24 - Coming home
– Pelikan? Nie, nie, czekaj... Krokodyl! Tak, krokodyl! Zgadłem, prawda?
Uśmiechnęłam się pod nosem na dźwięk pełnego emocji głosu Sartha i śmiechu Jamesa, odbijających się echem po ciemnym lesie. Mimo że ich przekomarzania od dobrej godziny nie pozwalały mi na zasłużoną drzemkę w wozie, nie miałam serca im przerywać – niebo nad nami było pochmurne od samego wschodu słońca i ich zabawa w „kim jestem" była jedynym, co w jakikolwiek sposób rozświetlało dzisiejszy dzień.
– Teraz ja, teraz ja! – Sarth poprawił się na osiołku i odchrząknął, przyjmując naraz idealnie poważny wyraz twarzy. Jadący obok niego na naszym koniu James również spoważniał – jednak kiedy sekundę później mały Ziemianin zaczął wymachiwać dziko rękami na wszystkie strony, nie był w stanie powstrzymać parsknięcia śmiechem.
– Kim niby jesteś? Chaosem? Szalonym wojownikiem? Bitwą? – próbował zgadnąć, ale chłopiec jedynie kręcił ze zniecierpliwieniem głową. – Wiatrem? O, już wiem, burzą! Jesteś burzą!
– Ogud! – chłopiec uśmiechnął się szeroko, a potem zauważył, że przyglądam im się spomiędzy skrzyń wypełniających wóz, i natychmiast zamilkł, czerwieniąc się po same uszy. James roześmiał się na ten widok i zmierzwił mu włosy, a potem przeniósł roziskrzony wzrok na mnie.
– Nie chcesz zagrać, Ailey? – rzucił, szczerząc zęby w uśmiechu.
Pokręciłam przecząco głową, również się uśmiechając.
– Chyba nie jestem tak kreatywna jak wy, chłopaki.
– Patrzcie państwo, niby taka z niej pani inżynier, a nie umie użyć odrobiny wyobraźni? – James uniósł brew, a ja odruchowo rzuciłam w niego małą poduszką, którą miałam dotychczas pod głową. Złapał ją w locie i zanim zdążyłam zrobić unik, cisnął ją prosto w moją twarz.
Parsknęłam i zamachnęłam się, by mu oddać, ale wtedy dobiegł nas ostry okrzyk Amelii z przodu wozu – z którego pomiędzy przekleństwami wywnioskowałam, że mamy natychmiast się uspokoić, zanim wbije nam ostrza w głowę. James przewrócił oczami i zaczął bezgłośnie ją przedrzeźniać, na co mimowolnie uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.
W tamtej chwili dotarło do mnie, że chyba nigdy dotąd nie widziałam Jamesa tak radosnego i spokojnego – i że sama od przerażająco wielu dni nie uśmiechałam się tak często, jak dzisiaj. Nie wiedziałam, czy wpłynął na to fakt, że wreszcie nie byłam sama i zmuszona do nieustannej czujności i walki z całym światem, czy to, jak szybko James zaprzyjaźnił się z Sarthem, czy jednostajność podróży i uczucie, że wreszcie mogę zaufać tym, którzy mi w niej towarzyszą – mimo nieustającej niechęci starej Ziemianki do nas, którą na szczęście równoważyła szczera dobroć Sartha.
Ale chociaż wiedziałam, że nadal zagraża nam śmiertelne niebezpieczeństwo i nie mam żadnej pewności, gdzie są teraz moi bliscy i czy są bezpieczni, dzięki tak prostym i z pozoru zwyczajnym rzeczom, jak beztroskie zabawy Sartha i Jamesa, potrafiłam chociaż na tych kilka chwil odsunąć od siebie strach i niepokój.
Z jakiegoś powodu czułam, że moment, w którym omalże nie zginęliśmy w czarnym deszczu, obudził we mnie większe pragnienie życia i nadzieję, niż miałam w sobie do tej pory – pragnienie czerpania radości z nawet najprostszych rzeczy ze świadomością, że wszyscy tak naprawdę możemy zginąć w każdej chwili. To, że przeżyłam, było prawdziwym darem, i nie zamierzałam pozwalać sobie więcej na marnowanie go.
Bo byłam bliżej celu niż kiedykolwiek wcześniej. I wiedziałam, że nie mogę pozwolić się zabić ani Praimfayi, ani własnemu strachowi.
Przeniosłam wzrok na Jamesa, robiącego ukradkiem miny do Sartha, który z każdą kolejną chichotał coraz głośniej, nie zważając na upomnienia Amelii z oddali. Zauważyłam, że mój towarzysz wygląda już dużo lepiej, niż przez ostatnie dwa dni – jego skóra odzyskała normalny kolor, a rany zagoiły się na tyle, że nie potrzebował już bandaży. Ja sama czułam się o wiele lepiej, mimo nadal doskwierającego mi co jakiś czas rannego ramienia. Miałam nadzieję, że w Arkadii uda im się wyleczyć nas do końca.
