26 - You don't belong here

– Czyli... to wszystko, ta cała fala promieniowania... to przez reaktory jądrowe? – wstałam z krzesła i zaczęłam przechodzić się wzdłuż kabiny, zaciskając pięści, by opanować narastające drżenie rąk.

Benjamin skinął głową i nerwowym ruchem poprawił okulary na nosie.

– Proces ich niszczenia na całym świecie trwał wiele lat, ale nikt nie miał o tym pojęcia, dopóki A.L.L.I.E nie stworzyła Miasta Światła – odpowiedział. – Teraz prawdopodobnie większość Ziemi jest już niemożliwa do zamieszkania.

Zacisnęłam powieki. Niemożliwa do zamieszkania.

Czyli większość mieszkańców planety jest już martwa.

Naraz uderzyły mnie ostatnie słowa Azaira, które wypowiedział, zanim promieniowanie zabrało mu ostatni oddech. „Nikt się nie ostał".

– I... nie ma żadnego sposobu, żeby to zatrzymać? Ż a d n e g o? – nawet nie próbowałam ukryć rozpaczy w moim głosie.

Tym razem to Camille pokręciła przecząco głową.

– Nasi ludzie cały czas próbują znaleźć sposób, prowadzą badania, ale... na razie naszym jedynym wyjściem pozostaje Arka. – wskazała na ściany dookoła nas. – Jeżeli uda nam się ją zreperować na czas, będzie w stanie wytrzymać falę śmierci. Przynajmniej tak twierdzi Clarke Griffin.

– Ale... przecież Arkadia to tylko jeden pierścień Arki – rozłożyłam bezradnie ręce. – Cały statek nie był w stanie pomieścić nawet trzech tysięcy ludzi. Jak niby zamierzacie zapewnić wszystkim miejsce?

– Spokojnie, Ailey. Clarke powiedziała, że każdy z nas będzie w stanie tu przeżyć – Camille podeszła do mnie i położyła mi uspokajająco dłoń na ramieniu, ale strąciłam ją i odsunęłam się.

– „Każdy z nas" – powtórzyłam po niej, czując wzbierającą we mnie gorycz. – My, czyli Skaikru, prawda? A co będzie z mieszkańcami Polis? Z Trikru, Ludźmi Lodu, ze wszystkimi innymi klanami? Do cholery, tu chodzi przecież o los całej ludzkości!

Nie umknęło mojej uwadze, że na dźwięk moich słów twarz Camille na ułamek sekundy wykrzywił grymas – ale jej głos nie zmienił swojego łagodnego tonu.

– Ailey, musisz zrozumieć, że nasi ludzie robią, co w ich mocy...

Zacisnęłam powieki i odwróciłam się od niej, czując, jak od jej zapewnień robię się jedynie coraz bardziej zirytowana. Nie mogłam zrozumieć, jak mogła tak po prostu przejść do porządku dziennego z informacją, że najdalej za dwa miesiące wszyscy poza Arkadią mogą zginąć – i to przez niemożliwą do powstrzymania, śmiercionośną falę promieniowania, która w chwili, w której rozmawiamy, niszczy życie na całej planecie. Jak Camille może być tak spokojna, do cholery?!

Bo mieszka tutaj, w Arkadii, usłyszałam odpowiedź w swojej głowie. Nigdy nie miała swojego kru, które zostawiła miesiące temu na pastwę radioaktywnego ognia. Nie musi żyć z tym, że jej dom został zmieciony z powierzchni Ziemi, a wszyscy ludzie, których znała, prawdopodobnie umarli w męczarniach.

I nie musi zastanawiać się w każdej sekundzie swojego życia, czy jej mąż był wśród nich...

Wzięłam głęboki oddech, czując, jak rozpacz zaczyna przejmować nade mną kontrolę. Gdybym tylko mogła to przewidzieć. Gdybym tylko zauważała znaki, zrozumiała, co się dzieje, chociaż odrobinę wcześniej...

Tysiące ludzi. Zginęły tysiące ludzi.

I jeżeli ktoś nie znajdzie jakiegokolwiek rozwiązania, ratującego wszystkich, zginą kolejne tysiące.

Zamrugałam, próbując powstrzymać palące łzy. Weź się w garść, Ailey. Nie możesz się teraz rozsypać. Nie teraz.

– Czy ktoś z was ma jakiekolwiek wieści od naszych? Wiecie, czy dotarli do Polis? – mój głos zabrzmiał wyjątkowo słabo, gdy popatrzyłam po twarzach czwórki, wszystkich jednakowo zmęczonych i przygnębionych. Zauważyłam kątem oka, że Camille drgnęła na dźwięk słowa „naszych", ale nic nie powiedziała.

James pokręcił przecząco głową, nadal nie unosząc wzroku. Widząc, w jakim jest stanie, mogłam jedynie domyślać się, jak się czuje po konfrontacji z matką i Arkadianami. Najwyraźniej nie tylko dla mnie powrót do starego życia był szokiem, przemknęło mi przez myśl. Bardzo chciałam z nim o tym wszystkim porozmawiać, ale wiedziałam, że będę mogła to zrobić dopiero na osobności.

