18 - Ridiyo
– Zmiana warty, Ailey.
Głos Benjamina wyrwał mnie z odrętwienia. Oderwałam wzrok od pogrążonych w ciemności stepów i spojrzałam na chłopaka, który usiadł na kamieniu obok mnie, obejmując się rękami.
– Cholernie zimna ta noc jak na zostawienie kurtki w jaskini – rzucił, patrząc znacząco na moje nagie ramiona.
– Da się przywyknąć – odparłam obojętnie. Owszem, północny wiatr był wyjątkowo dotkliwy, ale nie przeszkadzało mi to, wręcz przeciwnie – zimno chociaż na chwilę było w stanie oderwać mnie od natłoku myśli w głowie.
Zgubienie pościgu z Azylu zajęło nam większość dnia. Zamiast kierować się prosto w stronę gór, co chwila zmienialiśmy trasę i ukrywaliśmy się w różnych niedostępnych miejscach, aż do zapadnięcia nocy – którą postanowiliśmy przeczekać w podziemnej jaskini u stóp górskich wzniesień. Mimo że ukryliśmy wejście, i tak nalegałam na całonocną wartę; mieliśmy zbyt wiele do stracenia, by teraz nie zachowywać maksymalnej ostrożności.
– James w końcu zasnął – dobiegł mnie cichy głos Benjamina. – Ale uważam, że powinnaś do niego zajrzeć.
Nawet pośród ciemności wyraźnie widziałam zmęczenie na twarzy chłopaka – okulary nie mogły ukryć podkrążonych oczu i pobladłej skóry. Dzisiejszy dzień był wyczerpujący dla nas wszystkich; przerażające obrazy z naszej ucieczki nadal majaczyły mi się przed oczami i wiedziałam, że Benjamin także nie przestawał o tym wszystkim myśleć. Ból, stres, dezorientacja w nowym otoczeniu i strach przed schwytaniem dodatkowo potęgowały nasze zmęczenie – i wiedziałam, że nie będziemy w stanie dalej iść, jeśli czwórka nie odzyska sił.
– Mogę zostać całą noc, Ben. Idź się przespać – odpowiedziałam mu, siląc się na przyjaźniejszy ton. – Obudzę cię, jeśli będę potrzebować zmiany.
– Z całym szacunkiem, Ailey – odparł z naciskiem chłopak, podnosząc się – ale jesteś tutaj jedyną wyszkoloną wojowniczką i raczej nie przeżyjemy, jeśli będziesz zbyt niewyspana, żeby trafić mieczem w cel.
Skrzywiłam się lekko na jego słowa. „Wyszkolona wojowniczka", prychnęłam w myślach. Chyba chciał powiedzieć „wyszkolona morderczyni".
Trzy ciała. Tyle pozostawiłam po sobie na polanie. Trzy bezimienne ciała przebite ostrzem miecza Theo. Trzech wojowników, którzy mieli rodziny, przyjaciół, schronienie w Azylu – w ich jedynym domu. Domu, za który byli gotowi walczyć. Za który zginęli.
Nie miałam innego wyjścia, powtórzyłam sobie po raz setny w myślach, zaciskając powieki. Zrobiłam to, żebyśmy mogli przetrwać.
Ale czy nasze życie naprawdę jest więcej warte niż ich?
– Ailey. Słyszysz, co mówię? – głos Benjamina dotarł do mnie jak spod wody. Potrząsnęłam lekko głową i spojrzałam na niego. Obserwował mnie badawczo, a w jego oczach dostrzegłam cień troski.
– Idź do środka, ogrzej się i prześpij – powtórzył, już o wiele cieplejszym tonem. – Przysięgam, że nie zasnę, choćbyś nie zmieniła mnie do rana.
Westchnęłam cicho i, stłumiwszy w sobie gorzkie myśli, podniosłam się z ziemi. Nie chciałam go posłuchać, ale wiedziałam też, że nie mogę wydać się czwórce słaba. A odrobina snu być może dobrze mi zrobi po całym chaosie, przemknęło mi przez zmęczoną głowę.