Arkadia. Poczułam, jak na samą myśl o tym miejscu żołądek zaciska mi się w supeł, a serce bije zdecydowanie mocniej. Mimo że wiedziałam o tym miejscu od tak dawna, jakaś część mnie nadal nie mogła uwierzyć, że to prawda. Że moi ludzie naprawdę są na Ziemi, że zbudowali tutaj swoją fortecę, swój prawdziwy dom.
Z każdym dniem coraz bardziej nie mogłam się doczekać momentu, w którym tam dotrę – ale jednocześnie po tym wszystkim, co usłyszałam o przerażających wydarzeniach, mających miejsce od wylądowania Skaikru na Ziemi, mimowolnie bałam się go. Bałam się, jak dalece może odbiegać od moich wyobrażeń, które podświadomie snułam już od pierwszego dnia, gdy zobaczyłam Arkę, spadającą po linii nieba niczym najjaśniejsza gwiazda.
ałam się tego wszystkiego, przed czym uciekła czwórka – tego, kim stali się ludzie, z którymi spędziłam dwadzieścia lat w kosmosie, chociaż w perspektywie mojego życia z Potamikru tamten czas wydawał mi się teraz prawie że nierealny.
I bałam się, jak zareagują na mój widok ci wszyscy, których kiedyś znałam i kochałam. Ludzie, którzy przez dwadzieścia lat byli moim całym światem – i którzy, o ile nadal tam są, od pięciu lat są przekonani, że nie żyję.
A moich rodziców nie będzie wśród nich, usłyszałam pełen goryczy głos w swojej głowie. I nigdy nie poznają nawet swoich wnuków.
Zacisnęłam pięści. Nie. Nie mogę o tym myśleć. Nie teraz, gdy wreszcie przez chwilę mogę zaznać spokoju.
By odwrócić swoją uwagę, przeniosłam z powrotem wzrok na Jamesa, zajętego rozmową z Sarthem. Po raz pierwszy, odkąd go znam, zastanowiłam się nad tym, jak zaskakująco płynnie posługuje się trigedaslengiem.
– Hej, James – rzuciłam, przekręcając głowę na bok z ciekawością. – Właściwie, to jak tak szybko nauczyłeś się mówić po ziemiańsku? To znaczy, wiesz, nie jesteście tutaj zbyt długo... w porównaniu do mnie – uśmiechnęłam się blado.
Chłopak wzruszył ramionami w odpowiedzi.
– Azariah z początku wcale nie chciał mówić po angielsku, więc nie za bardzo miałem wybór, niż się nauczyć. A w Azylu było to dużo łatwiejsze, kiedy pomogła mi Devorah. Podstawy podłapałem jeszcze będąc z naszymi... to znaczy ze Skaikru – poprawił się szybko, a mojej uwadze nie umknął fakt, że jego twarz pociemniała nieco.
Przysunęłam się do krawędzi wozu, by móc spojrzeć mu w oczy.
– James... – ściszyłam nieco głos. – W zasadzie... nigdy nie powiedziałeś mi, czemu ich zostawiłeś. Czemu odszedłeś z Arkadii. To było... po Mount Weather, prawda?
James zacisnął usta, nie patrząc na mnie. Sarth, który dotąd podrzucał wesoło w powietrze znalezioną gdzieś szyszkę, wyczuł zmianę w atmosferze między nami i zaprzestał zabawy, zerkając na nas z niepokojem.
– Nie musisz odpowiadać, jeśli nie chcesz – dodałam pospiesznie, kopiąc się w myślach za zrujnowanie wesołego nastroju. Blondyn pokręcił głową i spojrzał przed siebie, a jego szaroniebieskie oczy zaszły mgłą – jakby widział coś, czego ja nie mogłam zobaczyć.
– To było... Po prostu ponad moje siły – powiedział w końcu zmienionym głosem. – Wysłali nas do Mount Weather po... po tym, co zrobiła Clarke... żeby pomóc przy rannych. Wiedziałem, że to był jedyny sposób, żeby uratować naszych, ale... Widok tylu martwych ludzi, tych... tych dzieci... – głos mu zadrżał. – To było ludobójstwo. I nie byłem w stanie się z tym pogodzić. Tak samo, jak z tą ciągłą walką z Ziemianami. Cały czas tylko „moi ludzie", „wasi ludzie"... Co za cholerna różnica? Czy naprawdę przetrwaliśmy nuklearną wojnę i lądowanie na Ziemi po stu latach, żeby wybijać się nawzajem?
Potrząsnął głową i spuścił wzrok.
– Zresztą... nieważne. Teraz kataklizm nadchodzi po wszystkich, ale i tak nic się nie zmienia. Sama słyszałaś, co mówiła Villienne. Azgeda, Trikru... podziały były nawet w Azylu, tylko za bardzo idealizowałem to miejsce w głowie, żeby to zobaczyć.