– Nikt tutaj niczego nie wie. Sojusz z Azgedą teoretycznie jest pewny, ale... – Benjamin skrzywił się nieznacznie. – Władze wiedzą swoje, i wolą nie ryzykować. Musielibyśmy mieć pozwolenie na wysłanie wiadomości do Polis, ale raczej nic by to nie dało. I tak by ich tu wszystkich nie wpuścili.

Jego wzrok wyraźnie pociemniał, gdy zerknął za siebie. Zamrugałam, uświadomiwszy sobie nagle, że Lucas, stojący ze zwieszoną głową z tyłu pokoju, nie odezwał się jeszcze ani razu – co było do niego przecież zupełnie niepodobne. Dopiero po kilku sekundach, patrząc na twarze jego i Jamesa, z którego oczu całkowicie zniknęły dawne iskry, dotarło do mnie, dlaczego.

– Luke, czy oni nie... – nie musiałam kończyć zdania, by po martwej ciszy w pokoju zrozumieć, jaka jest odpowiedź.

– Nie wpuścili Devorah – dobiegł mnie jego zachrypnięty głos. Widok głębokiego bólu w jego oczach, w których dotąd nie widziałam niczego poza wesołością, sprawił, że ucisk w moim sercu jedynie się zwiększył. – Nie pozwolili wpuścić żadnych Ziemian. Prosiłem, błagałem... kurwa, byłem gotów ich wszystkich pozabijać za te ich pieprzone wymówki... – chwycił się dłońmi za włosy, jakby chciał je sobie wyrwać; byłam pewna, że lada moment się rozpłacze.

Ale zanim zdążyłam zareagować, nagle równie milcząca dotąd Villienne podeszła do niego i, ku mojemu zdumieniu, delikatnie odjęła jego ręce od głowy i przytuliła go do siebie.

W jednej chwili stanęła mi przed oczami noc w jaskini, gdy to Lucas pozwalał jej się wypłakać w swoich ramionach; to była chwila wyjątkowej słabości V, a znając jej temperament i stosunek do chłopaka, nie sądziłam, że role kiedykolwiek się odwrócą. Najwyraźniej wiele się tu wydarzyło, odkąd ostatni raz się widzieliśmy, pomyślałam.

Dziewczyna uniosła na mnie wzrok znad ramienia Lucasa, a w jej orzechowych oczach nie dostrzegłam nawet cienia dawnej złości czy chłodu.

– Bardzo cię przepraszam, Ailey – wyszeptała. – Robiłam wszystko, żeby wpuścili Risę i twoje dzieci, ale... – potrząsnęła głową, głos jej się załamał.

Mimo że jeszcze godzinę temu miałam ochotę ich wszystkich podusić za to, że pozwolili mojej rodzinie zostać poza Arkadią, teraz, widząc ich tragedię – zarówno Lucasa pozbawionego miłości jego życia, jak i Jamesa, rozdzielonego z Azariahem – i patrząc na godne podziwu opanowanie, malujące na twarzy pocieszającej Luke'a Villienne, tej samej, która przecież jeszcze kilka dni temu błagała, żeby zostawić ją poza Arkadią, bo nie będzie w stanie znieść konfrontacji ze swoją straszną przeszłością, nie byłam w stanie być dłużej na nich wściekła.

– Nie mogłaś nic zrobić – odpowiedziałam cicho, objąwszy się ramionami. Ból w miejscu serca znów dał o sobie znać, gdy twarze Kaela i Shaelyn mimowolnie zatańczyły mi przed oczami. – Może... nie mamy powodów do zmartwień. Może udało im się dotrzeć do Polis. Może... – wzięłam głęboki oddech. – Może znaleźli Theo.

Wszyscy pokiwali nieznacznie głowami, ale bez większego entuzjazmu. Doskonale wiedziałam, że byłam jedyną, która w to wierzyła – a przynajmniej desperacko próbowała wierzyć. Ale czułam wyjątkowo dobitnie, jak każda kolejna sekunda w Arkadii coraz skuteczniej odbiera mi resztki nadziei, które jeszcze pozostały we mnie pozostały.

Wzięłam głęboki oddech i przetarłam dłońmi twarz. Weź się w garść, Ailey. Musisz się na czymś skupić, zanim całkiem się rozsypiesz.

– No więc... kiedy tutaj dotarliście? – spytałam czwórkę, oparłszy się o ścianę z rękoma założonymi na piersi. – I co robiliście przez cały ten czas?

– Jakieś dwa dni temu – odpowiedział mi Benjamin i westchnął. – Kiedy władze w końcu skończyły nas przesłuchiwać i ta cała szopka z naszym „cudownym odnalezieniem się" dobiegła końca, przydzielili nam tymczasową kabinę. Od jutra mamy zacząć pomagać przy naprawie Arki.

– Czyli nie mieliście żadnych kłopotów? – spojrzałam badawczo po ich twarzach. – Nie pytali was o Az... o naszych? – zreflektowałam się pospiesznie, czując na sobie spojrzenie Camille. Benjamin pokręcił przecząco głową.

– Teraz przyda im się każda para rąk do pracy, więc przyjęli nas z radością – odparł, przewracając znacząco oczami. – Pytali sporo o falę promieniowania i o to, co widzieliśmy. Nie mówiliśmy im o tobie, bo nie wiedzieliśmy, czy uda wam się tutaj dotrzeć... Byliśmy w serwerowni, kiedy przybyliście, dlatego nie znaleźliśmy was od razu.

