17 - Plangona
– Szybko! – błyskawicznie zeskoczyłam z konia i skinęłam na Lucasa, by pomógł mi wtaszczyć bezwładnego Jamesa na jego wierzchowca. – Uważaj, nie dotknij strzał – ostrzegłam go. – Hamują krwotok.
Dudnienie ziemi pod nami z każdą sekundą stawało się coraz wyraźniejsze – jeszcze kilka minut i pogoń z Azylu dosłownie nas staranuje.
Musimy uciec. Musimy ich zgubić, krzyczały moje myśli, a krew wręcz buzowała mi w żyłach. Inaczej wszyscy tutaj zginiemy.
– Jeśli teraz zawrócimy w tamtą część lasu, nie zauważą nas – dobiegł mnie głos Bena, gdy z dość dużym trudem w końcu udało nam się umieścić Jamesa na grzbiecie konia. – Pomyślą, że ruszyliśmy utartym szlakiem.
Skinęłam głową. Nie ma czasu do stracenia.
– Jedźcie pierwsi. Lucas, ty jedziesz z Jamesem, nie pozwól, żeby upadł. – zwinnym ruchem wskoczyłam na swojego konia i wyciągnęłam miecz Theo, a jego ostrze zabłysło w świetle słońca. – Ja osłaniam tyły.
– Co z pułapkami?! – V wyglądała, jakby zaraz miała zwymiotować z przerażenia, i nie odrywała wzroku od nieprzytomnego Jamesa.
– Znacie te lasy lepiej niż ja. Ominiecie je – odparłam, zawróciwszy konia. Wojenne okrzyki ścigających nas wojowników z każdą sekundą stawały się coraz wyraźniejsze; wiedziałam, że nie możemy dalej zwlekać. – A teraz jazda, już!
Benjamin popędził swojego wierzchowca i już po chwili wszyscy galopowaliśmy na oślep przez gęsty las, klucząc slalomem między drzewami i przeskakując każdą podejrzanie wyglądającą kłodę lub stertę liści. Nie spuszczałam wzroku z linii drzew przed nami, zdając sobie sprawę, że wojownicy patrolujący teren są rozmieszczeni w odpowiednich odległościach od każdego z wejść do Azylu – i jeśli na nich wpadniemy, nic nie uchroni nas przed walką wręcz. Z całej siły starałam się koncentrować na uważnym powtarzaniu każdego ruchu konia Lucasa przede mną, ale echa okrzyków ścigających nas wojowników sprawiały, że z każdą chwilą ogarniała mnie coraz większa panika.
Nie możemy tu zginąć. N i e m o g ę tu zginąć.
– W tamtą stronę! – dobiegł mnie głos Benjamina. Jego koń gwałtownie skręcił i zobaczyłam wyrwę pomiędzy drzewami, prowadzącą na otwartą łąkę – dokładnie tą, przez którą przejeżdżałam z dziećmi, zanim dotarłam do lasu. Obejrzałam się za siebie; zgodnie z przewidywaniami Bena, pogoń jeszcze nie wpadła na nasz trop. Panicznie przerażona część mnie w pierwszym odruchu chciała uciekać jak najdalej stąd, ale...
Nie. Nie możemy stracić tej szansy, usłyszałam stanowczy głos w głowie. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że jeśli teraz nie ruszymy w góry, nigdy nie przedostaniemy się przez ten cholerny las.
– Nie! – krzyknęłam, zatrzymując konia. – Zawracamy! Musimy kierować się w stronę Polis, inaczej...
– Zwariowałaś?! Przecież nas znajdą! – Villienne spiorunowała mnie spojrzeniem. – Nie możemy tam iść teraz, kiedy cała pierdolona armia nas szuka!
– Nie rozumiesz. Podwoją wartowników i aktywują wszystkie pułapki, gdy tylko stracą nas z oczu! – wskazałam dłonią na las. – Teraz są rozproszeni, mamy przewagę. Musimy tylko trzymać się krawędzi lasu. Nigdy nie dostaniemy się do Polis, jeśli teraz nie zawrócimy, rozumiecie? – posłałam Benowi błagalne, naglące spojrzenie. – Benjamin, proszę. Teraz albo nigdy.