Przez dłuższą chwilę milczałam, analizując jego słowa. Po raz kolejny poczułam do chłopaka prawdziwy podziw. Tak samo jak Lucas, nigdy nie uważał Ziemian za gorszych od siebie i wolał życie z nimi, niż z ludźmi, z którymi spędził przecież ogromną większość swojego życia.
Przemknęło mi przez myśl, czy to przez te straszne wydarzenia w Mount Weather stał się tak oschły i nieufny, jak był w stosunku do mnie na początku – czy ten radosny, śmiejący się w głos chłopak jest w nim ukryty tak głęboko przez to, co tam zobaczył. Poczułam miłe ciepło w żołądku na myśl, że po tym wszystkim, co przeszliśmy, udało mi się tego chłopaka z niego wydobyć.
Ale to wrażenie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło, gdy po raz kolejny w ten przeraźliwie dziwaczny sposób przypomniał mi on Theo.
Zacisnęłam powieki. Przestań, Ailey. Arkadia. Skup się na Arkadii. Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam w górę, na ciężkie, szare chmury, gonione po niebie przez chłodny wiatr.
– Czy... Czy myślisz, że już tam są? – spytałam cicho po długiej chwili milczenia. Po wyrazie twarzy Jamesa poznałam, że najwyraźniej także o tym myślał – nie musiałam wyjaśniać, o kim mówię.
– Pytasz, czy tam dotarli, czy czy ich wpuścili? – odpowiedział pytaniem na pytanie, patrząc na mnie z ukosa. Skrzywiłam się lekko.
– Przecież... wszyscy w Arkadii na pewno wiedzą, co się dzieje – nie ustępowałam. – Musieli ich wpuścić, pomóc...
– Ailey, czy naprawdę sądzisz, że pozwoliliby spać w swoich murach prawie setce obcych Ziemian, i to w dodatku wyrzutków? – prychnął chłopak, ale w jego głosie nie było krzty rozbawienia. – Jeśli V, Lucas i Ben mieli szczęście, to może się tam spotkamy, ale reszta... Miejmy po prostu nadzieję, że wszyscy żyją.
Zamilkłam, czując ciężar tych słów w swoim żołądku. Przed moimi oczami mimowolnie zatańczyły twarze Kaela i Shaelyn, bezbronnych i samych, tak wiele mil ode mnie. Strach, który dotąd odpychałam od siebie, teraz wrócił ze zdwojoną siłą. Przycisnęłam dłonie do oczu, by odgonić coraz to mroczniejsze „co, jeśli", krystalizujące się w mojej głowie.
– Musimy się pospieszyć – wyszeptałam. James skinął głową w odpowiedzi, a jego twarz wyrażała wszystkie emocje, które kotłowały się w moim sercu.
– Już niedaleko, Ailey – jego szaroniebieskie oczy spojrzały prosto w moje. – Uda nam się. Musi nam się udać.
Tak. M u s i.
* * *
– Stop!
Gwałtowny wstrząs w jednej chwili wyrwał mnie ze snu. Podniosłam się ze zduszonym okrzykiem, w ostatniej chwili przytrzymując dłonią skrzynię, zsuwającą się prosto na moją twarz. Dobiegło mnie donośne rżenie konia i odgłosy szarpaniny gdzieś przed sobą – a zanim zdążyłam chociażby zobaczyć, co się dzieje, czyjeś ręce brutalnie wyciągnęły mnie z wozu.
– Puszczaj! – szarpnęłam się gwałtownie, ale wojownik był o wiele ode mnie silniejszy. Bezceremonialnie popchnął mnie na ziemię, gdzie klęczeli już Amelia, James i Sarth, z rękami uniesionymi ku górze i przerażonymi spojrzeniami.
Co się, do cholery, dzieje?!
Obróciłam się z sercem w gardle w stronę wojowników, którzy nas pojmali. Nosili kombinezony z jasnoszarych skór, a ich twarze pokryte były białą i czarną farbą. Zanim zdążyłam chociażby otworzyć usta, jeden z nich wyciągnął miecz zza mojego pasa – a sekundę później drugi wycelował zakrzywione ostrze w moją pierś, uniemożliwiając mi jakikolwiek ruch.
Przez kilka sekund rozważałam walkę, ale szybko dotarło do mnie, że nie mam żadnych szans – a jeden niewłaściwy ruch może mnie kosztować życie. Uniosłam więc posłusznie ręce do góry i klęknęłam obok moich towarzyszy, nie spuszczając wzroku z napastników.
– Azgeda – dobiegł mnie niemalże niesłyszalny szept Jamesa. Poczułam, jak przechodzi mnie lodowaty dreszcz.
A więc właśnie to są Ludzie Lodu.
– Chon yu bilaik? Hakom yu kamp raun hir? – Ziemianin podetknął mi zakrzywione ostrze pod brodę, a jego spojrzenie przeszyło mnie niczym stal.