– Na to raczej nie ma szans – odparłam, posyłając Benjaminowi coś na kształt uśmiechu. – Lucas zmieni cię najdalej za dwie godziny, dopilnuję tego.
Chłopak odwzajemnił uśmiech, ale również z widocznym trudem. Dziś zdecydowanie nikomu z nas nie było do śmiechu.
Odpięłam od pasa długi sztylet i wręczyłam mu, a sama chwyciłam miecz Theo i skierowałam się do przykrytego konarem drzewa dołu w ziemi, który stanowił wejście do jaskini.
Mimo że przez część podziemnego korytarza musiałam się schylać, na nasze szczęście grota, którą znaleźliśmy, była na tyle szeroka, by pomieścić nas wszystkich; konie niestety musieliśmy ukryć nieco dalej, pomiędzy skałami – jednak na tyle blisko, że mogliśmy cały czas mieć na nie oko w czasie warty. Miejsce było dobrze ukryte i wydawało się bezpieczne, ale wiedziałam, że nie możemy zostać tutaj na dłużej, jeśli chcemy dostać się do Arkadii. Nawet jeden dzień zwłoki mógł dać Azylowi większe szanse na wytropienie nas – a na to nie mogliśmy pod żadnym pozorem pozwolić.
– Ailey, wreszcie. Jedzenie już dawno ci wystygło – rzucił na mój widok Lucas, na co V uciszyła go sykiem. Spojrzałam na trzaskające wesoło ognisko na samym środku groty i moich towarzyszy, ułożonych wokół niego na kurtkach; Lucas zajadał się właśnie dzikimi ziemniakami, które udało mu się znaleźć w pobliżu jaskini, a kiedy usiadłam obok, wskazał leżącą na liściu nieruszoną porcję. Żołądek nadal miałam ściśnięty, ale wiedziałam, że mimo wszystko muszę jeść, żeby mieć siłę do dalszej drogi. Skinęłam głową z wdzięcznością i chwyciłam kawałek ziemniaka.
– Nie dostał gorączki? – spytałam szeptem, wskazując na leżącego tyłem do ogniska Jamesa. Villienne pokręciła przecząco głową.
– Nie. Wreszcie spokojnie zasnął. Nie wiem, czym były te liście, które mu dałaś, ale zdziałały cuda.
Uśmiechnęłam się blado – ale zaraz spoważniałam, czując ucisk w miejscu serca na widok fioletowych sińców, odznaczających się na szyi Villienne. Blondynka poczuła na sobie mój wzrok i poprawiła szybko kołnierz kurtki, zakrywając szyję.
Odwróciłam głowę, starając się przegonić z myśli straszne obrazy wiszącej na linie dziewczyny, jej sinej twarzy i krzyczących niemo warg, błagających o łyk powietrza. To wręcz nieprawdopodobne, że jeszcze dziś rano biłam się z nią na podłodze mojego pokoju w Azylu, gotowa rozwalić jej głowę za to, co powiedziała o Risie – a teraz z trudem znosiłam myśl o tym, co by się stało, gdybym nie zdążyła uwolnić jej z pułapki na czas. Ta zmiana widoczna była też u niej; po samym spojrzeniu dostrzegałam, jak wiele ma teraz respektu do mnie – nie podyktowanego strachem, a podziwem.
Zjadłam ziemniaki w milczeniu, wpatrując się w buzujący ciepłem ogień. Wiedziałam, że czas się położyć, ale mimo ogromnego zmęczenia nie czułam się ani trochę senna – za bardzo się bałam, że jeżeli pozwolę sobie na zamknięcie oczu, zostanę obudzona przez wściekły cios miecza wojownika Azylu.
Moje myśli cały czas wędrowały z powrotem do podziemnego bunkra, do moich dzieci, które zostawiłam z Risą. Za każdym razem, gdy widziałam oczami wyobraźni ich śliczne twarzyczki, ucisk w miejscu serca stawał się coraz cięższy do zniesienia. Gdzie teraz są? Co robią? Czy śpią spokojnie? Czy Risa dobrze się nimi zajęła? Co jeśli coś poszło nie tak? Co jeśli została wygnana z Azylu – co jeśli odebrali jej Kaela i Shae? A co jeśli...
