2 - Skaikrasha
Nie byłam zła. Byłam wściekła.
Leżałam na łóżku i krzyczałam w poduszki tak długo, jak tylko starczyło mi głosu. Zamknęłam drzwi na klucz – mimo długiego dobijania się do drzwi i usilnych próśb Theo, żebym go wpuściła, nie miałam najmniejszego zamiaru tego zrobić. Łzy uparcie nie chciały płynąć, chociaż jego słowa nadal boleśnie paliły moje myśli.
Jeszcze nigdy dotąd tak mnie nie zranił. I nigdy, przenigdy bym nie sądziła, że coś takiego od niego usłyszę.
Jak mógł to powiedzieć? Jak on w ogóle śmiał? Jak mógł wspomnieć to imię, jego imię – które w dodatku doskonale wiedział, że nigdy nie było jego prawdziwym? Po tym wszystkim, co zrobiłam dla niego i jego ludzi po wylądowaniu na Ziemi, po całym tym piekle, przez które musiałam przejść po decyzjach, którą podjęłam... Po tych wszystkich latach...
Przecież, do cholery, miałam rację. I on doskonale o tym wiedział. Nie miałam najmniejszego zamiaru zmienić mojego zdania. Stawka jest zbyt wysoka – chodziło o życie mojego syna. N a s z e g o syna. Najważniejszej osoby w naszym życiu, tuż obok Shaelyn. Jak Theo może traktować go w tej sprawie tak przerażająco bezosobowo? Tak okrutnie przedmiotowo? Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę tak myśli. Że naprawdę Kael znaczy dla niego tyle samo, co inne Natblidy, których przeznaczeniem jest walczyć do śmierci o władzę. Theo, którego poślubiłam, nigdy by czegoś takiego nie powiedział.
Chyba że tak naprawdę wcale nie wiesz, kogo poślubiłaś, odezwał się cichy, lodowaty głos w mojej głowie. On jest Ziemianinem, zawsze nim będzie. I zawsze będzie myślał inaczej niż ty.
Skaikru. Inna. Obca.
Branwoda.
Zacisnęłam powieki, czując, że zaczyna brakować mi powietrza. Wstałam gwałtownie z łóżka i wyszłam na balkon. Dopiero chłodny powiew wiatru na zewnątrz przyniósł nieco ukojenia moim skołatanym nerwom.
W chwili, w której spojrzałam w dół, by zobaczyć Kaela i Shaelyn wesoło biegających po placu z innymi dziećmi, nad moją głową przetoczył się podejrzanie głośny grzmot.
I niespodziewanie, zobaczyłam ptaki.
Dziesiątki, a może i setki ptaków, które nagle wzbiły się w powietrze z pobliskiego lasu i jedną chmarą ruszyły w znanym tylko sobie kierunku. Zmarszczyłam brwi – coś wielkiego musiało je spłoszyć. Ale żeby wszystkie naraz nagle odfrunęły? Rozejrzałam się dookoła, by ze zdumieniem zauważyć, że ptaków na niebie jest coraz więcej, nadlatujących z różnych stron. Dzieci na placu przerwały zabawę i zaczęły pokazywać je sobie palcami, zadziwione. Zaczynało to wyglądać, jakby te zwierzęta przed czymś uciekały...
Tknięta jakimś dziwnym przeczuciem, postanowiłam przełknąć swoją dumę i wyjść z komnaty. Grzmoty robiły się coraz głośniejsze; przez okna korytarzy widziałam, jak wiatr zrywa się znowu, o wiele silniejszy, niż wcześniej. Gdy zbiegłam po schodach na dół i skierowałam się do wyjścia, nie rzuciwszy nawet jednego spojrzenia na salę tronową, zobaczyłam, jak ogromna błyskawica przecina niebo ponad lasem.
A gdy znalazłam się na zewnątrz i już otwierałam usta, by zawołać Kaela i Shae, poczułam na sobie pierwsze, ciężkie krople deszczu.
Ale...
To nie był zwykły deszcz.
Ten deszcz parzył.
Krzyknęłam z bólu i zaskoczenia, gdy krople zetknęły się z nagą skórą moich ramion. Miałam wrażenie, jakby ktoś wylał na mnie czysty kwas. Dookoła usłyszałam zaskoczone okrzyki Ziemian i dotarło do mnie, że reagują tak samo.
I zanim zdążyłam chociażby pomyśleć, co się dzieje, w ciągu kilku sekund rozpętał się zupełny chaos.