– Wycieczki poza szlakiem handlowym? Odechciało się płacić, co? – drugi wojownik kopnął Amelię w bok, na co ta jęknęła głośno z bólu. Szarpnęłam się instynktownie, by ich powstrzymać, ale natychmiast znieruchomiałam, poczuwszy na skórze swojej szyi ukłucie ostrza. James wciągnął gwałtownie powietrze na ten widok i pochylił się w moją stronę – sprawiając, że trzeci wojownik błyskawicznie skierował swój miecz na niego.
– James, nie – szepnęłam błagalnie, czując, jak zaczynam cała drżeć ze strachu. Chłopak znieruchomiał, a ja przeniosłam wzrok z powrotem na Ziemian, gorączkowo próbując wymyślić jakikolwiek sposób, przy przekonać ich, by nas nie zabijali.
Już otwierałam usta, by wyjaśnić im, kim jestem – i modlić się, by wiedzieli, kim jest Theo – kiedy nagle dobiegł mnie drżący głos Jamesa.
– Próbujemy tylko dostać się do Arkadii. Jesteśmy kupcami... nie szukamy kłopotów.
Zauważyłam, że oczy wojowników rozszerzyły się – i w jednej sekundzie dotarło do mnie, że musieli rozpoznać jego akcent.
O nie. Już po nas.
– Skaikru? – jeden z mężczyzn nachylił się nad jego twarzą. – No proszę, proszę, kto nauczył cię gadać? I co tu niby robisz z tymi – spojrzał przelotnie na mnie, Sartha i Amelię – k u p c a m i?
– Nie możemy go pojmać, Neko. Król skazałby nas za zerwanie sojuszu – dobiegł mnie ponury głos drugiego wojownika. Ziemianin odsunął się od Jamesa, ale nie opuścił miecza.
– To nie zmienia faktu, że jeśli przewożą towary, winni są zapłaty...
Zaraz... sojuszu? Poczułam, jak serce znów zaczyna bić mi mocniej – ale tym razem nie przez strach, lecz kiełkującą we mnie przez słowa wojownika nadzieję.
A więc... Skaikru i Azgeda nie są już w stanie wojny. Nie mogą nas zabić.
To nasza jedyna szansa.
– Jesteśmy z Arki – powiedziałam głośno, przywołując najbardziej wyraźny akcent, na jaki było mnie stać. – Pracujemy w laboratoriach. Wysłano nas kilka dni temu po... po ważne próbki do badań. Ci kupcy – wskazałam drżącym palcem na znieruchomiałych z szoku Sartha i Amelię – pomagają nam dostać się do domu.
Oczy wojowników Azgedy w jednej sekundzie przeniosły się na mnie. Zobaczyłam kątem oka, jak wojownik odsuwa ostrożnie ostrze od mojej szyi, i poczułam, że znów mogę normalnie oddychać.
– Patrz na nią, prawie bym nie poznał – mruknął jeden z mężczyzn do drugiego po ziemiańsku, nie przestając świdrować mnie wzrokiem.
– Głupia, próbuje się za nas przebrać. Gdyby związała włosy, wyglądałaby jak Skairipa – odparł drugi z krzywym uśmiechem. Myślą że nie rozumiem, dotarło do mnie. Uniosłam lekko głowę, modląc się, żeby moja twarz nawet nie drgnęła – akurat w tym wypadku brak wiedzy mógł okazać się dla mnie bardziej przydatny. Gdy zerknęłam na Jamesa, zobaczyłam w jego oczach zaskoczenie – ale także i cień zrozumienia.
– A wy dwoje? Coście za jedni? – trzeci wojownik popchnął lekko Sartha, na co przerażony chłopiec odruchowo złapał się za ramię. Gdy oczy wojownika rozbłysły na ten widok, poczułam, jak ze strachu robi mi się zimno w żołądku. – Co tam ukrywasz, co, mały?
James krzyknął, żeby go powstrzymać, ale było już za późno – wojownik jednym ruchem zdarł materiał kurtki na ramieniu Sartha, ukazując jego zdeformowaną skórę. Usłyszałam, jak Amelia wstrzymuje oddech z przerażenia.
– Frikdreina – wycedził Ziemianin, a na jego twarzy zobaczyłam obrzydzenie. – Że też takich nie zabijają po narodzeniu...
– Zostaw go, yu nomonjoka! – Amelia szarpnęła się w stronę chłopca, ale natychmiast została uciszona mocnym ciosem w twarz.
Poczułam, jak w kilka sekund krew w moich żyłach zamienia się w ogień.
I zanim zdążyłam pomyśleć dwa razy – i zanim ktokolwiek zdążył mnie powstrzymać – zerwałam się na równe nogi i wyrwałam stojącemu obok mnie wojownikowi mój miecz, po czym jednym kopnięciem posłałam go na ziemię. Pozostali Ziemianie natychmiast rzucili się w moją stronę, ale zastygli, gdy wycelowałam swoje ostrze prosto w ich serca.