Zacisnęłam powieki. Z każdą kolejną sekundą w mojej głowie kotłowały się coraz mroczniejsze scenariusze, które powodowały, że miałam ochotę rzucić wszystko, biec z powrotem do bunkra i błagać, by oddali mi moje dzieci. Wiedziałam, że po tym wszystkim, co się stało, nie mam na to najmniejszych szans, dopóki nie dostanę się do Arkadii i nie odnajdę Theo. Ale... co jeśli go tam nie będzie? Albo, co gorsza, co jeśli Skaikru nie zechcą mi pomóc? Co jeśli uznają, że czarny deszcz był tylko chwilową anomalią – co jeśli okaże się, że wszystko, co dotąd zrobiłam, pójdzie na marne?
Wzięłam głęboki oddech, czując, że zaczynam dusić się własnymi myślami. Nie. Nie mogę myśleć w ten sposób. Muszę skupić się na tu i teraz, na dotarciu do celu. Zaszłam tak daleko. Nie mogę się teraz poddać.
Wiedziałam, że muszę zająć myśli czymś innym, żeby nie zwariować. Podniosłam się więc i podeszłam do Jamesa, ostrożnie, by go nie obudzić. Miał zamknięte oczy i oddychał spokojnie; z ulgą zauważyłam, że jego nowe opatrunki na nodze i plecach nie przesiąkły już krwią – rany najwyraźniej zaczęły się goić. Chłopak zdecydowanie miał szczęście – strzały nie przebiły żadnych ważnych narządów ani tętnic. Jedyne, co miałam do opatrzenia go, to znalezione w lesie zioła lecznicze i bandaże z podartego materiału, więc gdyby obrażenia były większe, być może nie byłabym w stanie sobie z nimi poradzić. Wspomnienie jego pełnego bólu krzyku, gdy wyjmowałam strzały, nadal rozbrzmiewało mi w głowie, gdy patrzyłam na jego spokojną twarz.
Przyjął te strzały na siebie tylko dlatego, że jechałam z przodu, pomyślałam z goryczą. To mogłam być ja. Gdyby nie on, mogłabym już nawet nie żyć.
– Wyliże się z tego – dobiegł mnie pokrzepiający głos Lucasa, który najwyraźniej zauważył moją minę. – Nie martw się, ślicznotko, przechodziliśmy gorsze rzeczy.
Westchnęłam cicho i rozłożywszy swoją kurtkę na ziemi, usadowiłam się przy ognisku obok Jamesa. Wiedziałam, że jego stan jest stabilny, ale czułam, że muszę mieć na niego oko przez noc.
– To znaczy? – spytałam, podciągając kolana pod brodę. Lucas wzruszył ramionami i rozciągnął się wygodnie na swoim prowizorycznym posłaniu.
– Polowanie dla Azylu to bardziej niebezpieczna robota, niż na to wygląda. Raz trafiła nam się tak skurwysyńska puma... Gdyby nie mój nienaganny refleks, wszyscy by zginęli.
– Tak, jasne, popisuj się dalej – prychnęła Villienne, rzucając mu pogardliwe spojrzenie. Zauważyłam, że od kilku minut zajmowała się darciem uschniętych liści bluszczu, porastających ściany, i wrzucaniem ich do ogniska – ale wcale nie wyglądała, jakby ją to uspokajało, wręcz przeciwnie; jej dłonie zdawały się drżeć, miałam wrażenie, że jej orzechowe oczy z każdą chwilą stają się coraz ciemniejsze.
– Mówię serio. Nie wspominając o tym, co się działo w obozie, przed lądowaniem Arki – ciągnął niezrażony Lucas z szelmowskim uśmiechem. – Tamte polowania to było coś.
Podniosłam się na łokciach i spojrzałam na niego, nagle czując przypływ zainteresowania.
