille i ruszyłam szybko przed siebie, wzdłuż ścian pierścienia Arki, jak najdalej od garaży, jak tylko się dało. Jak najdalej od niego i jego przeszywającego spojrzenia, które w jednej chwili całkowicie wyprowadziło mnie z równowagi. Które sprawiło, że niepewność po raz kolejny zaczynała chwytać mnie za gardło, a poczucie winy, którego przecież nie powinnam w sobie mieć, ciążyło na mnie wraz z materiałem strażniczej kurtki.

Durnej, zwykłej kurtki, którą m a s z p r a w o nosić, zrugałam się natychmiast w myślach, potrząsając głową. Nie robisz nic złego, do cholery. Jesteś stąd. Jesteś w domu. Ze swoimi ludźmi. Masz prawo nosić to, co oni.

Jesteś w domu. Ze swoimi...

Zacisnęłam powieki.

Jeśli jestem w domu, to dlaczego czuję się tak cholernie źle?

Niezależnie od tego, jak usilnie próbowałam oszukiwać samą siebie i odpychać te myśli jak najdalej, żeby nie rozpaść się całkowicie, nie byłam w stanie przed tym uciekać cały czas.

Tak, Arka była miejscem, w którym mieszkałam przez dwadzieścia lat. Ale mój dom, który mój mąż wybudował dla nas przed laty, spłonął. Na moich oczach.

Tak, wychowałam się z Ludźmi Nieba, ale moje kru, moi ludzie, których częścią się stałam, zamienili się w popiół w radioaktywnym ogniu, zanim zdążyło do nich dotrzeć, co się dzieje.

A teraz tkwię tutaj, bezpieczna, w jedynym miejscu, które może nas uratować, gdy kolejne setki, tysiące Ziemian nie mają pojęcia, co ich czeka. Pracuję, by w Arce dało się przeżyć, chociaż wiem doskonale, że nie uda się w niej zmieścić nawet połowy Polis – nie wspominając o ludziach, których przywiodłam tu z Azylu, zapewniając, że znajdą w murach Arki ocalenie. Wspinam się po rusztowaniach, jem potrawkę z dzika i pozwalam zakrywać swoje tatuaże, znaki mojego domu, z którego nic już nie pozostało. Robię to wszystko – i to nie tylko po to, żeby udowodnić Jamesowi, że myli się co do Arkadian.

Robię to, próbując za wszelką cenę zagłuszyć w sobie przerażenie tym, że chociaż zewsząd otaczają mnie ludzie, tak naprawdę jestem tutaj sama.

Bo Theo, moje dzieci i Risa – m o j a p r a w d z i w a r o d z i n a, jedyna, jaką kiedykolwiek będę mieć, jest dziesiątki mil ode mnie. I tkwię tutaj, udając, że mam kontrolę nad czymkolwiek, kiedy tak naprawdę nie mogę nawet zacząć ich szukać.

A najbardziej zabija mnie myśl, że w każdej chwili, kiedy o tym myślę, wszyscy mogą od dawna być martwi.

Zatrzymałam się dopiero w odległej części obozu, niemalże przy samym jego końcu, gdzie ludzie wreszcie przestali otaczać mnie z każdej strony, a gwar Arkadii został zagłuszony przez wiatr. Krew nadal szumiała mi w uszach, a wszystkie emocje buzowały we mnie, nie potrafiąc znaleźć ujścia. Zaklęłam głośno i kopnęłam w leżącą obok starą puszkę, tak, że odbiła się z głuchym brzękiem od metalowego ogrodzenia.

Jakim cudem w ciągu kilku miesięcy wszystko stało się tak popieprzone?

– Mnie się pytasz – dobiegł mnie rozbawiony głos, tak blisko, że niemalże podskoczyłam. Obróciłam się gwałtownie, by napotkać uśmiech Villienne, opierającej się jak gdyby nigdy nic o jeden z zaparkowanych obok land roverów.

Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wypowiedziałam te słowa na głos, i poczułam, jak mimowolnie się czerwienię. Villienne pokręciła z rozbawieniem głową, ale na widok mojego spojrzenia jej uśmiech szybko zbladł.

– Co się dzieje, Ailey? – podeszła bliżej, tak, że mogłam zobaczyć znikający już siny ślad na jej szyi, okrutną pamiątkę po dniu ucieczki z Azylu. Teraz miałam wrażenie, że od tamtej chwili minęły całe miesiące, a nie zaledwie kilkanaście dni.

Potrząsnęłam głową, czując, jak zaczyna ściskać mnie w gardle. Nie chciałam z nią rozmawiać – ani z nią, ani z nikim – ale jednocześnie czułam, że muszę wyrzucić z siebie chociaż odrobinę duszących mnie emocji, inaczej całkiem tutaj zwariuję.

Praimfaya się dzieje, V – odparłam z goryczą. – Jakim cudem ci wszyscy ludzie, tam, poza Arkadią, giną każdego dnia, a my...

Zacisnęłam usta, próbując zebrać myśli.