– James powiedział nam o czarnym deszczu – dodała Villienne, nadal obejmując Lucas ramieniem. – To cud, że nic wam się nie stało. Dzisiaj trafili tu jacyś Ziemianie z chorobą popromienną... Wydaje mi się, że nikt nie przeżył do wieczora.

Poczułam, jak ucisk w moim żołądku wzrasta na wspomnienie poparzonych promieniowaniem ciał wojowników armii Theo, leżących na śniegu. Gdy zerknęłam na Jamesa, wiedziałam, że oczami wyobraźni zobaczył to samo.

Potrząsnęłam lekko głową. Nie. Nie myśl teraz o tym. Skup się, Ailey. W końcu czasu jest coraz mniej.

– No więc... – wzięłam głęboki oddech i uniosłam głowę, by spojrzeć na wszystkich zebranych. – Jaki jest plan?

– To znaczy? – dobiegł mnie głos Camille. Dotarło do mnie, że przysłuchuje się naszej rozmowie w milczeniu już dłuższą chwilę – i wiedziałam, że zapewne nie rozumie z niej wiele, ale byłam zbyt zaabsorbowana nowymi informacjami, by zwrócić na to uwagę.

– No... przecież nie będziemy tu siedzieć i czekać na Praimfayę – wzruszyłam ramionami i przeniosłam wzrok z powrotem na czwórkę. – Wiecie, którędy najszybciej dostać się do Polis?

Benjamin już otwierał usta, by mi odpowiedzieć – ale urwał, gdy Camille gwałtownie zeskoczyła z biurka, na którym dotąd siedziała, i w sekundę znalazła się tuż przede mną.

– Hola, hola, Ailey, o czym ty niby mówisz? – jej jadeitowe oczy wpatrywały się w moje z wyraźnym niepokojem.

– Przecież muszę znaleźć moje dzieci, Cam. Myślałam, że to oczywiste – odwzajemniłam jej spojrzenie. I tym razem wpuszczą je tutaj, chociażbym miała własnoręcznie wybić pół Arkadii, dodałam w myślach. – Ile trwa droga, Ben?

– Stosunkowo niedługo, maksymalnie dwa dni – odparł Benjamin, wzruszywszy ramionami. – Twój koń jest dość szybki, więc jeśli będziesz trzymać się szlaku...

– Zaraz. Przestańcie natychmiast. Ailey, nigdzie nie jedziesz! – Camille chwyciła mnie za rękę, ponownie zmuszając mnie, żebym na nią spojrzała. – Władze dopiero co was tu wpuściły, wydaje ci się, że tak po prostu pozwolą wam bez eskorty jechać do stolicy? Przecież to cholerne szaleństwo!

– Mamy sojusz z Azgedą – odparłam niewzruszenie, czując, jak znów zaczyna wzbierać we mnie irytacja. Nadal byłam zachwycona faktem, że jestem tu z Camille, ale teraz w grę wchodziła moja rodzina – wszystko, co miałam. I odnosiłam niepokojące wrażenie, że moja przyjaciółka nadal nie była tego świadoma.

– Sojusz z ludźmi takimi jak Azgeda nic dla mnie nie znaczy – odsyknęła Camille, a jej spojrzenie wyraźnie pociemniało, jakby zobaczyła oczyma wyobraźni coś, czego my nie mogliśmy widzieć. – Im nie można ufać, Ailey. Po prostu... zostańcie tutaj. Polecę wysłać wiadomość do Polis i najdalej za kilka dni dowiemy się, czy...

Poczułam, jak nagle i gwałtownie wzbiera we mnie wściekłość.

– Za kilka dni moje dzieci mogą być martwe, do cholery!

Mój krzyk odbił się echem od metalowych ścian kabiny. Camille cofnęła się o kilka kroków, a jej oczy rozszerzyły się w wyraźnym szoku. Chyba jeszcze nigdy dotąd na nią nie nawrzeszczałam, przemknęło mi przez myśl – ale w tamtym momencie nic a nic mnie to nie obchodziło. Moja rodzina jest gdzieś tam, sama, na zupełnie obcej ziemi, zabójcza fala promieniowania zbliża się do nas z każdym dniem, a ja mam według niej tkwić Arkadii i czekać na cud?

Jak to możliwe, że w każdym pierdolonym miejscu, w którym próbuję znaleźć schronienie, prędzej czy później zaczynam czuć się jak w klatce?

– Ailey... ona ma rację – dobiegł mnie nagle cichy głos Jamesa. Odwróciłam się do niego gwałtownie, marszcząc brwi.

– Co?

– Słyszałaś sama, jakie intencje mają Ludzie Lodu. Władze nie wypuszczą nas bez eskorty, to zbyt niebezpieczne. Nie są przecież głupi. – podszedł do mnie bliżej, tak, że mogłam dokładnie zobaczyć niezagojone jeszcze ślady czarnego deszczu na jego zmęczonej twarzy.

– To co mamy twoim zdaniem zrobić? – zmrużyłam oczy. – Będziesz tu po prostu siedział i czekał, aż Azariahowi coś się stanie?

– Musimy po prostu poczekać na odpowiednią okazję – odparł, siląc się na spokojny ton, mimo że zauważyłam grymas na jego twarzy, gdy wspomniałam imię Azariaha. – Kanclerz Kane jest teraz ambasadorem w stolicy. Może będą musieli wysłać do niego kogoś... zgłosimy się wtedy na ochotników. Poza tym, jeśli teraz pomożemy przy naprawie Arki, mamy większe szanse, że zagwarantują nam w niej miejsca.