– Jak to się stało, że trafiłeś do Azylu, Luke? – wielokrotnie zastanawiałam się nad tym, co mogło spowodować fakt, że czwórka zdecydowała się porzucić własnych ludzi – naszych ludzi – dla życia w Ziemiańskiej społeczności, ale nigdy dotąd nie miałam możliwości się tego dowiedzieć. Nie sądziłam, że będą chcieli opowiadać mi o sobie, jako że jeszcze dwa dni temu byliśmy dla siebie całkiem obcy.
Ale teraz Lucas najwyraźniej nie miał żadnych oporów przed zaufaniem mi, bo na moje pytanie jego twarz rozświetlił uśmiech.
– Odpowiedź jest prosta i bardzo piękna. Devorah. – jego oczy rozmarzyły się lekko. – To były pierwsze tygodnie na Ziemi... Clarke i Bellamy cały czas próbowali obronić nas przed Ziemianami, budowaliśmy ogrodzenie z czego popadło, ludzie ginęli i generalnie był niezły chaos. Pomagałem im przy tym wszystkim... do pewnego momentu. Kiedy pojmali Ziemianina, Lincolna, żeby go torturować, powiedziałem im jasno, co o tym myślę. Dla nich Ziemianie byli potworami, jakby nie zauważali, że to są ludzie, tacy sami, jak my... To było chore, ta cała wojna.
Uśmiechnęłam się mimowolnie na jego słowa, przypominając sobie moje pierwsze dni na Ziemi i to, w jak podobny sposób wtedy myślałam.
– Nikt nie chciał mnie słuchać, więc po prostu stwierdziłem, że to pierdolę i nie zamierzam być tego częścią. Wziąłem jedzenie, jakiś lepszy nóż i po prostu uciekłem. To było głupie i niebezpieczne, ale nie żałuję. – oczy Lucasa zabłysły dumą, jakby to była najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobił. – Trikru na pewno by mnie zabili, gdybym nie spotkał jej. Devorah uratowała mi życie... a później wtajemniczyła w Znak. Wiedziała, że jestem z Arki, ale to nie miało dla niej żadnego znaczenia. Dzięki niej zostałem pierwszym Skaikru w Azylu. I zdecydowanie najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.
Kiedy wypowiedział te słowa, jego uśmiech nagle zaczął gasnąć.
– Mam nadzieję, że... że jest bezpieczna – dodał cicho, patrząc w kamienny sufit nad nami. – Oby o nic jej nie podejrzewali.
– Ja też mam taką nadzieję – wyszeptałam, a poczucie winy znów zaczęło dusić mnie od środka. – Przepraszam, że musieliście się rozstać. Nie mieliśmy innego wyjścia, Luke. Jeśli nie dostaniemy się do Arkadii...
– Wiem – przerwał mi chłopak, posyłając mu smutny uśmiech. – Wszystko rozumiem, ślicznotko. I wiem... Wiem, że jakoś wszyscy spotkamy się ponownie.
Villienne, do tej pory milcząca, prychnęła nagle głośno. Jednocześnie zwróciliśmy na nią wzrok. Opierając się plecami o ścianę, patrzyła niemo w płomienie, a na jej twarzy malowały się setki emocji – w których, z niewiadomych mi powodów, zdawała się przeważać wściekłość.
– To nasze powiedzonko z Arki... „Obyśmy spotkali się ponownie"... – gwałtownym ruchem wrzuciła w ogień kawałki liści, które zdążyła podrzeć. – Co za pierdolenie. Co za skończone kłamstwo.
– V... – zaczął Lucas, ale uniosła rękę, by go uciszyć.
– Mam wrażenie, że wy wszyscy żyjecie w jakiejś bańce. Myślicie, że tak po prostu pójdziemy sobie do Arkadii i wszystko będzie dobrze – mówiła coraz głośniej, z coraz większą wściekłością w głosie. – Dla waszej wiadomości, życie tak nie wygląda. Jesteśmy uciekinierami i nie, nie przyjmą nas z otwartymi ramionami, szczególnie teraz, kiedy na pewno panuje tam niezły chaos. Ryzykowaliśmy bezpieczeństwo Azylu, żeby pchać się prosto w pierdoloną paszczę lwa.