– Wyjaśnij mi, jak to, do cholery, możliwe, że nasi ludzie tak po prostu z tym żyją? Że się z tym, nie wiem, pogodzili? Ja nawet... Nawet nie wiem, jak mogę tu tkwić, kiedy oni wszyscy... – pokręciłam znów głową, głos odmówił mi posłuszeństwa.

Villienne położyła mi dłoń na ramieniu – a gdy uniosłam na nią wzrok, zobaczyłam z zaskoczeniem, że jej orzechowe oczy przepełnia ciepło.

– Ailey. Musisz zrozumieć, że zarówno Setka, jak i ludzie z Arki przeszli tu przez piekło – odparła łagodnie. – Wiem, że to okrutnie brzmi, ale to, co nadchodzi, to po prostu kolejna przeszkoda na drodze do przetrwania, którą muszą pokonać. Do niedawna była to A.L.L.I.E.... a jeszcze wcześniej Mount Weather, Żniwiarze i wojna z Trikru. – westchnęła, uśmiechając się blado. – Dla nich to prostu kolejny dzień w raju.

– To nie jest śmieszne – skrzywiłam się. Wiedziałam, że Villienne patrzy na to racjonalniej, niż ja, ale jej słowa w żaden sposób nie ukoiły mojej frustracji.

– Nie twierdzę, że jest – odparła blondynka cicho, spuściwszy wzrok. – Ale to, kim jesteśmy, a to, kim się stajemy, żeby przetrwać, to dwie bardzo różne rzeczy, Ailey.

Przez chwilę ważyłam w milczeniu sens jej słów – o tyle zaskakujących, co boleśnie wręcz trafnych – a potem spojrzałam na nią z ukosa.

– Kim jesteś i co zrobiłaś z Villienne, która jeszcze do niedawna gardziła całą ludzkością? Kosmici cię podmienili, czy co? – uniosłam brew.

– A ty kim jesteś i co zrobiłaś z Ailey, która próbowała urwać mi głowę w Azylu za używanie niecenzuralnych słów? – odgryzła się V, posyłając mi krzywy uśmiech.

Pokręciłam głową z westchnieniem i minęłam ją, by usiąść na masce land rovera i podciągnąć się na jego dach. Po chwili dziewczyna zrobiła to samo – i siedziałyśmy tak obie, wpatrzone w górujący nad obozem pierścień Arki, milcząc przez długą, wypełnioną jedynie szumem wiatru chwilę. Przymknęłam oczy, rozkoszując się ciszą, która choć na chwilę mogła ukoić moje myśli. Prawdopodobnie przez następne lata, mieszkając z tyloma ludźmi na tak małej przestrzeni, nie będzie nam dane często jej zaznać, pomyślałam z uciskiem w żołądku.

Czy Kael i Shaleyn poradzą sobie z życiem bez promieni słońca, wśród oślepiających jarzeniówek? Czy będą w stanie żyć bez świeżego wiatru o zapachu lasu i wdychać śmierdzące metalem powietrze? Czy zniosą świadomość, że nie będą mogli poczuć trawy pod stopami przez pięć długich lat?

Gdy bezsilne łzy napłynęły mi do oczu, dotarło do mnie, że wcale nie pytam o moje dzieci, tylko o samą siebie.

Zacisnęłam pięści. Miałam ochotę wręcz kopnąć się za to, że po raz kolejny myślę o sobie – i to w chwili, gdy tak ogromna liczba ludzi jest w niebezpieczeństwie, którego nie mogę sobie nawet wyobrazić. Ale odkąd tu trafiłam, moje myśli stanowiły jeden wielki mętlik i z każdą kolejną chwilą czułam, że coraz bardziej tracę nad nimi kontrolę. Nie miałam pojęcia, co mam robić, co mam czuć.

Kim powinnam być.

Naraz usłyszałam w głowie moje własne słowa sprzed kilku chwil, skierowane do Camille. "To przecież nadal ja".

Ale.... kim tak naprawdę jest ta "ja"? Kim stałam się po tym wszystkim? Kim jestem tutaj, w Arkadii, w rzeczywistości zupełnie innej niż ta, którą dotąd znałam?

Czy jestem Ailey Theen, inżynier z Arki, Dziewczyną z Nieba, która była w stanie zrobić wszystko, by dostać się do Skaikru? Czy Ailey kom Potamikru, żoną Hedy, która nigdy nie pogodzi się z utratą swojego domu i swoich ludzi?

Jeżeli jestem z Ludu Rzeki, dlaczego widok Arki sprawia, że jest mi jak dawniej? Jeżeli jestem z Ludzi Nieba, dlaczego w dawnym domu czuję się jak w więzieniu?

A co, jeśli tak naprawdę nie należę już nigdzie?...

Otworzyłam oczy. Z każdą kolejną chwilą chaos w mojej głowie stawał się coraz trudniejszy do zniesienia i wiedziałam, że oszaleję, jeśli nie zajmę czymś myśli.