Chłopak wahał się jedynie przez chwilę.
– Ruszaj.
Poczułam, jak serce rośnie mi w piersi, i natychmiast zawróciłam konia. Mimo oburzonych protestów V wszyscy zgodnie ruszyli za mną. Cały czas kierowałam się w stronę obrzeży lasu, tak, by w razie potrzeby móc błyskawicznie się z niego wydostać – a im dalej od Azylu się znajdowaliśmy, tym bardziej słabło echo wojennych okrzyków Ziemian. Na pewno rozdzielili się, żeby nas znaleźć, pomyślałam, omijając podejrzanie wyglądające zarośla i obwiązane nitkami gałęzie, które z pewnością uruchamiały szeregi pułapek. Obserwowałam okolicę skupiona do granic możliwości, cały czas ściskając miecz w drżącej dłoni, i ostrożnie prowadziłam konia przed siebie, klucząc pomiędzy kolejnymi drzewami.
– Co z Jamesem? – rzuciłam przez ramię do Lucasa.
– Żyje – odkrzyknął chłopak głosem, w którym po raz pierwszy, odkąd go poznałam, nie słyszałam wesołości. – Ale musimy się pospieszyć.
Skinęłam głową, czując lekki przypływ ulgi. Jeżeli do tej pory James nie dostał wstrząsu, strzały nie były zatrute, więc przeżyje. Strzelali tylko po to, żeby was zatrzymać, usłyszałam głos w swojej głowie. Serum niepamięci miało dokończyć robotę.
Poczułam, jak robi mi się zimno na samą myśl o największej broni Azylu, która nadal wisiała nad nami niczym katowski topór. Jeżeli nas schwytają, zapomnę, że kiedykolwiek znalazłam się w tym lesie. Zapomnę o Risie, o ludziach, których wiodę teraz przez wypełniony pułapkami gąszcz. Kto wie, może wściekłość Elisei będzie tak wielka, że wymaże mnie do cna i zapomnę nawet, kim są moje dzieci...
Zacisnęłam powieki. Nie. Nie pozwolę na to. Prędzej zginę, niż pozwolę im odebrać moją tożsamość. To należy tylko i wyłącznie do mnie.
Ponagliłam konia, czując nowy przypływ determinacji. Dawno nie czułam w sobie tyle siły woli, jak w tamtej chwili, gdy odmierzałam w myślach każdy krok mojego wierzchowca, każdy mój oddech, każde szaleńcze uderzenie serca. Polegałam w całości na swoich zmysłach, reagowałam na najmniejszy ruch przed sobą, każdy trzask gałązki.
Muszę wyprowadzić nas z tego lasu. M u s i m y wyjść z tego żywi.
– Chyba ich zgubiliśmy – dobiegł mnie głos Lucasa. – Nie słyszę ich już, a wy?
– Pewnie przeszukują drugą stronę lasu – odparł Benjamin. – To daje nam trochę czasu, ale niezbyt wiele. Na pewno zrekrutowali kogo tylko mogli, żeby nas znaleźć.
Poczułam, jak supeł w żołądku zaczyna się zacieśniać. Pewnie w Azylu rozpętało się niemałe piekło po naszej ucieczce. Czy wszyscy na pewno są bezpieczni? Czy Elisea nie domyśli się, że Risa nam pomogła? Co, jeśli jej także poda serum? Czy byłaby do tego zdolna? Co, jeśli tak – co stanie się wtedy z Kaelem i Shaelyn?
Z każdą upływającą chwilą coraz bardziej zaczynałam żałować swojej decyzji. Zostawiłam swoje dzieci na pastwę losu w podziemnej, metalowej klatce, z ludźmi, którzy są w stanie bez wahania wymazać pamięć każdemu, kto się im sprzeciwi. Jak ja mogłam? pomyślałam z goryczą. Jaka matka zrobiłaby coś takiego?