Ludzie zaczęli biegać w popłochu, szukając schronienia przed śmiercionośną ulewą. Krzyki z każdą chwilą stawały się coraz głośniejsze, coraz bardziej przepełnione bólem. Biegłam bez tchu przez plac, czując, jak ogień rozprzestrzenia się po całym moim ciele z każdą kolejną kroplą deszczu, których spadało coraz więcej i więcej.
– Shaelyn! Kael! – krzyczałam, mijając uciekających chaotycznie Potamikru. Prawie nic nie widziałam przez palącą ulewę, ale nie zatrzymywałam się, bo przerażenie dodawało mi sił. – Kael! Shae! Gdzie jesteście?!
– Mamo! – rozpaczliwy krzyk mojej córki przedarł się przez kolejny, ogłuszający grzmot. Rzuciłam się w tamtym kierunku i chwyciłam szlochającą Shae na ręce, w panice rozglądając się za Kaelem i tłumiąc okrzyk bólu, gdy deszcz dosłownie wypalał moją skórę.
– Mamo, co się dzieje? Dlaczego wszyscy uciekają? – mój syn nieoczekiwanie pojawił się przy mnie. Otworzyłam szeroko oczy na widok jego niewzruszonej miny – stał, jakby lecący z nieba kwas nie wyrządzał mu najmniejszej krzywdy.
– Jak... – wydusiłam z siebie, ale bolesny okrzyk Shae szybko mnie otrzeźwił. Chwyciłam Kaela za rękę i puściłam się biegiem w stronę najbliższego zadaszenia – schronienia dla koni. Zobaczyłam, że część wojowników już tam jest i dziko ochlapuje się wodą z koryt dla zwierząt. Czysta woda!
Wpadłam do boksu i bezceremonialnie odepchnęłam Ziemian na boki, by zanurzyć w korycie wierzgającą z bólu Shaelyn. Woda nie była najczystsza, ale natychmiast przynosiła cudowne ukojenie. Po ochlapaniu twarzy i ramion poczułam, że ogień chociaż częściowo znika z mojej skóry, i wreszcie mogłam zobaczyć świat przede mną.
– Nomon, co się stało? Czy to ten deszcz? Co jest nie tak? – Kael, który stał obok i obserwował nasze paniczne zachowanie, wyglądał na coraz bardziej przestraszonego. Wyjęłam odrobinę uspokojoną już Shaelyn z koryta i przyjrzałam mu się uważnie. Był cały mokry, tak jak my, ale na jego skórze nie było nawet najdrobniejszego zaczerwienienia.
– Nic cię nie boli? Ten deszcz cię nie oparzył? – dotknęłam ręką jego czoła.
– Oparzył? – Kael zmarszczył brwi. – To dlatego wszyscy tak się zachowują? Nic mi nie jest! I chłopakom też nie, patrz!
Obróciłam głowę we wskazanym kierunku i aż otworzyłam usta ze zdumienia, widząc, że dzieci bawiące się dotąd z Kaelem nadal stoją na śmiercionośnym deszczu, rozglądając się dookoła z dezorientacją na twarzach – kiedy większość dorosłych gonas zwija się z bólu pod zadaszeniami, bojąc się chociażby wyciągnąć rękę poza schronienie.
A najbardziej ze wszystkiego zszokował mnie widok Theo, niewzruszenie przemierzającego plac, z tym samym zaskoczeniem na twarzy, które widziałam u naszego syna.
– Nontu! – zawyła Shaelyn na jego widok. – Nontu, to parzy, uciekaj!
Theo zauważył nas z daleka i jego oczy rozszerzyły się w szoku.
– Ailey? Co się wam wszystkim stało? – wbiegł pod zadaszenie, rozpychając na boki tłoczących się wokół koryt wojowników. Byłam tak przerażona i rozdygotana, że ulga na jego widok była o wiele większa niż złość, która nadal tliła się gdzieś z tyłu mojej głowy.
– Ten deszcz... To nie jest deszcz – wykrztusiłam, podając mu nadal jęczącą z bólu Shae. Z przerażeniem przyjrzał się czerwonym śladom na jej twarzy i rękach, a potem przeniósł wzrok na mnie – nie wiedziałam, jak wyglądam, ale sądząc po wyrazie jego twarzy i ogniu, którego ślady nadal czułam na skórze, zapewne było źle. – To jest jak... jakiś kwas, Theo, jakim cudem tobie nic nie jest? I Kaelowi... przecież...