– Villienne, wiesz, że to, co się działo w mojej stolicy, może stać się i tutaj – odparłam, siląc się na rzeczowy ton. – Nie możemy stać z założonymi rękami i czekać, aż...
– Aż przyjdzie czarny deszcz, trzęsienia ziemi czy chuj wie co i zginiemy? – przerwała mi dziewczyna, śmiejąc się w głos – ale ten śmiech zabrzmiał wyjątkowo niepokojąco. – I myślisz, że to coś złego, tak? Że na to nie zasługujemy?
Spojrzałam na nią uważnie i, ku mojemu zaskoczeniu, zobaczyłam w jej oczach coś więcej, niż złość czy irytację.
To był ból. Głęboki i prawdziwy ból, skrywany dotąd pod maską, jaką było obrażanie i wyśmiewanie wszystkiego i wszystkich. Maską, która była jedyną twarzą dziewczyny, jaką dotąd znałam.
I ta maska najwyraźniej właśnie zaczynała pękać.
– V, proszę... – zaczął znów Lucas, ale blondynka jedynie pokręciła głową, nie przestając się uśmiechać – ale w tym uśmiechu widziałam tyle rozpaczy, ile dawno nie widziałam u żadnego człowieka.
– Nie, Luke, nie przestanę. Nie mam zamiaru przestać – przeniosła na mnie płonący wzrok, a uśmiech natychmiast zniknął z jej twarzy. – W zasadzie jeszcze nie podziękowałam ci za uratowanie mi życia, Ailey. Ale wiesz co? Chyba jednak tego nie zrobię – warga zadrżała jej niebezpiecznie. – Bo powinnaś była dać mi tam umrzeć, do cholery.
Otworzyłam usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk – nie spodziewałam się usłyszeć od niej czegoś podobnego. James wyciągnął rękę w jej stronę, ale odsunęła się od niego gwałtownie, a ja zobaczyłam, jak policzkach dziewczyny zaczynają płynąć łzy.
– Wy wszyscy myślicie, że zasługujemy na cokolwiek po wszystkim, co zrobiliśmy na tej pierdolonej planecie – zaczęła wyrzucać z siebie słowa przepełnione bólem, z każdą chwilą trzęsąc się coraz bardziej. – Tylko przetrwać, przetrwać, p r z e t r w a ć. Nie widzicie, do czego to doprowadziło? Nie rozumiecie, że nie ma dla nas rozgrzeszenia?
– Villienne, to nie była twoja wina – odpowiedział jej Lucas, patrząc na dziewczynę z powagą, której nigdy dotąd u niego nie widziałam. – Wiesz o tym. Musisz zrozumieć, że...
– Że co? – przerwała mu, podnosząc głos do krzyku. – Że nie mogłam tego powstrzymać, tak? Że to nie ja, tylko czip? Gówno prawda, Luke! Mogłam go nie brać, mogłam nie... – głos jej się załamał, jej ciałem wstrząsnął szloch. Poczułam, jak robi mi się zimno w żołądku, gdy zaczęło do mnie docierać, o czym mówi.
Jednocześnie uświadomiłam sobie, co przez ten cały czas jakimś cudem nadal znajduje się głęboko w kieszeni moich spodni. Niemalże bezwiednie wyciągnęłam mały sześciokąt z symbolem nieskończoności i podniósłszy się, podeszłam powoli do Villienne.
– O tym czipie mówiłaś?
Gdy zobaczyła, co trzymam w dłoni, odsunęła się ode mnie z taką gwałtownością, że zderzyła się plecami z kamienną ścianą.
– Zabierz to ode mnie! – wrzasnęła, zakrywając uszy rękami. – Zniszcz to, natychmiast, nie dotykaj tego nawet!
Cofnęłam się, patrząc z przerażeniem na jej reakcję. Dziewczyna wyglądała, jakby w tym niewielkim kawałku plastiku zobaczyła najbardziej przerażającą rzecz na całym świecie.
Poczułam na sobie ostre spojrzenie Lucasa i, spuściwszy wzrok, wrzuciłam czip do ognia. Cichy syk płomieni wypełnił ciszę, jaka zapadła w jaskini, zanim dygocząca Villienne ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się na dobre.