Spojrzałam na blondwłosą postać obok mnie. Villienne również milczała, zapatrzona w dal – ale w jej milczeniu było coś całkowicie innego, niż w moim, coś, czego nie umiałam nazwać. Zamrugałam, próbując zrozumieć, w jaki sposób tak okrutnie złamana życiem dziewczyna mogła tak po prostu wytrzymywać bycie w miejscu, którego przecież tak panicznie się bała jeszcze kilka dni temu – i do którego tak desperacko nie chciała wracać. Jakim cudem ta najbardziej wybuchowa, nieufna i bezkompromisowa z czwórki zachowuje tutaj największy spokój?

– Villienne... – mój głos, nieco ochrypły, przerwał ciszę pomiędzy nami. Blondynka drgnęła, ale nie oderwała wzroku od Arki.

– Wiem, o co chcesz mnie spytać, Ailey – westchnęła cicho. Otworzyłam usta, ale po chwili je zamknęłam, gdy w końcu spojrzała na mnie swoimi pełnymi powagi, orzechowymi oczami – oczami, w których odbijało się więcej cierpienia, niż w czyichkolwiek, kogo znałam.

– Byłam tam. Byłam na ich grobach – wyszeptała po chwili. – Poszłam tam ze wszystkimi, którzy zrobili to wszystko w... w Mieście Światła... razem ze mną. Oni zmierzyli się z tym już dawno temu, ale wtedy... – głos załamał jej się lekko. – Wtedy nie miałam odwagi nawet na to. Nie potrafiłam nawet... nawet przeprosić. Uciekłam, bo myślałam, że to jedyny sposób, żeby mnie to nie zabiło. Dopiero teraz... dopiero znowu tutaj widzę, że wcale tak nie jest.

Poczułam, jak ucisk w miejscu mojego serca wzrasta jeszcze bardziej.

– V, ja...

– Wiem, że ci przykro, Ailey – ucięła blondynka. – Mi też jest. I być może nigdy nie przestanie być. Ale... – wzięła głęboki oddech, znów zapatrzywszy się w dal, jakby mogła zobaczyć coś, czego ja nie byłam w stanie dostrzec. – Ale dopiero tutaj tak naprawdę zrozumiałam, o czym mówiłaś wtedy, w górach. I chociaż to wszystko nawet na chwilę nie przestaje być zupełnie popieprzone, jestem świadoma jednego.

Spojrzała na mnie z taką powagą, że przeszedł mnie dreszcz.

– To koniec świata, Ailey. Koniec wszystkiego, co znamy. Nadchodzi po nas wszystkich i tak naprawdę nie mamy pojęcia, ilu z nas będzie w stanie to przeżyć. Więc jeśli to moje ostatnie dni na Ziemi, nie zamierzam spędzać ich na karaniu samej siebie za.... za coś, na co nie miałam żadnego wpływu.

Jej głos zadrżał.

– Jeżeli czegoś mogłam nauczyć się od Arkadian, to właśnie tego. Żyją dalej po tym całym piekle, które przeszli, bo sobie wybaczyli. Jeśli nie postaramy znaleźć w sobie przebaczenia dla samych siebie, będziemy żyć na próżno. – spojrzała na mnie z błyskiem w oku. – A dopóki chociaż próbujesz pozwolić temu odejść...

– Jesteś na dobrej drodze – dokończyłam, czując, jak mimowolnie szeroki uśmiech wkrada mi się na twarz. Villienne odwzajemniła go – i był to najszczerszy ze wszystkich uśmiechów, jaki kiedykolwiek dotąd u niej widziałam.

– Hej!

Jak na komendę obie obróciłyśmy głowy w stronę, z której dobiegł nas znajomy okrzyk. Z tej odległości z trudem rozpoznałam Benjamina, który machał do nas spod pierścienia Arki. Villienne westchnęła ciężko na ten widok i zwinnie zeskoczyła z powrotem na ziemię, kręcąc głową.

– Ile beze mnie wytrzymał, godzinę? – przewróciła oczami. – Chodźmy zobaczyć, czego ten stary zgred chce, może dowiedział się czegoś nowego.

Uśmiechnąwszy się pod nosem na "starego zgreda", również zsunęłam się z dachu land rovera i ruszyłam za Villienne. Z zaskoczeniem zauważyłam, że wszystkie emocje, które targały mną do tej chwili, w końcu zelżały. Kto by pomyślał, że ze wszystkich ludzi to właśnie z V przeprowadzę taką rozmowę, przemknęło mi przez myśl. I w dodatku, że mi to pomoże.

– Czemu się tak na mnie patrzysz? – wyrwał mnie z zamyślenia głos blondynki, która na powrót przybrała swoją zwykłą, podejrzliwą minę. Pokręciłam głową w odpowiedzi, nie przestając się uśmiechać.

– Po prostu nie sądziłam, że Villienne Paige kiedykolwiek będzie mnie cytować.

Nieoczekiwanie, oczy V zabłysły.

– A ja nie sądziłam, że Ailey kom Potamikru dwukrotnie uratuje mi życie.

I zostawiwszy mnie na środku Arkadii ze łzami wzruszenia w oczach, ruszyła lekkim krokiem w stronę Benjamina.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top