Przeniosłam wzrok na nic nierozumiejącego chłopca, a potem na Hedę, i wreszcie do mnie dotarło.
– Natblidas – wyszeptałam. – Na was to nie działa. I na tamtych chłopców... Ale... Dlaczego? I co to, do cholery, jest?! – mój paniczny krzyk został zagłuszony przez kolejny, potężny grzmot.
– Nie mam pojęcia, nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem – Theo pokręcił bezradnie głową, patrząc z widocznym przestrachem w oczach na swoich ludzi, wyjących z bólu i desperacko ochlapujących się czystą wodą. – O deszczu, który palił jak ogień, słyszałem tylko w legendach, tych o Praimfayi... Nazywali to chyba... czarnym deszczem?
– Praimfaya? – poczułam się, jakby moje serce na sekundę przestało bić. – Mówisz o nuklearnej wojnie? Tej, która spowodowała zagładę świata?
– Wielki ogień. Tak. Przetrwali go nasi przodkowie, z których wywodzą się wszystkie klany, opowiadałem ci o tym lata temu... Ale co to ma do rzeczy, Ailey? – Theo tulił płaczącą Shae do piersi, widziałam na jego twarzy coraz większą frustrację.
– Jeżeli wtedy był czarny deszcz... Tak jak teraz, to... – otworzyłam szeroko oczy, czując, jak panika odbiera mi oddech. – Theo, ten deszcz... to jest opad radioaktywny – poczułam, że zaczynam się trząść. – To jak kwaśny deszcz, tylko sto razy silniejszy... To nie jest normalne... To znaczy, że poziom promieniowania musiał się nagle podnieść...
– Ailey, o czym ty, do cholery, mówisz? Co to wszystko znaczy?! – irytacja Theo sięgała zenitu.
– To znaczy, że dzieje się coś bardzo, bardzo złego – odparłam, patrząc mu prosto w oczy. – I musimy się natychmiast dowiedzieć, co, zanim ten deszcz przerodzi się w coś jeszcze gorszego i wszystkich nas pozabija.
Przez twarz Theo przemknął cień, ale sekundę później przybrała zacięty wyraz, który dobrze u niego znałam. Najlepsza cecha Przywódcy – natychmiast zamienia strach w działanie.
– Wszyscy natychmiast schronić się w domach! – krzyknął do wojowników, oddając mi Shaelyn. – Chronić głowy przed deszczem i nie wychodzić, dopóki ta burza nie minie! Zaprowadzić dzieci, konie i zwierzęta w bezpieczne miejsce! Natblidas, natychmiast do siedziby!
Gdy ludzie ponownie rozbiegli się na deszczu – większość z płaszczami i kawałkami blachy nad głowami – Theo chwycił mnie i Kaela za rękę i skierował się do wyjścia z boksu.
– Musimy jak najszybciej dostać się do domu i umyć was z tego – oznajmił, zdejmując płaszcz Hedy i narzucając go mnie i Shaelyn na głowy. – Ja będę musiał pomóc moim ludziom, ale macie nigdzie nie wychodzić, dopóki nie wrócę – straszliwy huk grzmotu niemalże zagłuszył jego słowa. Ścisnęłam mocniej jego rękę, kurczowo przyciskając do piersi Shae. – Kael, trzymaj się mamy. Biegniemy do domu na trzy, słyszycie? Raz... Dwa...
W tej samej sekundzie, w którym powiedział „trzy", oślepiający słup ognia rozdarł niebo i uderzył prosto w szczyt dachu naszego pałacu.
Mój krzyk zlał się w jedno z ogłuszającym trzaskiem. W jednej sekundzie dom stanął w płomieniach. Miałam wrażenie, jakby ziemia wokół zaczęła się trząść, i tylko silna ręka Theo ochroniła mnie przed upadkiem.
– Nie! – rozpaczliwy okrzyk wyrwał mi się z piersi, gdy z Shae na rękach rzuciłam się w stronę płonącego budynku, nie zważając na radioaktywną ulewę wokół mnie. – Nie! Musimy to ugasić, Theo, musimy... Ach!
Cofnęłam się z bolesnym jękiem, gdy znowu poczułam kwas na swojej skórze. Theo chwycił mnie wpół i wciągnął z powrotem do boksu, przyciskając krzyczącą z przerażenia Shae do mojej piersi.
– Nie! Nie możesz nic zrobić! – krzyknął mi do ucha, potrząsając mną. W tle, poza straszliwym trzaskiem płomieni, na nowo rozległy się przerażone wrzaski Ziemian. – Musimy stąd uciekać, Ailey, i to natychmiast! Zaraz cała stolica spłonie!
Przez łzy zobaczyłam panikę w jego oczach i ze zdwojoną mocą dotarło do mnie, w jak ogromnym niebezpieczeństwie się znajdujemy.
– Zakryjcie się tym! – Theo szczelniej opatulił nas płaszczem i zagwizdał głośno. Jakby znikąd pojawił się przed nami ogromny, czarny koń – wierny swojemu panu nawet jeśli deszcz parzył go tak samo, jak nas. Heda pomógł mnie, Shae i Kaelowi wejść na konia i sam wskoczył na niego, każąc nam trzymać się jego grzywy najmocniej, jak potrafimy. Usłyszałam przeszywający huk za nami – gdy się odwróciłam, zobaczyłam, jak zapada się płonący dach naszego pałacu, a ludzie dookoła biegają z krzykiem, próbując ratować cokolwiek ze środka.
Nie. To się nie może dziać. To niemożliwe... To jak najgorszy z możliwych koszmarów...
– Haya! – Theo popędził konia i ten natychmiast ruszył przed siebie w kierunku bramy, niemalże tratując uciekających wojowników po drodze. Mimo płaszcza nadal czułam na twarzy palące krople deszczu i wtulałam w siebie Shaelyn i Kaela najmocniej, jak potrafiłam, by nie spadli z konia przy zawrotnej prędkości, jaką osiągaliśmy.
Wierzchowiec wypadł przez bramę i ruszył prosto w las. Deszcz nie ustawał ani na sekundę, grzmoty były tak głośne, że miałam wrażenie, że rozsadzą mi uszy. Byłam tak przerażona, że jedynym, co trzymało mnie przy zmysłach, był silny uścisk ramion Theo, utrzymujący nas na grzbiecie konia.
– Dokąd jedziemy? – krzyknęłam, gdy przedzieraliśmy się na oślep przez las, gonieni przez trzaskające po niebie pioruny.
– Jak najdalej stąd – usłyszałam zduszony okrzyk Theo gdzieś za mną. – Kiedy burza się uspokoi, będziemy musieli spróbować...
– Uwaga! – zobaczyłam z przerażeniem, jak ogromny konar drzewa z głośnym trzaskiem spada na ziemię tuż przed nami – ale koń w ostatniej sekundzie go przeskoczył. Dzieci krzyknęły ze strachu, a ja resztkami sił utrzymałam nas wszystkich na wierzchowcu, czując, jak serce podchodzi mi do gardła.
– Musimy się ukryć! – wrzasnęłam. – Ten deszcz nas pozabija, Theo!
– Wytrzymajcie jeszcze chwilę! – Heda wzmocnił uścisk, popędzając zwierzę do jeszcze szybszego pędu między drzewami.
Nagle dotarliśmy do niewielkiego spadku terenu, prowadzącego aż do szerokiego, skalnego wąwozu, przez który płynął wartki potok. Koń zatrzymał się gwałtownie tuż przed brzegiem, bojąc się biec dalej. Theo natychmiast z niego zeskoczył i polecając nam trzymać się mocno, zaczął przeprowadzać go przez wodę. Potok nie był głęboki, ale nieustająca ulewa z każdą chwilą podwyższała jego poziom. Gdy spojrzałam w dół, zobaczyłam martwe ryby, płynące bezwładnie z nurtem wody.
– Jeszcze trochę... spokojnie, gapa, jeszcze chwilka... – Theo próbował opanować drżenie swojego głosu, gdy przemawiał do przedzierającego się przez wodę konia. Zwierzę oddychało ciężko i co chwila wierzgało głową i nogami, bezskutecznie próbując strząsnąć z siebie palący kwas. Shaelyn i Kael płakali na cały głos, przerażeni jak jeszcze nigdy w życiu, a ja, kurczowo trzymając się konia, próbowałam jak najszczelniej okryć nas płaszczem, który niestety przemakał coraz bardziej z każdą chwilą.
I gdy już, już prawie byliśmy przy drugim brzegu, nagle przez szum deszczu przedarł się przerażająco głośny huk. Theo spojrzał w stronę, z której płynęła rzeka, zaklął i zaczął jeszcze szybciej ciągnąć wierzchowca w stronę lądu. Gdy udało mi się unieść głowę i spojrzeć w tamtą stronę, wszystko we mnie zamarło.
Lawina błotna.