– O czym ty mówisz? Jakie niby „szanse"? – poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. – To przecież oczywiste, że mamy miejsce w Arce, przecież nie będą robić jakiejś cholernej selekcji, trzeba uratować wszystkich...

– Twoje dzieci to dzieci Ziemianina – głos Jamesa był równie bezlitosny, co jego spojrzenie. – Devorah, Azariah, Risa, Sarth, Amelia. To Ziemianie, których oni nie znają. Niby dlaczego twoim zdaniem mieliby marnować na nich jedzenie czy wodę, którą mogą dać Skaikru?

– Czy możecie przestać tak nas nazywać? – rozległ się niespodziewanie oburzony głos Camille. Gdy obróciłam się w jej stronę, z zaskoczeniem zobaczyłam, jak podchodzi powoli w stronę Jamesa, celując w niego oskarżycielsko palcem. – James, jesteś jednym z nas, do cholery, a mówisz, jakbyśmy byli jakimś pieprzonym klanem!

Dopiero wśród ciszy, która zapadła po słowach mojej przyjaciółki, uświadomiłam sobie, co powiedziała.

– Przecież... jesteśmy klanem, Camille – odpowiedział ostrożnie Benjamin, przenosząc wzrok to na nią, to na mnie. – Jeszcze przed wojną z A.L.L.I.E. zostaliśmy członkami koalicji Lexy...

– Czyżby? Tej samej Lexy, która zaraz potem przysłała armię, żeby nas powybijała, jak się sprzeciwimy, tak? – odparowała blondynka z wściekłym błyskiem w oku. Otworzyłam szeroko oczy, nie wierząc w to, co słyszę. Czy ona mówi o tej samej armii Trikru, którą Arkadianie bezpodstawnie zmasakrowali? O co jej, do cholery, chodzi?

Benjamin odsunął się od biurka, o które się opierał, i postąpił o krok w jej stronę z tak niebezpiecznym wyrazem twarzy, że dziewczyna aż się cofnęła.

– Wybacz, Camille – wysyczał – Ale czy to w ogóle słyszysz, co mówisz? Twoim zdaniem Pike słusznie z a m o r d o w a ł trzysta osób? Czy w Mieście Światła nie za bardzo wyprali ci mózg?

Oczy Camille zapłonęły i przez sekundę byłam pewna, że rzuci się na Benjamina z pięściami – ale zanim zdążyłam pomyśleć, jak zareagować, blondwłosa postać znalazła się pomiędzy nimi.

– Przestańcie natychmiast – warknęła Villienne, mierząc oboje groźnym spojrzeniem. – Jest druga w nocy i nie mam najmniejszego zamiaru słuchać tutaj kłótni. Mamy teraz o wiele większe problemy, niż roztrząsanie przeszłości... I raczej jesteście zbyt zmęczeni, żeby je teraz rozwiązać – dodała z naciskiem. – Więc proponuję zrobić to rano.

– Zgadzam się – wymamrotał pod nosem Luke i odryglował drzwi, by wyjść – a James natychmiast do niego dołączył, nie obrzucając nas ani jednym spojrzeniem. Benjamin zerknął na mnie, ale nic nie powiedział; rzucił jedynie przeciągłe spojrzenie Camille, po czym, trzymany stanowczo za ramię przez Vilienne, również skierował się do wyjścia. W pierwszym odruchu chciałam ich powstrzymać, bo przecież zupełnie niczego nie ustaliliśmy, ale poddałam się, wiedząc, że V ma rację – byliśmy zbyt wyczerpani, a kłótnie w żaden sposób nie poprawiłyby naszej sytuacji.

– Wybaczcie jej – wyszeptałam do Benjamina, gdy ruszyłam za nimi do drzwi. – Nie mam pojęcia, o co jej chodziło... na pewno tak nie myśli.

Odwróciłam wzrok ze świadomością, jak słabo zabrzmiało moje zapewnienie, ale mimo wszystko nie chciałam, by czwórka miała o mojej przyjaciółce złe zdanie już na starcie. Benjamin jedynie pokręcił głową w odpowiedzi, ale Villienne posłała mi pokrzepiające spojrzenie.

– Nie masz za co przepraszać, Ailey.

Zerknęłam ponad ich głowami, szukając twarzy Jamesa – ale ten oddalał się już korytarzem w stronę swojej kabiny, bez jakiegokolwiek słowa pożegnania. Poczułam mimowolny ucisk w żołądku. Co było nie tak?

– Dobranoc, Ailey – wyrwał mnie z rozmyślań głos Lucasa. Zamrugałam i skinęłam im głową, cofając się, by zaryglować metalowe drzwi.

– Widzimy się rano? – rzuciłam za nimi niepewnie, na co Ben obrócił się przez ramię i uśmiechnął się do mnie blado.

– Jak za starych, dobrych czasów, co?

Na moją twarz mimowolnie wkradł się uśmiech, gdy przypomniałam sobie dni w bunkrze Azylu – ale za chwilę zrzedł, gdy dotarło do mnie absurdalne wręcz podobieństwo do sytuacji, w której się teraz znaleźliśmy. Azyl także miał być naszym schronieniem, a bardzo szybko zamienił się w więzienie. Czy z Arkadią, naszym dawnym d o m e m, stanie się tak samo?