– Radzę wam uszanować sojusz i pozwolić nam przejść – warknęłam, postępując o krok w ich stronę. – Może wtedy wasz król nie dowie się, jak właśnie potraktowaliście pomocników jednych z najważniejszych naukowców w Arkadii. Bo uwierzcie mi, jeżeli spadnie nam chociażby jeden włos z głowy – spojrzałam im prosto w oczy – Cała wasza armia zostanie wybita jeszcze przed świtem.
Wojownicy zamilkli, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi oczami; najwyraźniej zupełnie się tego nie spodziewali. Czułam na sobie przerażone i zszokowane spojrzenia Jamesa, Amelii i Sartha, ale nie pozwoliłam mojemu ostrzu nawet drgnąć. Wiedziałam aż zbyt dobrze, że Ziemianie znają tylko jedną formę władzy: siłę.
A ja jestem żoną Hedy. I, niezależnie od wszystkiego, nikomu – nawet przez sekundę – nie pozwolę pomyśleć, że jestem słaba.
– Dobrze. Eskortujemy was do Arkadii – odezwał się w końcu jeden z wojowników, opuszczając ręce, a w jego oczach nie było już ani śladu rozbawienia. – Zaszło... porozumienie. Nie ma potrzeby informować o tym króla.
Poczułam, jak triumfalny uśmiech wkrada mi się na twarz. Opuściłam miecz i skinęłam głową, a wojownicy postawili Jamesa i Amelię na nogi. Żaden Ziemianin nie podszedł nawet do Sartha, patrząc na jego zdeformowane ramię z wyraźną pogardą – więc sama rzuciłam się, by go podnieść. Chłopiec natychmiast wtulił się we mnie; poczułam, jak bardzo trzęsie się ze strachu.
– Już dobrze. Wszystko będzie w porządku – wyszeptałam lekko drżącym głosem, odwzajemniając uścisk.
James i Amelia natychmiast znaleźli się przy nas. Widziałam po ich twarzach, że nadal są w szoku; ja sama nie do końca mogłam uwierzyć w to, że mój całkowicie szalony pomysł wypalił i że nadal żyjemy. Nie zdążyli jednak nawet się odezwać, kiedy wojownicy Azgedy ruszyli w stronę naszego wozu, krzycząc, żebyśmy zabrali nasze rzeczy. Chwyciłam Sartha za rękę i pospieszyłam za nimi – kiedy nagle powstrzymała mnie wyciągnięta dłoń jednego z Ziemian.
– Nie możemy wpuścić frikdreiny na nasz teren. Takie jest prawo – oznajmił bezbarwnym głosem. Zobaczyłam, jak oczy Sartha rozszerzają się z przerażenia i już zaczerpnęłam powietrza, by obrzucić wojownika wyzwiskami, kiedy poczułam na ramieniu czyjąś dłoń.
Gdy się odwróciłam, napotkałam przepełnione powagą oczy Amelii.
– Nie walcz z tym, gada. Nie przepuszczą go. Żadne kru by tego nie zrobiło – wyszeptała, chwyciwszy Sartha za rękę, i odsunęła go ode mnie. – Idźcie do swoich. Zostanę z nim tutaj.
– Ale... nie, przecież my... – próbowałam protestować, ale kobieta posłała mi swoje ostre jak brzytwa spojrzenie, i zamilkłam mimowolnie.
– Wrócimy po was – dobiegł mnie głos Jamesa, który nagle znalazł się obok mnie. – Znajdźcie jakąś jaskinię... ukryjcie się. Kiedy tylko dowiemy się, co się dzieje, znajdziemy was. Obiecuję.
Ziemianka natychmiast cofnęła się, gdy podszedł. Byłam pewna, że za chwilę go zaatakuje – ale już po chwili jej płonące spojrzenie przeniosło się znów na mnie.
– Okłamałaś mnie, gada k o m S k a i k r u – wycedziła moje imię z wyraźnym obrzydzeniem. – Za nic mam wasze słowa.
Poczułam ucisk w żołądku i otworzyłam usta, by spróbować jakkolwiek to wyjaśnić, ale Ziemianka znów powstrzymała mnie spojrzeniem, wskazując, że jeszcze nie skończyła mówić.
– Okłamałaś mnie... Ale uratowałaś nas przed nimi. Uratowałaś Sartha – zobaczyłam, jak jej spojrzenie odrobinę łagodnieje. – Więc... może tym razem postaram się wam uwierzyć.
Skinęłam głową, czując, jak robi mi się cieplej w miejscu serca. Wiedziałam, że to była jedyna forma „dziękuję", na jaką ta stara Ziemianka mogła się zdobyć.
– Mebi oso na hit hoda op nodotaim – dobiegł mnie cichy, drżący głos Sartha. Gdy zwrócił na nas swoje duże, ciemne oczy, zobaczyłam, że wypełnione są łzami.
Posłałam mu najszczerszy uśmiech, jaki byłam w stanie.
– Oso na hit op – wyszeptałam tak cicho, by stojący z tyłu wojownicy Azgedy nie mogli mnie usłyszeć. – Ai get klin.
