13 - Reasons and troubles

[UWAGA - ROZDZIAŁ ZAWIERA BARDZO DUŻO SPOJLERÓW FABUŁY THE 100]


Nie wiedziałam, ile czasu minęło, odkąd znaleźliśmy się w kabinie Benjamina – ale miałam wtedy wrażenie, że mówiłam przez wiele godzin.

Opowiedziałam im całą historię, od momentu, w którym Ryan i Sarah uknuli plan zesłania kabiny z nim i mną w środku na Ziemię, po nasze burzliwe losy na jej powierzchni. Nie ufałam im na tyle, by wdawać się w szczegóły, więc zgrabnie omijałam prywatne elementy, bardziej skupiając się na tamtejszych Ziemianach i ówczesnej wojnie – ale i tak czwórka milczała przez całą moją opowieść, wpatrując się we mnie z niemałym zaskoczeniem wymalowanym na twarzach i, powiedziałabym, fascynacją. Nawet Villienne, która na początku nawet nie patrzyła w moją stronę, zdawała się mnie uważnie słuchać.

Musiałam starannie dobierać słowa, bo kilka razy złapałam się na tym, że instynktownie powiedziałam coś po ziemiańsku zamiast po angielsku – a nadal bałam się, że nie wierzą, że jestem jedną z nich – ale im dłużej mówiłam i im większy podziw widziałam w ich spojrzeniach, tym mniejsza stawała się moja niepewność.

– ...A więc doszło do bitwy, tak? – spytał Benjamin, gdy ucichłam na chwilę, by zebrać myśli. – Ludzie Morza, Południa i Rzeki kontra Ludzie Jaskini?

– To musiała być niezła miazga – rzucił rozbawionym głosem Lucas, poprawiając się na łóżku. – Przecież to oczywiste, że nie mieli szans. Tylko idioci zadzierają z Hedą.

– Ej, nie zapominajmy, co działo się w naszej stolicy – odparł mu Benjamin. – Najwyraźniej w drugiej części kraju związki międzyplemienne wyglądają nieco inaczej.

– Czyżby? Shade okazał się takim samym zdrajcą, jak Azgeda tutaj – prychnęła cicho Villienne. – Wszędzie jest tak samo. Władza to krucha rzecz.

Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc, o czym mówią, ale Benjamin jedynie machnął ręką.

– Dajmy jej dokończyć. A więc co się wydarzyło w czasie bitwy? Czy to wtedy Ryan zginął?

Zawahałam się.

– Tak, właśnie wtedy.

Zauważyłam, że ich twarze posmutniały nieco.

– Wiem, że okazał się trochę psycholem, zdradził cię i w ogóle, ale jednak szkoda gościa. Śmierć przez tysiąc cięć, auć – westchnął Lucas, kręcąc głową. Już miałam otworzyć usta, by powiedzieć mu, że jest w błędzie, ale powstrzymałam się w ostatniej chwili i spuściłam wzrok.

Znasz ich dopiero od kilku godzin, rozległ się karcący głos w mojej głowie. Raczej nie ucieszyłby ich fakt, że siedzą w jednym pomieszczeniu z zabójczynią człowieka, który mimo wszystko także był jednym z nich.

– A bitwa? Kto wygrał? – dociekał dalej Benjamin z błyskiem w oku. – Nadal nie do końca mogę wyobrazić sobie Risę w boju.

Kąciki moich ust mimowolnie uniosły się w uśmiechu.

– Wygrali Potamikru, oczywiście. Armia dowodzona przez Risę odniosła miażdżące zwycięstwo. – nagle uświadomiłam sobie, o czym będę musiała za chwilę opowiedzieć, i moja mina nieco zrzedła. – Ale Shade nie zginął w czasie bitwy.

– Nie mów, że nadal żyje po całym tym gównie – Lucas otworzył szeroko oczy. Pokręciłam przecząco głową.

– Theo zabił go... ale w innych okolicznościach. – wzięłam głęboki oddech, czując, jak dłonie zaczynają mi drżeć. Dotąd jedyną osobą, z którą rozmawiałam o tamtych strasznych chwilach, był Theo; jeszcze nigdy nie musiałam nikomu o tym opowiadać w taki sposób i plułam sobie w brodę, że nie ominęłam jakoś tego tematu.