Szybkim ruchem zatrzasnęłam ciężkie drzwi do kabiny i usiadłszy ciężko na łóżku, ukryłam twarz w dłoniach. Miałam wrażenie, jakby wraz z wyjściem czwórki naraz opuściły mnie wszystkie siły.

– Masz, ubierz to – dobiegł mnie po chwili głos Camille, z którego, jak zauważyłam ze zdumieniem, jakimś sposobem zniknęła cała złość i wrogość w chwili, w której czwórka zniknęła za drzwiami. Już miałam spytać jej, o co jej przed chwilą, do cholery, chodziło – ale gdy bezwiednym ruchem złapałam bawełnianą koszulkę i spodenki, które mi rzuciła, w jednej chwili zapomniałam o całym świecie dookoła mnie.

Boże. Ten zapach.

Łzy napłynęły mi do oczu, gdy dotarło do mnie, że to pierwsze ubrania z Arki, jakie miałam w rękach od pięciu lat.

Tak pachniali mama, tata, wszystkie nasze ubrania. Tak pachniał dom. Tak pachniałam dawna ja. Ailey Theen ze stacji Mecha.

Młoda, niewinna dziewczyna, którą przestałam być z chwilą wylądowania na tej popieprzonej planecie.

Bez słowa zdjęłam kombinezon i wciągnęłam na siebie piżamę, wciągając głęboko powietrze, by jak najdłużej rozkoszować się jej cudownie znajomym zapachem. Ciężkie buty postawiłam tuż przy łóżku, a ostrza, które trzymałam przy sobie, rozłożyłam na biurku, instynktownie układając je tak, by były w zasięgu ręki.

Zauważyłam kątem oka, jak Camille wpatruje się w nie przez dłuższą chwilę z wyraźnym niesmakiem – ale nie odezwała się ani słowem. To takie dziwne, przemknęło mi przez myśl, gdy podeszłam do kranu, by umyć twarz. Dla mnie to zwyczajne, codzienne narzędzia, a dla niej śmiercionośna broń. Zagrożenie. Coś, czego należy się bać.

Naraz w mojej głowie rozbrzmiały jej słowa sprzed kilku chwil na temat armii Trikru, którymi z tak niepokojącą wściekłością zaatakowała Benjamina. Czy moja przyjaciółka naprawdę mogła myśleć w ten sposób? Poczułam ucisk w żołądku na myśl, że mogłaby popierać Pike'a – dawnego kanclerza, który zaledwie kilka tygodni temu doprowadził do śmierci setek niewinnych Ziemian, uważając ich za zagrożenie dla Arkadii. Po obaleniu A.L.L.I.E. wymierzono mu sprawiedliwość, ale byłam świadoma tego, że nadal miał swoich popleczników wśród Arkadian. A co, jeśli...

Potrząsnęłam lekko głową. Nie. Camille taka nie jest. Znam ją za dobrze, nie mogłaby chcieć śmierci niewinnych Ziemian. Muszę przestać wszędzie doszukiwać się kłamstw i zagrożenia, bo w końcu zwariuję, zbeształam się stanowczo w myślach.

Byłam zdecydowanie zbyt wyczerpana, żeby dalej się nad tym wszystkim zastanawiać. Ilość wydarzeń dzisiejszego dnia sprawiła, że nie marzyłam o niczym poza snem, by chociaż przez chwilę dać odpocząć skołatanej głowie. Umyłam się pospiesznie – a gdy odwróciłam się do Camille, zobaczyłam, że ta leży już na prowizorycznym posłaniu na podłodze, a mi spojrzeniem wskazuje na swoje świeżo pościelone łóżko.

– O nie – pokręciłam stanowczo głową. – Nie ma mowy, Cam. Ja biorę podłogę.

– Nie masz nad czym dyskutować, Ailey – brzmiała jej niewzruszona odpowiedź. – Nie spałaś na normalnym łóżku od pieprzonych pięciu lat, i jeszcze narzekasz?

Uśmiechnęłam się blado, gdy przed oczami stanęło mi moje dawne łóżko w kabinie mojej rodziny na Arce, to samo, na którym spałam przez dwadzieścia lat swojego życia. Kto je zajął, gdy mnie zabrakło? przemknęło mi mimowolnie przez myśl, gdy położyłam się na cudownie znajomym, miękkim materacu. Kto zamieszkał w naszej kabinie, gdy moi rodzice...

Zacisnęłam powieki, czując, jak nagła fala wspomnień zalewa mnie całkowicie niepowstrzymanie. Nadal w głębi siebie nie mogłam uwierzyć, że jestem właśnie t u t a j – że mogę widzieć, słyszeć, czuć to wszystko, tak cholernie znajome, tak idealnie identyczne jak we wszystkich moich snach przez ostatnie pięć lat – ale dziesiątki razy intensywniejsze, bo niezaprzeczalnie i całkowicie p r a w d z i w e. Zapach pościeli, metalowy sufit nade mną, niebieskie światło jarzeniówek... Jakim cudem otacza mnie to wszystko, czego już nigdy w życiu miałam nie zobaczyć?

I dlaczego, do cholery, jednocześnie czuję się tutaj równie uwięziona i bezsilna, jakbym znów była jedynie głupią nastolatką na statku w kosmosie?