Taka, która chce je uratować, odparł stanowczo głos w mojej głowie. Taka, która chce ocalić je przed śmiercią w czarnym deszczu albo czymś znacznie gorszym – czymś, czego sama nie jest w stanie zrozumieć.
Taka, która zrobi wszystko, by jej rodzina przeżyła. I musi mieć jakikolwiek cień wiary w Risę i to, że ludzie, którzy przygarniają zmutowane sieroty, nie skrzywdzą jej dzieci.
Nie wiedziałam, ile czasu jechaliśmy, ale las powoli zaczynał się przerzedzać; pomiędzy koronami drzew zobaczyłam majaczące się w oddali górskie szczyty. Poczułam, jak iskierka nadziei ponownie rozbłyska w moim sercu, i odwróciłam się z uśmiechem do swoich towarzyszy.
– Widzicie, już niedale...
Przerwał mi świst strzały tuż nad moją głową.
– Tam!
Serce podjechało mi do gardła, kiedy troje zamaskowanych wojowników na koniach wyłoniło się nagle z zarośli, celując do nas z łuków. Natychmiast puściłam się pędem przed siebie, przyciskając się do szyi konia najmocniej, jak się dało, by uniknąć śmiercionośnych strzał, świstających tuż nade mną.
– Szybko! – krzyknęłam przez ramię do swoich towarzyszy, którzy galopowali ile sił tuż za mną, a ich miny wyrażały czyste przerażenie. Jeżeli reszta armii dołączy do pościgu, będzie po nas, krzyczało wszystko we mnie. Jeżeli teraz ich nie zgubimy...
Nagle powietrze przeciął rozdzierający krzyk Villienne. Instynktownie zawróciłam konia, żeby zobaczyć, jak jakaś niewidzialna siła unosi dziewczynę z konia i rzuca w powietrzu jak szmacianą lalką. Gdy podjechałam bliżej, dotarło do mnie z przerażeniem, że aktywowała pułapkę – ale lina, która miała skrępować jej ciało, zaplątała się wokół jej szyi. Krzyk zamarł dziewczynie w piersi, gdy zaczęła otwierać i zamykać usta i szarpać się z całych sił, bezskutecznie próbując się uwolnić.
Ona się dusi, dotarło do mnie w jednej sekundzie.
– Ailey! – przerażony krzyk Benjamina zlał się w jedno z wojennym okrzykiem atakujących go wojowników. Bez wahania ruszyłam pędem w ich stronę, czując, jak adrenalina całkowicie przejmuje nade mną kontrolę.
– Lucas, ściągnij ją, szybko! – wrzasnęłam do chłopaka, a sama rzuciłam się z mieczem na jeźdźców, w ostatniej chwili wpadając pomiędzy nich a Benjamina.
W tamtej chwili przestałam panować nad tym, co robię. Czas zwolnił do milisekund, kolor czerwony całkowicie przesłonił mi obraz, uszy wypełniło dudnienie mojego serca. Miałam w głowie tylko jedną myśl – jedno działanie, które zagłuszyło we mnie wszystko inne.
Uratować nas. Uratować czwórkę. Pokonać ich.
Zabić ich.
Nie minęła sekunda, a jeden z zamaskowanych Ziemian z przeraźliwym okrzykiem spadł z konia, ugodzony moim ostrzem w twarz. Następny z rykiem wściekłości odparował mój atak, więc uniknęłam go i popędziłam konia, by wojownik zaczął mnie gonić – a gdy to zrobił, zwinnym ruchem wskoczyłam nogami na siodło i zanim mężczyzna zdążył się zorientować, co się dzieje, przeskoczyłam na jego wierzchowca i całym swoim ciężarem zrzuciłam go na ziemię, wbijając jednocześnie miecz prosto w jego brzuch.
Oboje poturlaliśmy się po ziemi, upadek zaparł mi dech w piersiach; czułam, jak klinga własnego miecza miażdży moją klatkę piersiową – ale nie zwolniłam uścisku do momentu, w którym wojownik przestał się szarpać i wyć z bólu, plując krwią.
Wyszarpnęłam miecz i zrzuciłam go z siebie w ostatniej chwili, by odskoczyć przed ciosem trzeciego wojownika, zeskakującego na nas z konia z donośnym okrzykiem. Boleśnie uderzyłam plecami o drzewo, a on przeturlał się na bok i, ujrzawszy swojego towarzysza, wstrząsanego konwulsjami w kałuży krwi, z nieludzkim wrzaskiem zaczął biec w moją stronę.
– Ailey, nie możemy jej ściągnąć, ona się udusi! – zrozpaczony głos Benjamina przebił się przez ryk krwi w moich uszach. Miałam dosłownie ułamek sekundy, by zobaczyć, jak Lucas bezskutecznie próbuje odciąć koniec grubej liny przy pniu drzewa, a sina na twarzy Villienne wierzga nogami coraz rozpaczliwiej.
Moment później ostrze rozszalałego wojownika wbiło się w pień drzewa tuż obok mojej twarzy.
Czasy serum dla niego się skończyły, uświadomiłam sobie, gdy zobaczyłam pod maską jego płonące wściekłością oczy. Teraz pragnie tylko mojej krwi. Mojej śmierci.
Pod żadnym pozorem nie mogłam na to pozwolić.
I wiedziałam, że jeśli Villienne miała przeżyć, nie było mnie stać na zmarnowanie nawet sekundy.
Jednym ruchem podcięłam wojownikowi nogi i zerwawszy się z ziemi, mocnym kopnięciem w brzuch posłałam go pod przeciwległe drzewo. Podniósł się szybciej, niż sądziłam – przerażająco długie ostrze jego sztyletu zderzyło się z moim zakrwawionym mieczem, odpychając mnie do tyłu. Byłam jednak dużo szybsza i zwinniejsza, niż wielki wojownik. Zgrabnie uniknęłam kolejnego ciosu i jednym mocnym cięciem w łydki posłałam go na kolana.
Ta część mnie, której nie zamroczył szał i czerwień, naprawdę nie chciała go zabijać. Podobnie jak nie chciała zrobić tego z pozostałą dwójką jego towarzyszy, którzy jedynie wykonywali rozkazy Przywódców w imię dobra Azylu. W imię bezpieczeństwa ich i ich rodzin, które być może zostawili pod ziemią. Ta część mnie wrzeszczała w moich myślach bez przerwy, próbując zatrzymać mnie przed tym, czego już nigdy nie będę w stanie cofnąć.
Ale została całkowicie zagłuszona przez jedyne pragnienie, jakie władało mną w tamtej chwili.
Przetrwania.
Poderżnęłam mężczyźnie gardło tak gładkim ruchem, jakbym robiła to z królikiem czy koźlęciem. Nie zatrzymałam się jednak, by patrzeć, jak zaczyna krztusić się własną krwią i wić w drgawkach na ziemi.
Rzuciłam się w stronę Villienne, której ciało właśnie straciło ostatnie siły, by dalej próbować się uwolnić.
Odepchnęłam szarpiącego bezskutecznie liną Lucasa i błyskawicznie wspięłam się na drzewo. Benjamin natychmiast zrozumiał, co chcę zrobić – i gdy zakrwawione ostrze mojego miecza jednym ruchem przecięło więżący dziewczynę sznur, był już tuż pod nią, by ją złapać. Zeskoczyłam z gałęzi i razem z nim i Lucasem zaczęłam gorączkowo odwiązywać pętlę na jej szyi – by z ulgą usłyszeć, jak desperacko łapie oddech, krztusząc się i drżąc, a jej twarz z sekundy na sekundę odzyskuje normalne kolory.
– O Boże, V. Nic ci nie jest. O Boże. – Benjamin cały się trząsł, wyglądał, jakby lada chwila miał się rozpłakać, a Lucas pocałował dziewczynę we włosy z radości, wybuchając śmiechem, gdy dziewczyna posłała mu oburzone spojrzenie. Gdybym nie była cały czas pod wpływem adrenaliny i szoku, być może także udałoby mi się uśmiechnąć.
Ale skutecznie powstrzymał mnie przed tym widok krwi na moich dłoniach.
Mimowolnie zaczęłam cofać się od moich towarzyszy, czując, jak resztki czerwonej kurtyny opadają sprzed moich oczu. Dopiero wtedy tak naprawdę dotarło do mnie, że moje ubranie jest całe we krwi, że wszystkie kończyny palą mnie od szaleńczej walki – i że pomiędzy drzewami leżą trzy trupy wojowników, których właśnie zabiłam.
Zabiłam ich. Zabiłam...
Zabiłam ich, żebyśmy my mogli żyć.
Ta myśl wykwitła w moim umyśle nagle, z nieoczekiwaną wręcz pewnością. Nie powstrzymało to duszących wyrzutów sumienia, które zaatakowały mnie natychmiast po niej – ale nie były już tak wstrząsające, jak tamtego dnia, gdy zabiłam dziewczynę, próbującą nas zabić pod wpływem czipu.
Z przerażeniem dotarło do mnie, że zdążyłam zapomnieć, jak miała na imię.
I że nigdy nie poznam imion tych trzech wojowników, którym dzisiaj bez sekundy wahania odebrałam życie.
Pięć osób, rozległ się pełen niedowierzania głos w mojej głowie. Zabiłam już pięć osób.
Zabiłam pięć osób, żeby móc dalej żyć.
– Ailey, wszystko w porządku? – głos Benjamina dotarł do mnie jak spod wody. Zamrugałam, by uświadomić sobie, że od dłuższego czasu wpatruję się w moje zakrwawione dłonie. I cała się trzęsę.
Natychmiast otarłam je o spodnie i zacisnęłam pięści, próbując zamaskować moją reakcję. Wszyscy patrzyli na mnie z widocznym niepokojem w oczach – i mogłam wyraźnie poczuć, że nie jest to nie tylko obawa o mnie, lecz także strach przede mną.
– Tak. Musimy natychmiast ruszać dalej. Mogą nas dogonić w każdej chwili – odparłam szorstko, ale nie mogłam zapanować nad drżeniem mojego głosu. Villienne rzuciła mi przeciągłe spojrzenie, ale milczała, podobnie jak pozostali, patrząc na pobojowisko, które po sobie zostawiłam.
Zrobiłam to, żebyśmy my mogli żyć, powtórzyłam sobie w myślach, ignorując wyrazy ich twarzy.
I udało mi się. Żyjemy.
A teraz musimy wydostać się z tego przeklętego lasu, zanim reszta wojowników nas pozabija.
Zagwizdałam krótko i mój czarny koń natychmiast przybiegł, prowadząc za sobą wierzchowca Bena. Koń Lucasa nadal stał koło drzewa-pułapki; kiedy spojrzałam w tamtą stronę, zobaczyłam, że James powoli zaczyna odzyskiwać przytomność, krzywiąc się i jęcząc cicho z bólu. Strzały nadal tkwiły w jego ciele i wiedziałam, że nie wytrzyma długo w ten sposób.
– Lucas, trzymaj go i uważaj – ostrzegłam, wskakując na swojego wierzchowca. Wojenne okrzyki znów zaczęły odbijać się odległym echem po lesie, co sprawiło, że wszyscy błyskawicznie dosiedli koni i ruszyli w stronę majaczących się w oddali przed nami gór.
Spojrzałam po raz ostatni na trzy ciała, które pozostawiłam po sobie. Trzy istnienia, które zakończyłam, żeby przetrwać.
– Yo gonplei ste odon – wyszeptałam, a mój głos zabrzmiał całkowicie obco w wypełnionym śmiercią lesie.
Zawróciłam konia i ruszyłam za czwórką, nie oglądając się za siebie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top