Chłopiec z trudem odwzajemnił uśmiech i skinął głową, ocierając oczy. Przytuliłam go po raz ostatni, a James zmierzwił mu z czułością włosy, na co Amelia wciągnęła z sykiem powietrze – ale nic nie powiedziała. Przemknęło mi przez myśl, że to zdecydowanie najbardziej pokojowy gest, jaki wykonała w jego stronę. I póki co musi nam to wystarczyć, dodałam w myślach.
– Hos op! – dobiegł nas zniecierpliwiony głos wojowników Azgedy spomiędzy drzew. Spojrzeliśmy z Jamesem po sobie. Zastanawiałam się, czy jego serce bije teraz równie szybko, jak moje.
– Gotowa zobaczyć dom? – spytał cicho.
I gdy ze ściśniętym gardłem skinęłam głową w odpowiedzi, po raz pierwszy naprawdę to do mnie dotarło. Po raz pierwszy poczułam, że to prawda.
Że naprawdę wracamy na Arkę.
Do domu.
* * *
Miarowy stukot kopyt naszego konia mieszał się z szumem wiatru, gdy kolejną godzinę przedzieraliśmy się przez gęsty las. Zauważyłam mimowolnie, że mimo nadal bujnej zieleni wokół nas tutaj również nie ma zbyt wiele zwierzyny – nawet owady nie pobrzękiwały nad naszymi głowami. Promienie zachodzącego słońca, co chwila rozbłyskujące pomiędzy drzewami, zaczynały rzucać coraz to dłuższe cienie za nami.
Nie wiedziałam, jak daleko od celu byliśmy, ale modliłam się w duchu, żeby udało nam się dotrzeć tam przed zmierzchem. Mimo że wojownicy Azgedy nie wykonali już w naszym kierunku żadnego nieprzyjaznego ruchu, nie miałam do nich nawet krzty zaufania – i wiedziałam, że James także. Rozumiałam aż za dobrze, co znaczą ich niewybredne szepty i spojrzenia, rzucane w moją stronę, gdy chłopak nie patrzył; potrzebowałam nieziemskich pokładów cierpliwości, by nadal udawać, że nie wiem, co o mnie mówią.
Zdawałam sobie jednak sprawę, że tak długo, jak myślą, że nie znam ziemiańskiego, nie będą się przy mnie kryć ze swoimi prawdziwymi zamiarami – a to była przewaga, którą musiałam wykorzystać.
– Już niedługo – dobiegł mnie cichy głos Jamesa. – Poznaję to miejsce... minęliśmy już statek Setki.
Skinęłam głową, czując ucisk w żołądku. Mimo że nie mogłam zobaczyć twarzy chłopaka, wręcz czułam jego podenerwowanie. Zastanawiałam się, jak musi się czuć, po tylu miesiącach wracając w miejsce wywołujące tyle strasznych wspomnień. Przypomniałam sobie słowa Villienne o tym, że nie będzie w stanie przekroczyć progu Arkadii i spojrzeć w oczy wszystkim, których zraniła pod wpływem czipu. Czy jednak udało jej się to w sobie pokonać? Jak czuli się Lucas i Ben, zmuszeni do powrotu do miejsca, które przecież znienawidzili na tyle, że zdecydowali się zostawić je na zawsze?
O ile w ogóle tam są, dopowiedziały z goryczą moje myśli. Zacisnęłam palce na grzywie konia, próbując opanować na nowo wkradający się do mojego umysłu niepokój.
– Hej. – drgnęłam, nagle poczuwszy na swoim przedramieniu dłoń Jamesa. Najwyraźniej moje ciało nie było w stanie ukryć moich emocji. – Nie będzie tak źle. Poradzisz sobie. – zauważyłam kątem oka, że uśmiecha się lekko. – Zresztą, jak zawsze.
Gdybym nie była tak spięta, może zdobyłabym się na uśmiech, ale jedynie potrząsnęłam głową.
– Ja... – w jednej chwili przez myśl przeleciały mi setki obaw i niepewności, które narastały we mnie od tylu dni, ale dotarło do mnie, że nie potrafię nawet ubrać ich w słowa. – Nieważne.
James zamilkł na chwilę; odniosłam wrażenie, że bije się z myślami.
– Ja też się boję – usłyszałam w końcu jego szept. – Nie wyobrażam sobie spojrzeć w oczy mojej matce... o ile przeżyła to, co zrobiłem. – jego głos zadrżał. – Zostawiłem ją tam. Bez słowa pożegnania. Pewnie myśli, że nie żyję.
Na dźwięk słowa „matka" mimowolnie poczułam ukłucie w okolicach serca.
– Przynajmniej ty będziesz miał jeszcze szansę to naprawić – odparłam cicho. James drgnął, gdy dotarł do niego sens moich słów.
– Przepraszam, nie chciałem...
– Wiem – przerwałam mu. – Nieważne.
