15 - Radon

– Więc... co teraz?

Spuściłam wzrok na swoje buty i westchnęłam z rezygnacją. Od dobrej godziny siedzieliśmy w mojej kabinie, nie mając pojęcia, co robić dalej. Werdykt Rady nie pozostawiał żadnych wątpliwości – nawet jeśli nam uwierzyli, nie dostrzegają zagrożenia na tyle, by nam zaufać. Po części ich rozumiałam; na ich miejscu być może postąpiłabym podobnie, mając na uwadze dobro Azylu.

Ale oni nie widzieli tego, co ja. Nie musieli uciekać przed nagłym, zabójczym kataklizmem, nie ryzykowali życia swojego i swoich dzieci. Nie budzili się z przerażeniem każdego ranka, nie wiedząc, czy będzie im dane ujrzeć nad sobą czyste niebo. Nie płakali każdej nocy, nie mając pojęcia, czy ich mąż przeżył i czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczą.

Nie wiedziałam, jak ich przekonać, ale byłam pewna jednego – pod żadnym pozorem nie możemy zostać w tym bunkrze ani jeden dzień dłużej.

– Przykro mi, Ailey. Naprawdę – dobiegł mnie cichy głos Risy. Gdy na nią spojrzałam, zobaczyłam w jej oczach szczery smutek. – Nie sądziłam, że Elisea tak zareaguje... Ale wybacz jej, proszę. Jest Przywódczynią. Nie stać jej na ryzyko.

– A nas nie stać na czekanie – odgryzł się Benjamin, nerwowo przechadzając się w tę i z powrotem po pokoju. Był najbardziej wściekły z nas wszystkich – na jego twarzy wręcz wymalowane było poczucie zdrady. Wiedziałam, że miał bardzo dobre zdanie o Radzie, podziwiał Eliseę i ufał jej, a teraz został przez nią zmieszany z błotem. Mogłam sobie tylko wyobrazić, jak wiele bólu musiało mu to zadać.

– Ben... nawet jeśli pójdę do niej i spróbuję ją przekonać, nic to nie da – Risa spojrzała na niego błagalnie. – Elisea ma swoją dumę, dobrze o tym wiesz. Nie możemy jeszcze bardziej zaogniać tego wszystkiego.

– Więc co twoim zdaniem mamy robić? – James założył ręce na piersi. – Czekać, aż przyjdzie czarny deszcz i pozabija zwiadowców, zanim zdążą jej o tym donieść?

Risa zamilkła, dobiegło nas ciężkie westchnienie Villienne. Spojrzałam na Shaelyn i Kaela, bawiących się beztrosko w drugim kącie kabiny. Słowa Theo z mojego snu znów rozbrzmiały w mojej głowie, sprawiając, że ucisk w miejscu serca jedynie się powiększył.

„Musicie się ratować, zanim będzie za późno"...

Jak mam ich ratować, Theo? J a k?

– Po prostu... – Risa spojrzała po naszych przygnębionych twarzach i wzięła głęboki oddech. – Wróćcie do pracy. Poczekajcie trochę, aż sprawa przycichnie, a ja spróbuję porozmawiać z Eliseą na spokojnie.

– Jakoś odechciało mi się dla nich pracować – mruknął Lucas, który, jak zwykle ignorując powagę sytuacji, rozłożył się na pierwszym dostępnym łóżku – w tym wypadku akurat moim, ale nie miałam siły, by zwrócić na to uwagę.

– Nie zapominaj, że to oni mają tutaj pełnię władzy – zauważył ostrzegawczym głosem James. – W chwili, w której przestajesz być użyteczny, zostaje ci serum i do widzenia.

– Przecież to była tylko pusta groźba. Nie zrobiliby mi tego – chłopak zmarszczył brwi. – Przecież Devorah i ja...

– Rady nie obchodzisz ani ty, ani twoja pieprzona dziewczyna, Luke, obudź się wreszcie! – nie wytrzymał Benjamin, podchodząc do niego z ogniem w oczach. – Sam dzisiaj słyszałeś, że nasz pobyt tutaj to jedynie akt miłosierdzia wspaniałej Elisei, niezależnie od tego, jak wiele dla nich zrobiliśmy... Nie zapominaj, kim dla nich tak naprawdę zawsze będziemy. Skaikru. Obcy. – splunął pod nogi z pogardą. – Zdrajcy, którym nigdy do końca nie zaufają.

– Benjamin, wiesz, że to nieprawda – zaprotestowała z oburzeniem Risa. – Elisea wcale tak nie... – urwała na widok wrogich spojrzeń czwórki. Jej mina zdradzała, że powoli traciła całą pewność siebie; w głębi siebie musiała wiedzieć, że Ben ma rację. Znałam ją zbyt dobrze, by wiedzieć, że nie chciała dla nas źle – po prostu zapatrzona w swoją ukochaną oraz rzekome ideały Azylu, oszukiwała nie tylko nas, ale i samą siebie.

Momentalnie przypomniałam sobie czasy, gdy przed laty w wiosce Theo czułam się obca i odrzucona przez wszystkich. Byłam wtedy pewna, że Potamikru nigdy mnie nie zaakceptują, że zawsze pozostanę dla nich branwada – osobą bezużyteczną, której nie można ufać. Zmieniły to dopiero długie lata pełne poświęceń, spędzone u boku ich Hedy, oraz urodzenie mu syna, Natblidy, który mógł zostać jego następcą.

A teraz, tutaj, w Azylu, nie znaliśmy żadnego sposobu, by ich przekonać. Byliśmy w kropce, a czasu było coraz mniej.

Risa przez dłuższą chwilę otwierała i zamykała usta, próbując wymyślić jakikolwiek przekonujący argument, ale w końcu się poddała.

– Ja... Zobaczymy się na obiedzie. – nie była w stanie ukryć żalu w swoim głosie; zobaczyłam, że mruga pospiesznie, by powstrzymać napływające do oczu łzy, i momentalnie zrobiło mi się przykro. Starała się pomóc, ale nikt z czwórki nie zechciał nawet na nią spojrzeć. Chciałam jej coś powiedzieć, zatrzymać ją, ale nie potrafiłam znaleźć właściwych słów. Odprowadziłam ją jedynie wzrokiem, dopóki drzwi nie zamknęły się za nią z głuchym trzaskiem.

– Mogłem się domyślić, że tak będzie. Byłem naiwny – dobiegł mnie ponury głos Benjamina. – Przecież wiedzieliśmy o stanie wojny Skaikru i Azgedy i o wszystkim, co działo się w stolicy. Elisea w życiu nie dostarczyłaby dobrowolnie naszym ludziom dodatkowych rąk do walki.

Otworzyłam szerzej oczy.

– Przecież... w Azylu przeszłość się nie liczy. Dlaczego Elisea miałaby dbać o to, co dzieje się w plemieniu, które ją wygnało?

– Bo to nadal jej plemię – odparł bezbarwnym głosem James, oparłszy się o ścianę. – Władze w Azylu doskonale wiedzą o tym, co się działo, odkąd Arka spadła na Ziemię... co robili Ziemianom nasi ludzie. W jej oczach Azgeda i tak będą lepsi niż Skaikru.

Wzięłam głęboki oddech i przetarłam twarz dłonią. Czułam, że przez ilość ostatnich wydarzeń i emocji zaczyna boleć mnie głowa.

– Nie sądziłem, że taka jest – rzucił z goryczą Benjamin, przeczesując krótkie włosy dłonią z wyraźną frustracją. – Myślałem, że jest lepsza niż to. Że Kratya także jest lepsza – głos lekko mu zadrżał, gdy wymówił imię drugiej Przywódczyni. – W końcu mimo wszystko przyjęli nas tutaj, traktowali prawie jak swoich. – skrzywił się i spojrzał w sufit. – Przeliczyłem się.

– Wszyscy się przeliczyliśmy, Ben – Villienne podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu, a w jej ciemnych oczach zobaczyłam niebezpieczny błysk. – Lepiej wymyślmy sposób, jak pokazać tym skurwysynom, że nie będą nami pomiatać.

– Właśnie na to czekają, V – pokręcił przecząco głową James. – Na powód, żeby nas stąd sprzątnąć. Jesteś tu dopiero od kilku dni, nie widziałaś jeszcze, jak bezlitośni potrafią być... Niektóre matki są w stanie podać serum własnym dzieciom, jeśli złamią prawo. „Azyl przede wszystkim" – dodał z wyraźną pogardą w głosie.

Mimowolnie zadrżałam na te słowa, wspominając ten całkiem niedawny moment, w którym Risa z taką dumą i radością pokazała mi wytwórnię serum wymazującego pamięć. Teraz wydawało mi się to przerażające – ale dziewczyna, w przeciwieństwie do nas, była szczęśliwa w Azylu i nigdy nie widziała tego wynalazku jako zagrożenia.

Natomiast ja byłam świadoma aż za dobrze, w jak wielkim niebezpieczeństwie mogę znaleźć się ja i moje dzieci. I z każdą kolejną sekundą coraz bardziej zaczynałam czuć się w tym bunkrze jak w klatce.

– No więc co mamy robić, do cholery? – Villienne rzuciła Jamesowi ogniste spojrzenie. – Mamy posłuchać tej durnej Risy i wrócić grzecznie do naprawiania ich pieprzonych maszyn? Ani mi się śni!

– Hej, nie pozwalaj sobie – odparowałam, czując, jak jej słowa podburzają krew w moich żyłach. – Risa stara się nam pomóc, chyba jako jedyna z nich wszystkich.

Wściekłe spojrzenie blondynki przeniosło się na mnie.

– Tak? A więc nie stara się wystarczająco dobrze – wysyczała w odpowiedzi. – Nie obchodzi mnie, że jest twoją rodziną, nie będę ufać nikomu, kto pieprzy tę spierdoloną Przywódczynię i...

Nie dane jej było dokończyć, bo w ciągu sekundy rzuciłam się na nią i jednym ciosem powaliłam na ziemię.

– Jeszcze. Jedno. Słowo – warknęłam jej prosto w twarz, przygważdżając do podłogi w tak silnym uścisku, że dziewczyna nie była w stanie się wyrwać. Cała wściekłość natychmiast zniknęła z jej oczu, zastąpiona przez szok i przerażenie. Szum krwi w moich uszach zagłuszył okrzyki Benjamina i Lucasa, żebym natychmiast ją puściła.

Nie miałam najmniejszego zamiaru.

– P-puszczaj mnie! Ty chora... – zawyła Villienne, a jej spojrzenie wyrażało czystą panikę.

– Nigdy więcej nie odważysz się powiedzieć niczego złego o Risie – mój ton był tak lodowaty, że prawie go nie poznawałam. – Zrozumiano?

– Puść mnie... puszczaj! – Villienne z każdą sekundą szarpała się coraz mocniej, na co jedynie wzmacniałam uścisk. Poczułam czyjeś ręce na swoich ramionach, ale nie pozwoliłam odciągnąć się od dziewczyny, mimo narastających wokół mnie wściekłych i przerażonych krzyków pozostałej trójki Skaikru.

– Z r o z u m i a n o? – krzyknęłam tak głośno, że dziewczyna aż zamknęła oczy ze strachu.

– T-tak... Tak! Tylko mnie puść! – wrzasnęła, krzywiąc się z bólu. Przytrzymałam ją jeszcze przez sekundę, a potem puściłam – w tym samym momencie, w którym ręce Jamesa szarpnęły mnie z całej siły i oboje wylądowaliśmy na podłodze. Uwolniona Villienne podczołgała się desperacko pod ścianę, krztusząc się i oddychając spazmatycznie, a Lucas i Benjamin podbiegli do niej natychmiast, by pomóc jej wstać. Wypełniała mnie taka wściekłość, że ten widok mimowolnie sprawił mi chorą satysfakcję.

Zerwałam się na równe nogi, zanim James zdążył mnie unieruchomić, i cofnęłam się w przeciwległy kąt pokoju, instynktownie zasłaniając sobą Kaela i Shaelyn, którzy natychmiast porzucili zabawę, by wpatrywać się w całą scenę z przerażeniem. James podniósł się i już miał ruszyć w moją stronę, ale powstrzymała go siła mojego spojrzenia.

– Może i wszyscy jesteśmy z Arki – powiedziałam donośnym głosem, tak, by szlochająca Villienne również mogła usłyszeć – Ale nikomu, powtarzam, n i k o m u, nie pozwolę zadzierać z moją rodziną. A jeśli sądzicie, że tylko na to mnie stać, to grubo się mylicie.

Czułam na sobie ich przeszywające spojrzenia – wściekłe i przerażone – ale stałam z podniesioną głową, nawet przez sekundę nie tracąc rezonu. Krew nadal buzowała mi w żyłach i mimo że wiedziałam, że nie powinnam była tak szybko tracić nad sobą kontroli, nie żałowałam tego, co zrobiłam. Znosiłam odzywki Villienne bardzo długo, ale tym razem miarka się przebrała – i ona sama z pewnością była tego świadoma.

Niech nie zapominają, że jestem kimś o wiele więcej niż dziewczyną, która spadła z nieba, by zamieszkać z Ziemianami, pomyślałam, patrząc po zszokowanych twarzach czwórki.

Jestem także jedną z nich. Potamikru. Wojowniczką. I przekona się o tym każdy, kto ośmieli się ze mną zadrzeć, niezależnie od tego, kim jest.

Przeniosłam wzrok na Jamesa. Stał kilka kroków ode mnie, w ciągłej gotowości do walki, w czym momentalnie przypomniał mi strażnika z Arki, którym niegdyś był; co chwila patrzył to na mnie, to na Villienne, której w końcu udało się podnieść z ziemi – a na jego twarzy malowały się setki emocji.

Ku mojemu zdumieniu zauważyłam, że jedną z nich było coś w rodzaju... podziwu?

– Villienne nie chciała tego powiedzieć – powiedział w końcu, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Prawda, Villienne?

Blondynka wybałuszyła oczy i już otwierała z oburzeniem usta, by zaprotestować, ale powstrzymało ją szturchnięcie Benjamina. Chłopak patrzył na mnie tak, jakby właśnie widział mnie po raz pierwszy – i, o dziwo, nie widziałam już w tym spojrzeniu strachu czy wściekłości.

Raczej satysfakcję. Jakby zobaczył we mnie to, czego od dawna oczekiwał.

– Prawda, Villienne? – powtórzył po Jamesie, także nie patrząc na dziewczynę. Do jej oczu napłynęły łzy; mogłam wyraźnie zobaczyć na jej twarzy bezsilną wściekłość, która w niej buzowała. W końcu widząc, że nikt nie stoi po jej stronie, spuściła wzrok i pociągnęła nosem.

– Prawda. Prze...przepraszam – wykrztusiła przez zaciśnięte zęby. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu na dźwięk tych słów.

– No, tak lepiej. – chwyciłam Kaela i Shaelyn za ręce i powoli podeszłam z powrotem do czwórki. Widziałam, że cali się spięli, niepewni, co zamierzam zrobić – ale ja jedynie posadziłam dzieci na łóżku obok siebie i oparłam się niedbale o ścianę.

– Więc, na czym skończyliśmy naszą dyskusję? – rzuciłam lekko, uśmiechając się na widok min moich towarzyszy. – Chyba potrzebny nam jakiś plan?

Benjamin puścił Villienne i podszedł do mnie powoli, a w jego oczach zobaczyłam nieznany mi dotąd błysk.

– Owszem, potrzebny... I chyba właśnie ty staniesz się jego ważną częścią, Ailey.



* * *



Wbrew moim obawom wcale nie musiałam długo szukać Risy – dziewczyna sama prawie na mnie wpadła, przemierzając w zawrotnym tempie korytarze. Dopiero gdy chwyciłam ją za ramię, żeby ją zatrzymać, zobaczyłam, że jej oczy są spuchnięte od łez.

– Risa, co się... – zaczęłam, zaskoczona, ale ta natychmiast położyła mi palec na ustach i bez słowa zaciągnęła w stronę najbliższych drzwi, które, jak się okazało, prowadziły do starego, zakurzonego schowka na narzędzia. Dziewczyna zamknęła je starannie za nami i upewniwszy się, że nigdzie nie ma szybu wentylacyjnego, którym można by nas było podsłuchać, chwyciła mnie za ręce i spojrzała mi w oczy ze śmiertelną powagą.

– Pomogę wam stąd uciec – wyszeptała. – Wiem, że to cholernie niebezpieczne, ale może się udać. Musimy zaryzykować.

– Ty... Och. – nie wierzyłam w to, co słyszę. – Risa, jesteś tego pewna? A co, jeżeli wpędzi cię to w kłopoty?

Potrząsnęła głową.

– Nic mi nie będzie. Opracujemy plan i upozorujemy to tak, że nikt nie skieruje na mnie podejrzeń. Przysięgam, że zajmę się dziećmi najlepiej, jak będę potrafiła, zanim nie wrócicie. – w jej głosie pobrzmiewała taka determinacja, jakiej dawno u niej nie słyszałam. Przyjrzałam się uważniej jej twarzy i zauważyłam, że jej dolna warga jest lekko rozcięta.

– Risa... co ci się stało? – zmarszczyłam brwi i wyciągnęłam rękę, by dotknąć jej twarzy, ale dziewczyna natychmiast się cofnęła.

– Nic. Po prostu... Mieliście rację. Od początku – spuściła wzrok. – Elisea nie da się przekonać, uważa czwórkę za zbyt wielkie zagrożenie, nie wyśle was nawet z eskortą, bo nie chce „marnować" życia swoich ludzi... – wzięła głęboki oddech i spojrzała na mnie, a jej piękne, ciemnobrązowe oczy wypełniły się łzami. – Ja... ja zupełnie jej nie poznaję, Ailey. Myślałam, że ci uwierzyła, że zaufa ci tak, jak ja, ale...

– Hej. Spokojnie – objęłam ją i zaczęłam gładzić uspokajająco po włosach, tak, jak Theo zawsze robił to ze mną, gdy budziłam się z kolejnego koszmaru. – Nie mogłaś tego przewidzieć.

Ciałem Risy wstrząsnął szloch, gdy wtuliła się we mnie jeszcze mocniej. Zamknęłam oczy, mimowolnie przypominając sobie moment sprzed lat, kiedy po raz pierwszy widziałam ją tak bezbronną i roztrzęsioną – po bitwie, w której zginął Zarin. Ciężko mi było uwierzyć, że miała wtedy tylko piętnaście lat, a musiała poradzić sobie z tak niemożliwą do zrozumienia stratą.

A teraz, po tylu latach, gdy wydawało jej się, że wreszcie jest szczęśliwa, po raz kolejny zostaje zraniona – przez osobę, która jest dla niej najważniejsza na świecie. Czułam wyraźnie, jak bardzo dziewczyna jest wystraszona, jak bardzo boi się, że przez jakąś głupią kłótnię znów zostanie sama.

Mogłam jedynie mieć nadzieję, że to się nigdy nie wydarzy.

– Pogodzicie się – wyszeptałam. – Wszystko będzie dobrze. Kiedy w końcu dowiemy się, co się dzieje, Rada będzie musiała nas posłuchać.

Dziewczyna odsunęła się ode mnie i otarła oczy.

– Jeżeli was schwytają, nie będziesz pamiętać nawet tego, w czym Rada miała cię posłuchać – odparła ponuro. – Pomogę wam, jeśli obiecasz mi, że zrobisz wszystko, by wrócić tu cała i zdrowa. – spojrzała mi w oczy z najwyższą powagą. – Nie mogę cię stracić, Ailey. Kael i Shaelyn też nie mogą.

Skinęłam głową, czując narastający ucisk w sercu.

– Obiecuję. Nie chcę was tu zostawiać, ale... Wiesz, że to jest teraz ważniejsze niż cokolwiek – wyszeptałam błagalnie. – I mamy mało czasu.

Risa skinęła głową. Wiedziałam, że mogę na nią liczyć, pomyślałam z ulgą. Determinacja, widoczna w jej oczach, jeszcze bardziej dodała mi otuchy.

– Benjamin i ja opracowaliśmy początek pewnego planu – zaczęłam, nie mogąc powstrzymać lekkiego uśmiechu. – Jeśli połączymy go z twoją wiedzą na temat Azylu, wszystko może się udać. Czwórka jest teraz w pokoju Jamesa, już na nas czekają. To znaczy... mieli wielką nadzieję, że się zgodzisz – dodałam pospiesznie.

Twarz dziewczyny momentalnie rozjaśnił uśmiech.

– A więc prowadź.



* * *



– Główny przełącznik energetyczny znajduje się w tym miejscu – Benjamin zakreślił kolejny punkt na prowizorycznej mapie bunkra, naszkicowanej pospiesznie na kawałku papieru. – Według obserwacji Jamesa, warta w tamtym korytarzu mija serwerownię co dziesięć minut. To daje około ośmiu na wślizgnięcie się tam i wyłączenie prądu, a potem ukrycie się w tamtym schowku – otoczył kółkiem odpowiednie miejsce. – W tym samym czasie Ailey musi już czekać na poziomie hodowlanym i uciszyć wszystkich pracowników, którzy się pojawią... oby było ich jak najmniej.

– Pozostaje kwestia wrót wyjściowych – James pochylił się nad mapą. – Są najpilniej strzeżone.

– Żebyśmy mogli do nich trafić, Risa musi włączyć światło z powrotem – zauważyłam, marszcząc brwi. – Ile osób może się znajdować w tamtym tunelu?

– Od trzech do pięciu, zależy od pory dnia – odparł Benjamin. – Dlatego najlepiej zaatakować w porze obiadu, kiedy większość jest w sali jadalnej. Rozważałem noc, ale to zbyt ryzykowne, bo wartownicy są wtedy wyjątkowo wyczuleni.

– Czyli nie zdążymy na deser? – dobiegł nas dramatyczny jęk Lucasa, na co James przewrócił oczami.

– Jeśli wszystko się uda, twoim deserem zostaną jagody z powierzchni, więc może przestań narzekać – odparła mu Villienne. Nadal siedziała w sporej odległości ode mnie, bojąc się nawet spojrzeć w moją stronę. Risa co jakiś czas zerkała to na nią, to na mnie, ale nie spytała, o co może chodzić; w tej sytuacji raczej lepiej dla niej, żeby nie wiedziała, skąd na twarzy blondynki wzięły się siniaki.

– W porządku – Benjamin wziął głęboki oddech i zaczął notować coś na brzegu mapy. – Jeżeli się nie mylę, na całą akcję będziemy mieć około pół godziny. Komunikacja jest kluczowa, więc postaram się naprawić krótkofalówki najszybciej, jak się da... Potrzebny jest nam jednak plan B – spojrzał po naszych twarzach z napięciem. – Gdyby jakakolwiek część planu nie wypaliła. Na przykład akcja przy drzwiach.

– Jakiś ładunek wybuchowy? – zaproponował James, ale Ben pokręcił głową.

– Zbyt ryzykowne. Bunkier to stara konstrukcja, nie możemy uszkodzić fasad. To musi być coś innego.

Wszyscy ucichli, próbując wymyślić inny sposób. Nagle podniosłam wzrok znad mapy, w jednej chwili wpadając na pomysł.

– Nie musimy robić bomby. Wystarczy zasłona dymna – powiedziałam, czując, jak serce rośnie mi w piersi z ekscytacji. Jeżeli czegoś udało mi się nauczyć wśród Potamikru przez te wszystkie lata, to właśnie technik sabotażu.

Gdy spojrzałam na Risę, po błysku w jej oczach poznałam, że pojęła w lot, o czym mówię.

– To zostawcie mnie – powiedziała z tajemniczym uśmiechem na twarzy. Skinęłam do niej głową, uśmiechając się jeszcze szerzej na widok zaskoczonych spojrzeń czwórki.

A więc postanowione, rozbrzmiał podekscytowany, niemalże radosny głos w mojej głowie. Zrobimy to. Wydostaniemy się stąd.

M u s i się udać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top