– Przepraszam – wyszeptałam, z trudem podnosząc na nią wzrok. – Kiedy opowiadaliście mi o tym, zapomniałam, że nadal mam ten czip... pewna dziewczyna, która zaatakowała mnie i dzieci w drodze tutaj, miała to przy sobie. Nie wiedziałam, że ty... że byłaś...
– W Mieście Światła? – rozległ się głos gdzieś za mną. Drgnęłam i obróciłam głowę, by napotkać przenikliwe spojrzenie oczu Jamesa. Wyglądało na to, że nie spał już od dłuższego czasu, obudzony przez krzyk blondynki. – Ma naprawdę wielkie szczęście, że udało jej się stamtąd wrócić żywą.
Przenosiłam zagubiony wzrok to na niego, to na nadal trzęsącą się od płaczu Villienne, nie będąc pewna, jak się zachować, co powiedzieć. James dał mi znak spojrzeniem, żebym usiadła, więc zrobiłam to ostrożnie, zachowując odpowiednią odległość od blondynki.
Gdy dziewczyna w końcu znów podniosła na nas wzrok, z trudem wytrzymałam jej spojrzenie.
– Byłam... byłam słaba – zaczęła cicho. – Chciałam uciec od wszystkiego... od matki, która obwiniała mnie o to, że ojciec poświęcił się, kiedy na Arce brakowało tlenu, żeby nas uratować... od wszystkich problemów w Arkadii, od wojny, od Ziemian, od... od wszystkiego. Namówił mnie, po prostu mnie namówił, a ja się zgodziłam...
Łzy nadal niekontrolowanie płynęły jej po policzkach, ale nie przestawała mówić; w jaskini panowała kompletna cisza, przerywana jedynie jej drżącym głosem i trzaskaniem ogniska.
– Niektórych momentów nie pamiętam... Ale pozostałe bardzo dobrze. To, jaka lekka się czułam, jaka radosna, wolna, wszechmocna... Nie słuchałam nikogo i niczego, żadnego głosu rozsądku. Po prostu pomagałam tej czerwonej kurwie zaczipować cały obóz. I czułam się z tym wspaniale. – jej oczy na nowo zapłonęły, gdy wpatrywała się w ognisko tak, jakby wszystko, o czym mówiła, mogła dostrzec w płomieniach. – Kazała mi się dostać do mojej matki. Złamałam jej rękę, żeby się zgodziła, ale udało się. Potem było gorzej. Ludzie zaczęli stawiać opór. Charlie... – jej głos zadrżał, skrzywiła się, jakby zaraz znów miała wybuchnąć płaczem. – Charlie nie chciała. Lisa też nie.
– Kim... kim one były? – spytałam cicho po dłuższej chwili milczenia, która zapadła po jej słowach. Dziewczyna drgnęła i przez moment wyglądała, jakby niczego nie zamierzała już powiedzieć.
– Moimi przyjaciółkami – wyszeptała po chwili, unosząc na mnie wzrok pełen łez – a jej głos przepełniał tak ogromny ból, jakiego jeszcze nigdy nie słyszałam. – Znałam je od dzieciństwa. Były... były ze mną zawsze, cokolwiek się nie działo. Nie przyjęły czipu, bo widziały, co się dzieje z ludźmi, powiedziały, że za nic w świecie tego nie zrobią... więc pomogłam je pojmać, związać, zaczęłam torturować, biczować... słuchałam ich krzyków i błagań o pomoc, ale nie przestawałam, i...
Gdzieś w głębi siebie czułam od początku, co Villienne próbuje powiedzieć – ale nie zmniejszyło to strasznego uczucia, które mnie zaatakowało, gdy w końcu usłyszałam z jej ust te przerażające słowa.
– I zabiłam je. Zabiłam je obie.