– „Nieważne" to twoje nowe ulubione słowo, czy co? – prychnął pod nosem. – To, co czujesz, jest tak samo ważne, jak wszystko inne, Ailey.
Zacisnęłam usta i wyprostowałam się w siodle, czując, jak łzy zaczynają piec mnie pod powiekami. Byłam po prostu... zmęczona. Tak nieznośnie zmęczona strachem, zagubieniem, poczuciem winy, niepewnością i wszystkimi emocjami, które nieustannie się we mnie kotłowały – a im bliżej celu się znajdowaliśmy, tym bardziej zdawały się nawarstwiać.
Z rozmyślań wyrwało mnie dopiero czyjeś odległe wołanie. Zatrzymaliśmy się przed linią wartkiego, wypełnionego dużymi głazami potoku. Serce podskoczyło mi w piersi, gdy zobaczyłam wychodzących nam na spotkanie jeźdźców Azgedy po drugiej stronie wody – wyglądali równie przerażająco co ci, którzy nas prowadzili.
– Schodzić z konia – dobiegł mnie głos idącego przy nas wojownika. Z początku chciałam zaprotestować, nie rozumiejąc, co się dzieje, ale potem dotarło do mnie, że przecież musimy przedostać się na drugą stronę potoku. Zeskoczyłam na ziemię i, cały czas zachowując czujność, ruszyłam wraz z Jamesem za nimi nad brzeg.
– Idź pierwszy – szepnęłam do chłopaka, zwalniając lekko. – Będę obserwować tyły.
James skinął głową, również nie spuszczając wzroku z jeźdźców, przyglądającym się nam z drugiego brzegu. Zrównałam krok z naszym koniem, prowadzonym przez jednego z wojowników – i gdy już miał wprowadzić zwierzę do potoku, chwyciłam je stanowczo za uzdę.
– Ja go poprowadzę – powiedziałam, siląc się na wyraźny akcent. – Boi się wody.
Ziemianin wzruszył ramionami i puściwszy konia, cofnął się, by dołączyć do swojego towarzysza. Wzięłam głęboki oddech i poklepując uspokajająco konia, z bijącym sercem weszłam wraz z nim w lodowaty nurt. Zwierzę parskało i zatrzymywało się co chwila, pamiętając doskonale strugi czarnego deszczu, ale trzymałam go pewnie, powoli posuwając się naprzód.
Cały czas czułam na swoich plecach wzrok wojowników. Tak jak się spodziewałam, teraz, gdy James nie mógł ich usłyszeć i byli pewni, że ich nie rozumiem, zaczęli ze sobą rozmawiać nieco luźniej. Udałam, że poślizgnęłam się na mokrym kamieniu, by cofnąć się nieco i usłyszeć, co mówią.
– Moim zdaniem to śmieszne, że ich prowadzimy. Jak jakieś pierdolone hainofi – mruknął jeden. – Ile ten sojusz niby wytrzyma, tydzień? Dwa? Gdybyśmy wybili ich wszystkich, wreszcie byłby spokój.
Z całych sił starałam się zachować nieprzeniknioną twarz i wpatrywać się w plecy Jamesa przed sobą, mimo że dłonie zaczęły mi drżeć – i to wcale nie od lodowatych wód potoku.
– Haihefa wie, co robi. Wiesz dobrze, że za sprzeciw straciłbyś głowę – odparł drugi równie ponuro.
– Z tego, co pamiętam, ten haihefa trzy lata temu został wygnany – prychnął pierwszy Ziemianin. – Jakoś nie widzi mi się dłużej przyjmować jego rozkazów, kiedy Skaikru tak się panoszą. Oni naprawdę myślą, że mogą stać się klanem? Żałosne.
– Spójrz na tą tutaj, ma nawet pierdolone tatuaże – roześmiał się cicho drugi z wojowników, na co momentalnie cała zesztywniałam, ściskając mocniej uzdę naszego konia.
– Rzeczywiście, trochę podobna do Skairipy. Ciekawe, czy dupę ma równie niezłą, co buźkę...
Na szczęście dokładnie w tej samej chwili koń wskoczył na brzeg – bo inaczej byłam pewna, że nie wytrzymam i rozetnę obrzydliwe uśmiechy wojowników moim mieczem. Dobrze zrobiłam, nie ufając tym pieprzonym kreaturom, pomyślałam, czując, jak narasta we mnie wściekłość.
Gdy razem z Jamesem znów wskoczyliśmy na grzbiet naszego wierzchowca, nadal drżały mi wszystkie mięśnie. Po minie chłopaka dostrzegłam, że to zauważył – ale nic nie powiedział, czując na sobie czujne spojrzenia jeźdźców Azgedy.
Ruszyliśmy dalej przez las, a ja z każdą chwilą zaczynałam czuć się coraz bardziej osaczona. Zdawałam sobie sprawę, że nawet jeśli spróbowalibyśmy ucieczki, mieli nad nami zbyt wielką przewagę – a po tym, co usłyszałam, wiedziałam, że tak naprawdę mogę spodziewać się po nich najgorszego. Zaczęłam gorączkowo opracowywać plan na wypadek nagłego ataku z ich strony, ale musiałam pogodzić się z faktem, że wszystkie opcje, które rozważam, z góry skazane są na niepowodzenie.
Czułam na sobie spojrzenie Jamesa, który natychmiast wyłapał, że coś jest nie tak – ale nie miałam pojęcia, jak mu o tym powiedzieć, gdy Ziemianie obserwowali każdy nasz ruch. Odnosiłam wrażenie, jakby ich spojrzenia wypalały ślady na moim ciele, i z ledwością powstrzymywałam się, by nie wzdrygnąć się z obrzydzeniem.
Ale w momencie, w którym mój strach sięgnął zenitu – i już, już miałam wyciągnąć miecz i po prostu rzucić się do ucieczki – nagle dotarliśmy na kraniec lasu.
I wszystko zmieniło się w jednej chwili.
Bo gdy minęliśmy ostatnie drzewa i rozpostarł się przed nami widok na rozległą polanę, promienie zachodzącego słońca oświetliły najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek ujrzały moje oczy.
Arkadia.
Ogromny pierścień Arki, pnący się w górę niczym gigantyczna kosmiczna obręcz wśród drobnych, blaszanych budynków, samochodów i maszyn, oświetlony jarzeniowym blaskiem reflektorów i otoczony wysokim murem obronnym. Na tle wysokich gór i migotających w ostatnich promieniach słońca wód pobliskiego jeziora całość wyglądała tak surrealistycznie, że przez dłuższą chwilę miałam wrażenie, że znów śnię – i widzę to, o czym marzyłam od tak przeraźliwie wielu miesięcy, tylko setki razy większe, setki razy bardziej niesamowite.
I nawet mimo dzielącej mnie od niej odległości mogłam usłyszeć gwar rozmów i dostrzec przechadzające się za potężną bramą postaci.
Ludzie.
M o i ludzie.
Nie pamiętam drogi, którą pokonaliśmy od krańca lasu do bramy. Wiem tylko, że po policzkach nieustannie płynęły mi łzy – najprawdziwsze łzy s z c z ę ś c i a, pierwsze, jakie wylałam od urodzenia się mojej córki. Nie obchodziło mnie, czy ktoś z Azgedy je zobaczy; nie obchodziło mnie nic poza widokiem, który roztaczał się przed moimi oczami, który chłonęłam całą sobą, opierając się desperackiej chęci, by zeskoczyć z konia i rzucić się biegiem do bramy. Nie musiałam odwracać się do Jamesa, by czuć, że w nim także kotłują się setki emocji.
Bo wreszcie, nareszcie nam się udało.
Wróciliśmy.
Naprawdę wróciliśmy do domu.
Ale żadne – powtarzam, ż a d n e – uczucie nie może mierzyć się z tym, które wstrząsnęło moim sercem, gdy zobaczyłam twarz wartowniczki strzegącej bramy, która wraz ze swoim uzbrojonym po zęby towarzyszem wyszła nam na przeciw.
Te same długie, bujne blond włosy, te same pełne usta i drobny nos pokryty piegami. Te same zielone jak las oczy, błyszczące takim samym blaskiem niezmiennie od ponad pięciu lat.
– Co ma znaczyć to najście? Jesteście posłańcami króla?
Ten sam głos, donośny, a jednocześnie delikatny i melodyjny. Ten sam pełen powagi, zaniepokojony wyraz twarzy, który widziałam u niej niegdyś tak rzadko – ale teraz, na Ziemi, musiał być dla niej codziennością, podobnie jak karabin, który dzielnie dzierżyła w dłoniach.
Tak, rozpoznałabym moją najlepszą przyjaciółkę nawet na końcu świata.
– Camille.
Mój cichy, łamiący się głos sprawił, że jadeitowe oczy dziewczyny rozszerzyły się w szoku. Widziałam, jak przez kilka długich sekund próbuje uświadomić sobie, na kogo patrzy.
Nie zważając na pomruki wojowników Azgedy i ostrzegawczy syk Jamesa, zeskoczyłam z konia, czując, jak po mojej twarzy znów zaczynają płynąć łzy – najszczersze i najprawdziwsze łzy, wyrażające wszystkie emocje, które dosłownie rozrywały mi serce.
– Camille... to ja.
Nigdy nie zapomnę momentu, w którym jej karabin upadł z donośnym brzękiem na ziemię.
– Ailey?....
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Ogud – dobrze
Chon yu bilaik? Hakom yu kamp raun hir? – Kim jesteście? Co tu robicie?
Skairipa – przezwisko Octavii wśród Ziemian; "śmierć z nieba"
Yu nomonjoka – ty skurwysynie (dosłownie: motherfucker)
Oso na hit op. Ai get klin – Spotkamy się. Jestem pewna
Hos op! – Pospieszyć się!
Hainofi – księżniczka
Haihefa – król
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top