Ogromna fala deszczu, wody, błota, kamieni i gałęzi, z zawrotną prędkością zmierzająca prosto w naszą stronę.
– Theo! Szybciej! – wrzasnęłam z przerażeniem, czując, jak koń zaczyna wierzgać z paniką na ten widok. Jeżeli teraz nas zrzuci, wszyscy zginiemy, zawyły alarmy w mojej głowie. Jeżeli nie zdążymy dotrzeć do brzegu...
Heda wahał się tylko przez sekundę. Cofnął się i z całej siły klepnął konia w tył. Zwierzę zarżało głośno i rzuciło się dzikim pędem do brzegu. Gdy poczułam pod jego kopytami suchy ląd, resztką sił zatrzymałam go i z krzykiem odwróciłam się w stronę Theo.
Lawina błota wypełniła koryto rzeki w momencie, w którym Theo dosłownie w ostatniej chwili odbił się od wystającej z potoku skały i chwycił się wiszącej nad wąwozem gałęzi. Serce zamarło mi w piersi, kiedy patrzyłam z niemym przerażeniem, jak przez kilka sekund wisi nad śmiercionośnym, rwącym potokiem, próbując się rozkołysać – i skoczywszy, ląduje na przeciwległym brzegu.
– Theo! – mój krzyk z trudem przedarł się przez ogłuszający huk lawiny. Koń co chwila wierzgał pode mną, próbując uciec dalej w las, z daleka od opryskującej nas co chwila fali błota.
– Nie przedostanę się! – usłyszałam przytłumiony krzyk Hedy z drugiego brzegu. – Musicie jechać dalej! Znajdź schronienie, i to szybko, zanim koń padnie! Niedaleko są jaskinie...
– Nie, Theo, nie pojadę bez ciebie, nie mogę! – poczułam, jak panika przejmuje nade mną kontrolę. – Musi być jakaś droga...
– Nie możesz czekać, aż ten deszcz was pozabija! – głos Theo był bardziej stanowczy, niż kiedykolwiek. – Słuchaj, co mówię. Jedź w stronę granicy najszybciej, jak się da, dotrzyj na tereny Lexy. Ona będzie wiedziała, czym jest ten piekielny deszcz... spotkamy się w jej stolicy, obiecuję!
– Co?! Oszalałeś?! – płaszcz przemókł prawie całkowicie; kwas na nowo zaczął palić moją skórę, usłyszałam okrzyk bólu Shae. – Nie zrobię tego sama! Nigdzie bez ciebie...
– Masz zrobić to, co powiedziałem! – wrzask Theo zagłuszył ryk pędzącej lawiny. Śmiertelnie poważne spojrzenie jego ciemnobrązowych oczu przeszywało mnie nawet z takiej odległości. – Nie pozwolę wam tu zginąć, do cholery! Jedź najszybciej, jak umiesz, i wszędzie powołuj się na moje imię. Chroń dzieci za wszelką cenę. Do siodła przypięty jest mój miecz, wiesz, jak walczyć. Muszę pomóc moim ludziom... Obiecuję, że odnajdę was najszybciej, jak będę mógł!
– Theo, proszę... – mój krzyk zamienił się w płacz; ból stawał się nie do zniesienia. Nie byłam w stanie pogodzić się z tym, co kazał mi zrobić – nie mogłam, po prostu nie mogłam go zostawić – ale z każdą kroplą parzącego deszczu docierało do mnie coraz wyraźniej, że teraz to nasz jedyny sposób na przeżycie.
Patrzyłam bezsilnie na postać Theo na drugim brzegu, czując, jak gorące łzy mieszają się z lodowatym, płonącym deszczem na mojej twarzy. Nie byłam w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa – ale spojrzeniem próbowałam przekazać mu wszystko. Szczególnie przeprosiny, których nie mógł już ode mnie usłyszeć.
– Mebi oso na hit hoda op nodotaim – usłyszałam jego łamiący się głos. Przemknęła mi przez głowę przerażająca myśl, że być może słyszę te słowa po raz ostatni – i coś we mnie pękło.
– Ai hod yu in – odkrzyknęłam, tłumiąc w sobie szloch.
Po czym zacisnęłam powieki, przycisnęłam płaczące dzieci do piersi i, gwałtownie zawróciwszy konia, ruszyłam prosto w las.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Branwoda – bezużyteczna
Gonas – wojownicy
Gapa – koń
Mebi oso na hit hoda op nodotaim – Obyśmy spotkali się ponownie ("May we meet again")
Ai hod yu in – Kocham cię
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top