– Ailey, nie płacz – nagle poczułam dłoń Camille na swoich włosach. Nawet nie zorientowałam się, że z moich oczu znów płyną łzy. – Będzie dobrze. Poradzimy sobie jakoś z... z tym wszystkim.

Pokiwałam mimowolnie głową, pozwalając przyjaciółce przytulić mnie do siebie. Moje uczucia i myśli stanowiły tak kompletny mętlik, że jedyne, na co mogłam się zdobyć, to pozwolić jej kołysać mnie w swoich ramionach, po raz kolejny tego dnia wylewając z siebie wszystkie emocje wraz ze łzami.

– Tęsknię za nimi – wyszeptałam z trudem, czując, jak bolesna dziura w moim sercu staje się coraz dotkliwsza z każdą sekundą. – Tak bardzo za nimi tęsknię, Cam.

Dziewczyna nie odpowiedziała, ale nadal przytulała mnie do siebie do momentu, w którym moje łzy nie wyschły; ale kiedy w końcu zgasiła światło i położyłyśmy się, by zasnąć, odniosłam dziwne wrażenie, że wewnętrznie bije się z myślami – jednocześnie próbując nie dać tego po sobie poznać.

– Ailey? – przerwała w końcu milczenie zmienionym głosem.

– Tak, Cam?

– Czy on... – wzięła głęboki oddech. – Czy Ryan... wspominał coś o mnie?

Zmarszczyłam brwi. Jej ton brzmiał zwyczajnie, ale wyczułam w nim dziwne napięcie. Skąd to nagłe pytanie? I dlaczego po raz kolejny o niego?

– Ja... nie sądzę, żeby coś mówił – odparłam ostrożnie. – Dlaczego pytasz?

Nie mogłam zobaczyć twarzy Camille w ciemności, ale niemalże wyczułam, jak kręci głową w odpowiedzi.

– To nieważne. Ja... – wzięła głęboki oddech. – Po prostu nie mogę uwierzyć, że on nie żyje. On, David, John, Cat... i wszyscy. Powinni tu z nami być, i...

Głos jej się załamał, a ja poczułam, jak ból w miejscu mojego serca narasta. Otworzyłam usta, bezsilnie próbując znaleźć jakąkolwiek odpowiedź, ale Camille znów potrząsnęła głową i przekręciła się na swoim posłaniu, tyłem do mnie.

– Nieważne. Dobranoc, Ailey.

Patrzyłam jeszcze przez chwilę na jej drżącą lekko sylwetkę w ciemności, a potem westchnęłam cicho i zamknęłam oczy.

– Dobranoc, Camille.



* * *



W ciągu swojego kilkuletniego życia na Ziemi było mi dane zobaczyć wiele nieprawdopodobnych wręcz widoków – ale zdecydowanie żaden z nich nie może się równać z tym, który ujrzałam, gdy o poranku wybiegłam na oślep z kabiny z szaleńczo bijącym sercem, po tym, jak kilka chwil po przebudzeniu w pełni dotarło do mnie, że to nie jest sen.

Że naprawdę, naprawdę jestem w Arkadii.

I patrzę na najbardziej niesamowite zjawisko, o którym przez ostatnie pięć lat mogłam jedynie marzyć.

Ludzie Nieba na Ziemi.

Ich tętniąca życiem społeczność, wypełniająca cały, zbudowany ich własnymi rękami, odgrodzony od świata, w pełni zmechanizowany obóz. Każdy z Arkadian zajęty pracą, skupiony na odbudowie Arki – ale jednocześnie śmiejący się z przyjaciółmi i nucący pod nosem znajomą piosenkę, której dźwięki płynęły z zaparkowanego na środku placu samochodu.

Wartownicy, patrolujący świetnie umocnione, elektryczne ogrodzenie, pijący poranną kawę z metalowych kubków. Kilkoro roześmianych dzieci, bawiących się w berka dookoła metalowych garaży, i nawołujący je co chwila rodzice, zajęci dostrajaniem elektronicznej maszynerii czy podlewaniem ogródka warzywnego. Życie, toczące się w jednym rytmie tuż obok gigantycznej, metalowej konstrukcji pierścienia Arki, stojącego na powierzchni tak pewnie, jakby został stworzony, by stać się ziemskim domem dla jego kosmicznych mieszkańców.

Wczoraj, widząc to wszystko, byłam zbyt porażona, by móc w pełni się tym zachwycić; i dopiero teraz, stojąc boso na trawie pośrodku tego zupełnie nieprawdopodobnego i całkowicie zachwycającego świata, po raz pierwszy od wielu tygodni czułam, że naprawdę jestem w stanie oddychać.

– Czy żonie Hedy aby na pewno przystoi pokazywać się w piżamie?

Omalże nie podskoczyłam, gdy niespodziewanie tuż za mną rozległ się znajomy głos. Obróciłam się, by zobaczyć krzywy uśmiech Jamesa, opartego plecami o ścianę Arki z parującym kubkiem w dłoni. Nie umknęło mojej uwadze, że wygląda dużo lepiej, niż wczoraj; ogolił się, przebrał i widocznie wyspał, ale z jego oczu nie zniknęła powaga i czujność, z którą nieustannie lustrował otoczenie wokół siebie.