– Po bitwie zostałam... pojmana... przez Ludzi Jaskini. Theo o tym nie wiedział przez kilka dobrych dni, zanim jego ludziom udało się szturmem zdobyć siedzibę Uaimkru, by mnie odbić. – mimowolnie dotknęłam ręką blizny na policzku, a głos zadrżał mi lekko. – To moja... pamiątka po tamtym czasie.

Odniosłam wrażenie, że wszyscy w pokoju wstrzymali oddech.

– Torturował cię.

Drgnęłam i spojrzałam w stronę, z której dobiegły nas te słowa. James odezwał się po raz pierwszy, odkąd zaczęłam opowiadać swoją historię; jego wypowiedź nie była pytaniem, a stwierdzeniem faktu. Mimo to skinęłam potakująco głową.

– Pamiętam, jak torturowali Murphy'ego – rozległ się cichy głos Lucasa. – Boże, to było okropne. Wyrywali mu paznokcie, dosłownie cały był we krwi...

– Oszczędź szczegółów – syknęła Villienne, a Benjamin spojrzał na mnie z widocznym współczuciem w oczach.

– Przykro nam, że musiałaś przez to przejść. Musiało być strasznie.

Westchnęłam ciężko, starając się zwalczyć narastający ucisk w żołądku.

– Owszem, było... ale na szczęście Theo uratował mnie w ostatniej chwili. A odkąd Shade zginął, wojny na tamtych terenach na dobre dobiegły końca. Wiadomo, kolejne lata przyniosły różne konflikty pomiędzy kru, ale nie zobaczyliśmy już żadnej bitwy ani mordów na ludziach. Theo jest bardzo sprawiedliwym i rozważnym Hedą. – dodałam, uśmiechając się lekko na własne słowa.

– Kolejne lata? Zaraz... – Benjamin zmarszczył brwi. – Czyli po tym wszystkim po prostu zostałaś z tamtymi Ziemianami? Naprawdę przyjęli cię jako swoją mimo tego, co zrobił Ryan?

Rozłożyłam ręce, wskazując na swój strój Ziemianki i tatuaż, rozciągający się z pleców aż po końce odsłoniętych ramion.

– Jak to sami zauważyliście na samym początku, tak, należę teraz do nich – przebiegłam wzrokiem po ich twarzach, czując wręcz dumę na widok malującego się na nich zaskoczenia i – być może – podziwu.

– A jak to się w ogóle stało, co? – spytał Lucas, podnosząc się z łóżka i mrużąc oczy. – Kru Devorah w życiu nie przyjęłoby mnie jako swojego, cokolwiek bym dla niej nie zrobił. Dobra, pomagałaś im, sojusze sojuszami, ale... dla Ziemian mimo wszystko zawsze pozostaniemy Skaikru. Obcy. W jaki sposób udało ci się to obejść?

Spuściłam wzrok, pozwalając sobie na chwilę zawahania – a gdy w końcu zdobyłam się na odpowiedź, nie byłam w stanie powstrzymać szerokiego uśmiechu.

– Zostałam żoną Hedy.

Jeśli wcześniej byli zaskoczeni moją opowieścią, teraz ich twarze wyrażały kompletny szok. Chyba wśród ich ludzi jeszcze się to dotąd nie zdarzyło, pomyślałam.

Poprawka, Ailey, skarciłam się po chwili. U t w o i c h ludzi.

– To w ogóle możliwe? – Villienne wytrzeszczyła oczy. – Wow. Myślałam, że ich nienawiść do naszego rodzaju nie miewa wyjątków.

– Halo, a ja i Dev? – oburzył się Lucas, ale blondynka zbyła go machnięciem ręki.

– Jesteście razem, bo oboje uciekliście do Azylu. To co innego. Tutaj chodzi o m a ł ż e ń s t w o. Nierozerwalną więź na całe życie. – przeniosła na mnie badawcze spojrzenie swoich orzechowych oczu. – Chyba musiałaś być dla niego ważniejsza niż wszystko, skoro mimo bycia Przywódcą się na to dla ciebie zdobył.

Poczułam, jak rumieniec wkrada mi się na policzki – równocześnie z bolesnym uciskiem w miejscu serca. Tak, byłam dla niego najważniejsza, pomyślałam z goryczą. Dlatego teraz tu jestem, żywa i cała. Nie wiadomo jednak, czy mogę to samo powiedzieć o nim...

– Zaraz... czyli... – Benjamin wstał powoli, marszcząc brwi. – Ta dwójka dzieciaków, które dzisiaj podbiegły do Risy...

– