14 - Bak daun

Obudził mnie powiew lodowatego wiatru. Zmarszczyłam nos na dziwny zapach siarki, który przyniósł ze sobą. Z jakiegoś powodu było mi bardzo ciężko otworzyć oczy; gdy w końcu mi się to udało, nie byłam pewna, gdzie się znajduję. Pokój wcale nie przypominał tego, w którym zasypiałam, wtulona w moje śpiące spokojnie dzieci.

Których teraz nie było obok mnie.

Zerwałam się gwałtownie i zaczęłam biec przez pokój, rozglądając się gorączkowo, a serce z każdą sekundą biło mi coraz szybciej.

– Kael? Shaelyn? Gdzie jesteście?!

Wypadłam przez drewniane drzwi na korytarz, który, o dziwo, bardzo przypominał mi drogę do mojego pokoju na Arce – ale był niepokojąco ciemny, jakby nagle wysiadła cała elektryczność.

– Halo, czy ktoś tu jest? – krzyknęłam, a mój głos odbił się donośnym echem od metalowych ścian. Na końcu korytarza zamigotało jakieś niewielkie światełko. Z braku innych możliwości, zaczęłam iść w jego stronę – ale im szybciej szłam, tym bardziej światło zdawało się oddalać, a korytarz w niezrozumiały sposób wydłużać. W końcu zaczęłam biec, tak szybko, jak tylko potrafiły moje nogi, a szaleńcze bicie mojego serca pulsowało mi w skroniach.

Nieoczekiwanie światełko zniknęło – a ja zatrzymałam się przy kolejnych drzwiach. Również wyglądały dziwnie znajomo, jakbym już tutaj kiedyś była. Otworzyłam je ostrożnie.

Znajdowałam się na balkonie pałacu w stolicy. M o j e g o pałacu.

I nie byłam sama.

– Theo?

Ciemna postać, opierająca się o balustradę, drgnęła lekko.

– Theo, znalazłam cię! – podbiegłam do niego, czując, jak niewysłowiona radość rośnie mi w piersi. Nareszcie, krzyczało wszystko we mnie. Nareszcie znów jesteśmy razem.

Ale gdy Theo odwrócił się w moją stronę, zobaczyłam na jego twarzy tak śmiertelną powagę, jakiej nie widziałam u niego nigdy wcześniej.

– Masz niewiele czasu, Ailey – powiedział cicho, a jego głos zdawał się odbijać dziwacznym echem, jakby dochodził do mnie z każdej strony. – Musisz się spieszyć.

Smutek w spojrzeniu jego ciemnobrązowych oczu sprawił, że serce ścisnęło mi się ze strachu.

– Co się dzieje, Theo? Co nam grozi? – podeszłam bliżej, szukając jego dotyku, za którym tak bardzo tęskniłam – ale Heda odsunął się i wskazał ręką na niebo nad lasami otaczającymi stolicę.

Spojrzałam w tamtą stronę i dopiero wtedy dotarło do mnie, o czym mówił.

Niebo miało kolor krwi.

Rdzawoczerwone chmury, gnane naelektryzowanym wiatrem, kłębiły się nad nami, w kilku miejscach tworząc przerażające wiry – jakby ziejące pustką dziury w sklepieniu. Słońce, co chwila pojawiające się i znikające na niebie, zdawało się wręcz ociekać krwistą czerwienią.

Zakryłam usta dłońmi, czując, jak tracę oddech.

– Theo... proszę, powiedz, co się tu dzieje! – chwyciłam męża za rękę i zmusiłam, by ponownie na mnie spojrzał. W jego oczach zobaczyłam dziwne iskry.

– Musicie się pospieszyć. Musisz być bezpieczna. Nie wybaczę sobie, jeśli coś ci się stanie – oprócz śmiertelnej powagi usłyszałam w jego głosie cień rozpaczy, tak samo jak wtedy, gdy żegnał się ze mną nad rwącą, radioaktywną rzeką.

Rzeka... Lawina...

Wciągnęłam gwałtownie powietrze. Dopiero w tamtej chwili zauważyłam, że na ramionach i włosach Theo zaczyna pojawiać się coś drobnego i szarego, jakby śnieg. Spojrzałam wkoło siebie i dotarło do mnie, że te drobinki spadają wszędzie, wirując w nieruchomym powietrzu i mieniąc się na tle krwistoczerwonego nieba.

Popiół.

– Uciekaj, Ailey – usłyszałam głos Theo tak wyraźnie, jakby mówił prosto do mojego ucha. – Uciekaj. Musicie się ratować, zanim będzie za późno.

Gdy ponownie obróciłam się w jego stronę, by spytać, na co będzie za późno, zobaczyłam przed sobą jedynie płomienie.



– Ailey. Ailey, obudź się. Ailey!

Zerwałam się gwałtownie, czując, jak serce podjeżdża mi do gardła. Risa aż odskoczyła do tyłu na moją reakcję i przycisnęła sobie palec do ust, z wyrzutem wskazując na śpiących obok Kaela i Shaleyn.

Przez chwilę przenosiłam wzrok z niej na dzieci, powoli uświadamiając sobie, gdzie się znajduję – i gdy w końcu to do mnie dotarło, odetchnęłam głośno z ulgą.

Sen. To był tylko sen.

Przerażający, owszem, ale to nadal tylko sen.

T y l k o...

– Wszystko w porządku? – wyszeptała Risa po chwili, przyglądając się z troską mojej twarzy. Skinęłam głową i wzięłam kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić.

– Nic mi nie jest – zdołałam odpowiedzieć, z trudem walcząc z bolesnym uciskiem w sercu. A więc tak naprawdę nie widziałam Theo, pomyślałam z goryczą. A więc to wszystko była tylko moja chora wyobraźnia...

Ale... To straszne, czerwone niebo, ten popiół... I jego słowa, tak niepokojąco realistyczne, jakbym naprawdę mogła je słyszeć, jakby naprawdę znajdował się tuż obok mnie, a nie setki mil stąd...

„Musicie się pospieszyć. Musisz być bezpieczna. Nie wybaczę sobie, jeśli coś ci się stanie. Musicie się ratować, zanim będzie za późno"...

Ukryłam twarz w dłoniach. Dlaczego mi się śnił? Dlaczego właśnie teraz, dlaczego w taki sposób? Czy to oznacza, że coś mu się stało – lub że coś stanie się nam? Co mogą znaczyć jego słowa, niebo koloru krwi, ogień, pochłaniający wszystko?

„Uciekaj, Ailey. Uciekaj..."

– Za chwilę świta, Ailey. Rada zbiera się wkrótce – dobiegł mnie szept Risy. – Musisz być gotowa.

Drgnęłam, wyrywając się z rozmyślań, i skinęłam głową. W jednej chwili przypomniałam sobie wszystkie wydarzenia poprzedniego dnia i rzuciwszy okiem na zegar, zerwałam się na równe nogi.

Jeśli ten sen był ostrzeżeniem, szczególnie teraz nie mogę go zignorować.

– Jesteś pewna, że możesz z nimi zostać? – rzuciłam szeptem do Risy, pospiesznie wciągając na siebie ubranie. Spałam zaledwie kilka godzin, ale wystarczyła jedna myśl o tym, co zamierzaliśmy dziś zrobić, bym poczuła się całkowicie rozbudzona. – Obiecuję, że wrócę tu od razu, kiedy tylko czegoś się dowiem.

– Spokojnie, Ailey. To jest dużo ważniejsze niż wszystko inne – odpowiedziała, podając mi buty. Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością. Poprzedniej nocy, zanim opowiedziałam jej o wszystkim, co wydarzyło się w pokoju Benjamina, bardzo obawiałam się jej reakcji na to, że wbrew jej zakazowi powiedziałam czwórce o czarnym deszczu i umierających lasach – ale ku mojej uldze dziewczyna natychmiast zrozumiała, jak wielka jest powaga sytuacji, i przyznała mi całkowitą rację.

– Nie rozmawiałaś jeszcze z Eliseą, prawda? – spytałam, pospiesznie spinając włosy. Risa pokręciła przecząco głową.

– Musicie ich przekonać sami. Mam nadzieję, że wszystko przejdzie pomyślnie i wyruszycie jak najszybciej.

Skinęłam głową z cichym westchnieniem, czując narastający ucisk w żołądku. Wszystko, czego dowiedziałam się wczorajszego dnia, w połączeniu z moim przerażającym snem z każdą chwilą jedynie potęgowało mój niepokój. Z jednej strony bardzo chciałam wydostać się z Azylu i jak najszybciej dostać się do Arkadii – ale z drugiej nie miałam pojęcia, co może czekać mnie na powierzchni. Wizja krwistoczerwonego nieba z mojego koszmaru cały czas mieniła mi się przed oczami i mimo że wiedziałam, że strażnicy Azylu z pewnością donieśliby władzom o jakichkolwiek anomaliach, i tak odczuwałam irracjonalny strach, że właśnie to zobaczę, gdy znów znajdę się na zewnątrz.

– Powodzenia – usłyszałam głos Risy, gdy po oporządzeniu się skierowałam się w stronę drzwi. Zmusiłam się, by posłać dziewczynie pokrzepiający uśmiech, i rzuciwszy przeciągłe spojrzenie na moje śpiące słodko dzieci, wzięłam głęboki oddech i wyszłam z kabiny.

A słowa Theo z mojego koszmaru nadal rozbrzmiewały w moich uszach, nieprzerwanie niczym mantra, której nie mogłam przestać powtarzać sobie w kółko i w kółko.

„Musicie się ratować, zanim będzie za późno"...



* * *



– Och. A więc... przyszłaś.

Zatrzymałam się przed drzwiami do pokoju Risy, pod którymi czekała już cała czwórka, i uśmiechnęłam się krzywo na pogardliwe przywitanie Villienne.

– Dzień dobry. Ja też się cieszę, że nie byliście, nie wiem, zbiorową halucynacją czy coś takiego – odparłam, zakładając ręce na piersi. Lucas parsknął śmiechem i podszedł do mnie.

– Czyli nie tylko ja przez chwilę tak myślałem.

– Super, wszyscy w komplecie, możemy iść? – rozległ się głos Benjamina, którego nieco zgarbiona postać wyłoniła się zza Jamesa. – Przywódcy już nas oczekują.

– Mamy przygotowany jakiś plan działania, czy coś takiego? – spytałam, kiedy ruszyliśmy w dół korytarza. Azyl powoli zaczynał budzić się do życia; im niżej schodziliśmy, tym więcej Ziemian nas mijało, obrzucając naszą grupkę zaskoczonymi, niekiedy podejrzliwymi spojrzeniami.

– Przedstawimy im wszystko tak, jak ty opisałaś to nam. Mam nadzieję, że obejdzie się bez komplikacji – odparł Benjamin, wykręcając sobie palce. Zauważyłam, że wyglądał na o wiele bardziej nerwowego, niż wczoraj.

– O ile Ben będzie w stanie utrzymać rezon przy swojej Pani Crush – rzucił z rozbawieniem Lucas, na co James parsknął, a Villienne zaczęła chichotać. Benjamin w jednej sekundzie zrobił się czerwony jak burak.

– Zamknij kurwa mordę, Luke – wymamrotał, zaciskając pięści. – Nie słuchaj go, Ailey, pierdoli jak zwykle.

– Zaraz, o kim mowa? – przeniosłam rozbawione spojrzenie z niego na Lucasa. Chłopak otworzył usta, ale zanim zdążył odpowiedzieć, Benjamin szturchnął go z całej siły łokciem w brzuch. Chłopak zwinął się z głuchym jękiem, na co Villienne zaczęła chichotać jeszcze bardziej. Nawet James zdołał się uśmiechnąć – dopiero w tamtej chwili dotarło do mnie, że do tej pory ani razu nie widziałam go uśmiechniętego czy nawet rozbawionego.

A jeszcze bardziej zaskoczył mnie fakt, że to właśnie on udzielił odpowiedzi na moje pytanie.

– Benjamin ma pewien... sentyment do Przywódczyni Kratyi – powiedział cicho, ignorując mordercze spojrzenie chłopaka w okularach. – Niestety nie robi nic, żeby okazać swoje uczucia... cóż, poza wyglądaniem właśnie tak, jak teraz.

– Dajcie mi spokój. Wiecie, że to nieprawda! – Benjamin podniósł głos, tak, że mijająca nas Ziemianka z dzieckiem obrzuciła go zgorszonym spojrzeniem.

– Szkoda tylko, że jest sporo starsza, no i raczej cię nie zauważa – rzucił Luke, dogoniwszy nas po tym, jak musiał odzyskać oddech po ciosie chłopaka. – W sumie byłaby z was ładna para. Serce i rozum, czy coś tam.

James uśmiechnął się jeszcze szerzej, a ja mimowolnie wyobraziłam sobie niskiego, chudego Benjamina z wysoką, płomiennowłosą Przywódczynią i także z trudem zdusiłam w sobie uśmiech – ale po chwili inna myśl przyszła mi do głowy.

– To zaraz, ile dokładnie macie lat? – spytałam, patrząc z ciekawością po twarzach czwórki. Jedyną osobą, której wiek znałam, była Villienne, która wspomniała wczoraj coś o swoim dwudziestodwuletnim, marnym życiu; resztę mogłam tylko zgadywać.

– Myślę, że spokojnie będzie już dziewiętnaście – odparł Luke z pełnym dumy uśmiechem, jakby to, że tyle przeżył, był prawdziwym osiągnięciem. Cóż, pewnie jako więzień żył dość sporą ilość czasu w przekonaniu, że straci je w momencie ukończenia osiemnastu lat, przemknęło mi przez myśl. A fakt, ilu swoich rówieśników przeżył na Ziemi, był w zasadzie godny podziwu.

– Ja i James mamy dwadzieścia cztery, V dwadzieścia dwa – odpowiedział Benjamin, wyraźnie zadowolony, że temat naszej rozmowy zszedł na inne tory. – A ty, Ailey, musisz mieć...

– Dwadzieścia pięć? Pewnie tak – wzruszyłam ramionami. – Ziemianie rzadko skupiają się na liczeniu wiosen... to znaczy lat.

Dopiero teraz dotarło do mnie, że tak naprawdę nie znam wieku żadnego Ziemianina, oprócz Risy i własnych dzieci – bo nigdy nie było to dla mnie ważne ani do niczego potrzebne. Na Ziemi człowieka nie definiował wiek, lecz umiejętności, wiedza, którą posiadał, i jego doświadczenie. Niejednokrotnie widziałam dzieci w wieku Sartha, które brały udział w bitwach – i miały już krew na rękach.

– Czyli wy wszyscy pracowaliście na Arce, tak? Kim byliście? – pytałam dalej, czując rosnące zainteresowanie. Coś we mnie z każdą chwilą coraz mocniej pragnęło dowiedzieć się więcej o czwórce, mimo że byli dla mnie tak naprawdę obcymi ludźmi – jednak z jakiegoś dziwacznego powodu czułam, że bycie z nimi w pewien sposób przybliża mnie do mojego dawnego domu.

Którego, miejmy nadzieję, uda mi się wkrótce zobaczyć ponownie, dopowiedziałam sobie w myślach.

– Elektronika i elektryka, głównie obsługa maszyn – wyjaśnił Benjamin, wzruszając lekko ramionami. – Rzadziej informatyka, bo byłem samoukiem, ale tu, w Azylu, w sumie zajmuję się wszystkim.

– No, już, nie chwal się tak – prychnęła Villienne.

– Mówię o sprzętach, a nie o wszystkim wszystkim – sprostował chłopak, przewracając lekko oczami. – Wiadomo, że nie pcham się w zbiory, plony i inne takie, to twoja działka.

– A ja, w przeciwieństwie do reszty, na Arce nie robiłem kompletnie nic – wciął się Lucas, szczerząc zęby. – No, oprócz marnowania tlenu w więzieniu. I w zasadzie cieszę się, że nie marnowałem czasu na pracę na rzecz tego ustrojstwa, bo w końcu i tak gówno z tego wyszło.

– Przez to „gówno" jesteś teraz żywy i cały na Ziemi. Może minimum respektu, co? – dobiegło nas prychnięcie Jamesa. Luke przewrócił oczami.

– Tak, wielki panie strażniku, bo ty masz ogromny respekt do Arki – odparł kąśliwie. – Wydawało mi się, że wszyscy uciekliśmy stamtąd głównie dlatego, że nam go brak.

– Nie o to mi... – zaczął podniesionym głosem James, ale Benjamin natychmiast go uciszył. Znajdowaliśmy się tuż przed drzwiami do siedziby Przywódców; natychmiast przypomniałam sobie moment, w którym stałam przed nimi po raz pierwszy, brudna i przestraszona, przyciskając dzieci do siebie. Ciężko mi było uwierzyć, że miało to miejsce prawie cztery dni temu – miałam poczucie, jakby minęły całe tygodnie, odkąd jestem w Azylu.

– Dobra. Już czas – Benjamin odwrócił się do nas, a jego twarz przybrała wyjątkowo poważny i skupiony wyraz. – Ailey, przygotuj się na wyjaśnianie całej historii. Reszta, wiecie, co macie robić. Przede wszystkim żadnych durnych akcji, Luke.

– Dlaczego niby j a zawsze jestem posądzany o durne akcje? – oburzył się ciemnowłosy.

– Myślisz, że Elisea tak szybko zapomniała, jak stłukłeś wazon ostatnim razem? – parsknął James, a Villienne zachichotała cicho.

– No, chłopcy, tego mi chyba jeszcze nie opowiadaliście.

– Cisza – fuknął Ben, rzucając im mordercze spojrzenie. Zauważyłam kątem oka, że strażnicy zaczęli otwierać wejście, i instynktownie cała się spięłam. Czwórka natychmiast zamilkła, wpatrując się w wychodzącą nam szybkim krokiem naprzeciw Eliseę.

– O co chodzi? – przebiegła wzrokiem po twarzach czwórki, a gdy zatrzymała się na mnie, jej twarz wyraźnie pociemniała. – Co to za zamieszanie? – dodała dużo ostrzejszym głosem. Poczułam, jak serce zaczyna bić mi niespokojnie w piersi.

To nie może wróżyć nic dobrego.



* * *



– ...Więc tak przedstawia się cała sytuacja – podsumował Benjamin, robiąc krok do przodu w stronę Rady. – Jako Przywódcy na pewno rozumiecie, że sprawa jest najwyższej wagi, dotyczy nie tylko świata zewnętrznego, ale i nas, tu w Azylu. Z tego względu prosimy o pozwolenie na natychmiastowe wyruszenie do Arkadii.

Spojrzałam na niego z mimowolnym podziwem. Głos nawet mu nie zadrżał, mimo że widziałam, jak mocno zaciska pięści, by się uspokoić. Ja sama prawie nie pamiętałam, co opowiedziałam Radzie przed dwoma minutami – ich ostre, przenikliwe spojrzenia sprawiały, że z trudem udawało mi się sklecić sensowne zdania.

A gdy Benjamin skończył mówić i spojrzałam na ich twarze, jeszcze wyraźniej zobaczyłam to, co czułam podświadomie cały czas, stojąc przed nimi.

Nie wierzą nam.

Zapadło głuche milczenie. Elisea przeniosła wzrok z Benjamina na mnie, a w jej oczach zobaczyłam niebezpieczny cień. Przełknęłam z trudem ślinę. Złamałam jej zakaz, krzyczały moje myśli. Niezależnie od tego, czy uwierzyła mi wtedy czy nie, sprzeciwiłam się jej. Mogłam się domyślić, że jako Przywódczyni Azylu nie przyjmie tego tak łagodnie jak Risa.

Cholera. Cholera, cholera, cholera.

– Dziękujemy wam za podzielenie się z nami tymi... przypuszczeniami – rozległ się po dłuższej chwili jej lodowaty głos, zupełnie niepodobny do tego, który znałam dotąd. – Ale nasi zwiadowcy nie potwierdzili niczego podobnego. Jeżeli jakieś anomalie mają miejsce na obcych ziemiach, nie jest to sprawą Azylu.

– Ale... – Benjamin otworzył szeroko oczy. – Przecież wyjaśniliśmy, że jeżeli coś takiego wydarzyło się tam i jest związane z promieniowaniem, może dostać się tutaj, a wtedy...

– Nawet j e ś l i tak będzie – przerwała mu ostro Elisea – nie możemy ryzykować wypuszczenia was z Azylu na tak długą i wysoce niebezpieczną misję. Nie wszyscy z was zasłużyli na taki kredyt zaufania.

Patrzyła na czwórkę, ale mogłabym przysiąc, że ostatnie zdanie było skierowane tylko do mnie.

– Przecież... dopiero co wróciliśmy ze zleconej przez was misji – wtrącił się James, marszcząc brwi. – Owszem, Villienne jest tu dopiero od paru dni, ale możemy za nią poświadczyć, a Risa z pewnością poświadczy za Ailey...

– Decyzja nie podlega dyskusji – ucięła Elisea. Benjamin spojrzał na nią, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Chyba ta z Przywódczyń nigdy dotąd nie pokazała pazurów, przemknęło mi przez myśl i natychmiast poczułam ucisk w żołądku na myśl o tym, co spowodowało u niej tę reakcję.

To moja wina. Świetnie. Po prostu, kurwa, świetnie.

– Z całym szacunkiem, R a d o – James postąpił o krok do przodu, całkowicie ignorując Eliseę i patrząc po nieprzeniknionych twarzach milczących Kratyi i Hirama – Ale ja i Lucas jesteśmy tutaj od kilku dobrych miesięcy i nigdy dotąd was nie zawiedliśmy. Benjamin jest świetnym mechanikiem i przysłużył się nie raz dobru Azylu, a Villienne...

– Bardzo nas to cieszy – przerwała mu pospiesznie Kratya i zerknęła niepewnie na Eliseę, która w odpowiedzi posłała jej jedynie ostre spojrzenie, więc natychmiast się zreflektowała: – I doceniamy waszą pomoc, ale w tym wypadku prosicie o zbyt wiele. Wiemy zbyt dobrze, jak wyglądały dotąd rządy wśród Skaikru, i nie możemy się zgodzić na to ryzyko.

– Naprawdę sądzisz, że zdezerterujemy? – dobiegł mnie głos Benjamina, tak wypełniony niedowierzaniem, jak jego spojrzenie, skierowane prosto w oczy Kratyi. Zauważyłam, że na jego twarz zaczęły występować rumieńce. – Że tak po prostu wydamy tajemnicę całego Azylu? Chcemy nas wszystkich u r a t o w a ć, do cholery! Jeśli to promieniowanie jest tak niebezpieczne, jak sądzimy, wtedy...

– Wtedy stawimy temu czoła tutaj, w Azylu – Elisea zerwała się z krzesła i stanęła przed Benjaminem, a jej oczy ciskały pioruny w jego stronę. – A wy, szczególnie wy, powinniście być wdzięczni, że możecie tutaj być.

Atmosfera w pomieszczeniu w jednej sekundzie tak zgęstniała, że z trudem udawało mi się oddychać. Benjamin i Elisea wyglądali, jakby w każdej sekundzie mogli rzucić się sobie do gardeł. W jednej chwili dotarło do mnie, że tu chodzi o coś o wiele więcej niż o fakt, że powiedziałam im o promieniowaniu.

Chodzi o nich.

– A więc tak to wygląda. – głos Bena stał się niepokojąco cichy i niski; postąpił o krok w stronę Elisei, tak, że przestrzeń między nimi niebezpiecznie zmalała. – Wszystkie wasze bohaterskie hasła jedności to pic na wodę, prawda? Wszyscy są akceptowani i równi... tylko nie pieprzeni Skaikru.

– Benjamin! – ostry głos Kratyi przeciął powietrze; wstała, wyglądając, jakby chciała siłą rozdzielić dwójkę, zanim pozabijają się spojrzeniami. – Jeżeli tak ma wyglądać ta rozmowa, radzę natychmiast ją zakończyć.

– Już się zakończyła – wysyczała w odpowiedzi Elisea, nadal patrząc Benjaminowi prosto w oczy. – Niezależnie od waszych powodów, prawdziwych lub też nie, nie będę ryzykowała życia moich ludzi i bezpieczeństwa całego Azylu. Jeżeli tak bardzo chcecie wyjść, proszę bardzo, droga wolna. – uśmiechnęła się krzywo. – Tylko nie zapomnijcie zgłosić się po odpowiednią dawkę serum.

Cała czwórka wstrzymała oddech. Serce zaczęło mi bić tak mocno, że miałam wrażenie, że jego dźwięk rozlega się w całym pokoju. Spojrzałam błagalnie na Hirama i Kratyę, ale ich miny pozostały zupełnie nieprzeniknione. Dopiero w tamtej chwili z przerażeniem uświadomiłam sobie, że gdyby dla dobra Azylu byli zmuszeni podać nam serum wymazujące pamięć, zrobiliby to bez najmniejszego wahania czy mrugnięcia okiem – niezależnie od tego, kim jesteśmy i ile dla nich zrobiliśmy.

Mimo wszystko najpierw byli Przywódcami. Elisea także. I zrobiliby wszystko, co w ich mniemaniu słuszne, by ochronić swoich ludzi.

A naszym błędem było to, że o tym zapomnieliśmy.

– Posiedzenie Rady uważamy za zakończone – dobiegł mnie czyjś niski głos. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że te słowa wypowiedział Hiram, dźwignąwszy się z krzesła. Kratya zacisnęła usta i ruszyła za nim do wyjścia. Elisea odsunęła się od Benjamina i posłała nam ostatnie lodowate spojrzenie – od którego zrobiło mi się niedobrze ze strachu – i również wyszła.

Gdy tylko ich kroki zagłuszył trzask zamykanych drzwi, wszyscy jednocześnie wypuściliśmy długo wstrzymywany oddech.

– No – odezwał po chwili ciężkiego milczenia Lucas, oparłszy się niedbale o ścianę. – To oficjalnie mamy przejebane.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top