W normalnej sytuacji nie puściłabym jego uwagi mimo uszu – i z pewnością spytała, dlaczego poprzedniego wieczoru zniknął bez słowa – ale w tamtej chwili byłam tak całkowicie zachwycona tym, co widzę wokół siebie, że nie byłam w stanie myśleć racjonalnie.

– James... Czy to nie jest po prostu n i e s a m o w i t e? – podeszłam do niego, rozłożywszy ręce, i obróciłam się lekko, a szeroki uśmiech nie schodził mi z twarzy nawet na chwilę. – To wszystko, co oni tutaj zbudowali... Cholera, to jest więcej, niż mogłam sobie wyobrazić!

– Taaa... Istny raj na Ziemi – odparł blondyn z przekąsem, po czym bez słowa wcisnął mi do rąk swój kubek i zanim zdążyłam zareagować, odciągnął na bok, pod samą linię ogrodzenia – z dala od oczu otaczających nas Arkadian, którzy, jak zauważyłam z pewnym opóźnieniem, już dostrzegli naszą obecność i zerkali w naszą stronę z zaciekawieniem.

– Nie możesz im ufać – wyszeptał z naciskiem, gdy już otwierałam usta, by spytać, co mu jest.

– „Im", to znaczy...? – uniosłam brew. James pokręcił głową ze zniecierpliwieniem.

– Wiem, że to wszystko jest dla ciebie nadal szokiem, Ailey, ale nie możesz dać się zwieść. Dobrze wiesz, że ja, Ben, Luke i V nie uciekliśmy stąd bez powodu. – jego szaroniebieskie oczy wpatrywały się w moje tak uporczywie, że z trudem powstrzymywałam się przed odwróceniem wzroku. – Uwierz mi, kiedy chcą, potrafią być przekonujący. Zakładają sojusze, obiecują pomoc i pokój... A potem pozwalają dyktatorowi powybijać całe armie i wioski, żeby mieć ziemię dla siebie. Nie zawahają się przed niczym, żeby uratować się przed Praimfayą, Ailey. Siebie... i tylko siebie – dodał z naciskiem.

Poczułam, jak zaczyna kończyć mi się cierpliwość.

– James, chyba nie próbujesz mi znowu wmówić, że...

– Że nie wpuszczą twojej rodziny do Arki przed falą śmierci? Tak, właśnie to sugeruję – przerwał mi ostro. – Tak samo, jak nie wpuszczą Azariaha, Devorah, wszystkich innych. Słowa twojej przyjaciółki są na to żywym dowodem – dodał drwiącym tonem.

– Słucham? – otworzyłam usta, oburzona. – Przecież Camille nigdy nie...

– Camille jest jedną z nich. Jeżeli przeżyła tak długo, nie łudź się, że nie zabijała razem ze wszystkimi – odparł James niewzruszenie. – Szczerze, nie zdziwiłbym się, gdyby to ona wyrżnęła armię Lexy razem z Pikiem.

Poczułam, jak naraz wzbiera we mnie wściekłość, i z ledwością powstrzymałam się, żeby nie dać mu w twarz.

– Czy ciebie do reszty popierdoliło?! – podniosłam głos, nie zważając na zaskoczone spojrzenia mijających nas ludzi. – Jak w ogóle śmiesz mówić o niej takie rzeczy? Nic o niej nie wiesz!

– Tak samo, jak ty – odparował blondyn z błyskiem w oku. – Może i znałaś ją na Arce, ale tutaj, na Ziemi, ludzie się zmieniają. I to szybciej, niż myślisz. I jedynym, na czym ci teraz powinno zależeć, jest uratowanie twoich dzieci przed falą śmierci.

– Przecież to właśnie próbuję zrobić, do cholery! – moja frustracja zaczęła sięgać zenitu. – Sam powiedziałeś wczoraj...

– Wiem, co powiedziałem. Nie mogłem przecież pozwolić, żebyś tak po prostu wybiegła stąd wczoraj ich szukać... a reakcja Camille tylko potwierdziła moje przypuszczenia – dodał, uśmiechając się krzywo. – Nawet jeżeli władze zdecydują, że wystarczy dla nas miejsca na Arce, nie mamy żadnego zapewnienia, że sojusz z Azgedą przetrwa. Ich siły są kilkanaście razy większe niż cały ten obóz, i jeśli dowiedzą się, że Arkadianie nie mają zamiaru ich wpuścić na statek, nie zawahają się wybić wszystkich, zanim zdążymy go naprawić. Podobnie jak Trikru, Trishanakru czy jakikolwiek inny klan. Przetrwanie to jedyne, co ich wszystkich teraz prowadzi, Ailey.

Poczułam, jak supeł w moim żołądku zaczyna się zacieśniać; początkowo zupełnie niedorzeczne argumenty Jamesa nagle zaczęły nabierać sensu. Odwróciłam się od niego i wzięłam głęboki oddech, próbując uspokoić coraz szybsze bicie serca.

– Nawet, jeśli miałbyś rację... – zaczęłam cicho, nadal na niego nie patrząc – To co twoim zdaniem mamy niby zrobić? Dotarliśmy tutaj przecież, przeszliśmy całą tę drogę, żeby dowiedzieć się, co się stało, znaleźć ratunek...

– I nadal musimy go znaleźć – przerwał mi James. – Ale nie tutaj.

Obróciłam się do niego, marszcząc brwi. Gdy blondyn podszedł do mnie i spojrzał mi prosto w oczy, jego głos wyraźnie złagodniał.

– Posłuchaj. Ziemianie już raz przetrwali nuklearny kataklizm. Jeżeli udało im się przeżyć bomby atomowe, dlaczego nie ma się udać to także i teraz?

Zanim się zorientowałam, chwycił mnie na rękę.

– Posłuchaj mnie. Lucas powiedział mi, że kiedy byli już prawie przed Arkadią, Azariah zobaczył wojownika z symbolem Podakru. Rozpoznał ten symbol, rozumiesz? Po raz pierwszy coś sobie przypomniał – głos zadrżał mu lekko. – Jeżeli to jego dom, jego klan, na pewno udzielą nam schronienia w zamian za to, że go odnaleźliśmy. Ziemianie, w przeciwieństwie do Skaikru, znają pojęcie wdzięczności – dodał, krzywiąc się. – Znają też tę ziemię jak własną kieszeń. Nie wiemy, gdzie poukrywane są bunkry czy schrony, ale oni mogą wiedzieć, Ailey. Możemy mieć szansę. O wiele większą, niż tutaj, gdzie widzą nas jako wyrzutki bratające się z Ziemianami.

Słuchałam go z szeroko otwartymi oczami, przez dłuższą chwilę niezdolna wydusić ani słowa. James wydawał się tak pewien swego, gdy mówił to wszystko, jakby był święcie przekonany, że to jedyne wyjście z sytuacji.

Być może gdybyśmy nigdy nie dotarli do Arkadii, byłabym w stanie mu uwierzyć.

Ale teraz nie mógł mnie już oszukać.

– A więc to o to ci cały czas chodzi.

Na dźwięk mojego tonu cofnął się i puścił moją rękę, marszcząc brwi.

– To znaczy?

Lodowata wściekłość znów zaczęła wypełniać moje żyły, gdy postąpiłam o krok do przodu, zmuszając go do cofnięcia się jeszcze bardziej.

– Tu wcale nie chodzi o przetrwanie. Chodzi o ciebie.

Spojrzałam mu prosto w oczy, a mój głos brzmiał bardziej bezlitośnie, niż kiedykolwiek wcześniej – ale nie miałam już najmniejszego zamiaru się hamować.

– Nienawidzisz tego miejsca. Nie wytrzymałbyś tutaj, bo nadal nie możesz pozbyć się swoich traum i nienawiści do własnych ludzi. Wolisz ryzykować życie dla jakiegoś pierdolonego poszukiwania nieistniejących bunkrów, zamiast zapewnić Azariahowi przeżycie tutaj. – podnosiłam głos z każdym kolejnym słowem, patrząc, jak jego oczy rozszerzają się w kompletnym szoku. – Czujesz, że tutaj nie należysz, więc próbujesz mi wmówić, że ja także, i szukać winy w mojej najlepszej przyjaciółce, którą odzyskałam po tylu latach, bo nie chcesz zostać z tym wszystkim sam.

– Co? Jak w ogóle możesz tak... – twarz Jamesa zaczerwieniła się z oburzenia. – Ailey, posłuchaj mnie...

Zanim zdążyłam pomyśleć, co robię, chwyciłam go gwałtownie za koszulę i przycisnęłam z impetem do ogrodzenia za nami. Kubek z kawą z donośnym brzękiem potoczył się po ziemi, rozlewając całą swoją zawartość.

– Nie. To ty mnie posłuchaj, James – warknęłam, patrząc prosto w jego przerażone, szaroniebieskie oczy. – Nic o mnie nie wiesz. Nie masz pojęcia, jak to jest po pięciu pierdolonych latach wreszcie znaleźć się w domu. I żadne, powtarzam, żadne twoje chore paranoje mi tego nie odbiorą.

– Ailey... – widziałam wyraźnie ból w jego spojrzeniu, ale nie miałam najmniejszego zamiaru odwołać tego, co powiedziałam.

Przeszłam przez piekło, żeby się tu dostać. Ryzykowałam wszystko, żeby odnaleźć dom. I nikomu nie pozwolę mi go odebrać.

Nie tym razem.

Puściłam Jamesa i odsunęłam się od niego gwałtownie, niemalże z obrzydzeniem. Nie miałam ochoty nawet na niego patrzeć.

– Odzyskam swoje dzieci, James. Z tobą czy bez ciebie. I choćbym miała walczyć z całą Arkadią, zrobię wszystko, żeby ci, których kocham, przetrwali. – uniosłam głowę, prostując się dumnie, dokładnie tak, jak nauczył mnie Theo. – Przynajmniej teraz wiem, komu ufać.

Jeszcze kilka dni temu czułam, że pod żadnym pozorem nie chcę być tą, która odbiera oczom Jamesa ich blask. Teraz bez najmniejszego mrugnięcia okiem patrzyłam, jak gaśnie.

– Ailey, James, czy wszystko w porządku? – usłyszałam nagle kobiecy głos za sobą. Wzięłam głęboki oddech i odwróciłam się, przykleiwszy na twarz szeroki uśmiech.

– Oczywiście, pani Griffin – odpowiedziałam z absolutnym spokojem. – Już zabieram się do pracy.

I ruszyłam z nią w stronę Arki, nie oglądając się za siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top