Zakryłam usta ręką, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Villienne spojrzała na swoje ręce takim wzrokiem, jakby mogła zobaczyć na nich krew, którą przelała – i w jednej chwili zobaczyłam, jak rozsypuje się całkowicie, zalewając się łzami. Zanim zdążyłam chociażby pomyśleć nad tym, co powiedzieć czy zrobić, Lucas znalazł się przy niej i przycisnął ją mocno do siebie – a ona, zamiast, jak zwykle, go odepchnąć, wtuliła się desperacko w jego pierś, nie próbując już opanować pełnego rozpaczy szlochu.
– Zabiłam je – powtórzyła głośno, cała się trzęsąc. – Za... zabiłam je... a kiedy Cole przyszedł je ratować... jego... jego też...
Nie była już w stanie czegokolwiek z siebie wydusić. W jaskini zapadło ciężkie milczenie, przerywane jedynie jej szlochem i uspokajającym szeptem Luke'a, kołyszącego ją w ramionach.
– Villienne, ja... – przez chwilę jedynie otwierałam i zamykałam usta, nie mogąc znaleźć słów, by wyrazić to, co czułam. – Jest mi bardzo, bardzo przykro, ja...
– Te...teraz rozumiesz? – przerwała mi, patrząc na mnie oczami spuchniętymi od łez. – Rozumiesz, dlaczego nie powinnaś była... mnie ratować?
– Cieszę się, że to zrobiłam – odparłam cicho. – Twoja śmierć nie naprawiłaby tego, co się stało. Nie mogłaś nad tym zapanować... nie możesz się obwiniać w ten sposób.
Villienne zacisnęła powieki i pokręciła głową, wyrywając się nagle z ramion Lucasa.
– Nie masz pojęcia, jak to jest – wysyczała, wyciągając drżący palec w moją stronę, a w jej spojrzeniu znów zamigotała wściekłość. – Nie masz pojęcia, co mogę teraz, kurwa, czuć. Nie zabiłaś swoich przyjaciół, ludzi, których kochałaś, kogoś, z kim chciałaś spędzić resztę życia...
– Czyżby? – przerwałam jej, zanim zdążyłam pomyśleć, co robię. – To t y nie masz pojęcia, co musiałam przetrwać, Villienne.
Dziewczyna prychnęła głośno, jeszcze bardziej podburzając krew w moich żyłach.
– Z tego, co wiem, żyłaś sobie przez pięć lat ze swoim mężusiem Hedą i cud-dziećmi w jakimś pierdolonym ziemiańskim fairy tale. Nie przekonasz mnie, że miałaś ciężkie życie.
Podniosłam się i podeszłam do niej z zaciśniętymi pięściami, nie zważając na cień strachu w jej orzechowych oczach. Jednak to nie jej obelgi wyprowadziły mnie z równowagi – nie potrafiłam być na nią zła, nie po tym, co właśnie mi opowiedziała.
Ale jej słowa na nowo przywołały wszystkie obrazy, które przez ostatnie pięć lat prześladują mnie w koszmarach. Twarz, którą zobaczyłam tamtego dnia w wąwozie – i dzisiejszego ranka, walcząc z wojownikami. Ciemnoniebieskie oczy, które atakują mnie za każdym razem, gdy pozbawiam kogoś życia.
Powiedz to, usłyszałam głos w głowie. Po prostu to powiedz. I tak nie będziesz w stanie ukrywać tego w nieskończoność. Jeśli po tym wszystkim nie potępili Villienne – i jeśli naprawdę ci ufają – nie masz nic do stracenia.
Wzięłam głęboki oddech.
– Owszem, przez te wszystkie lata żyłam z człowiekiem, którego kocham bardziej, niż możecie sobie wyobrazić. Ale nie był jedynym, którego kiedykolwiek kochałam. Bo zanim to wszystko się stało, zanim wygraliśmy bitwę z Uaimkru...
Głos załamał mi się lekko, gdy zobaczyłam wyraz twarzy Jamesa, który aż podniósł się, by na mnie spojrzeć.
Teraz albo nigdy.
– Ryan nie zginął przez tysiąc cięć. Zginął, zanim nastał świt. – spojrzałam Villienne prosto w jej szeroko otwarte, pełne łez oczy. – Zabiłam go ja.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top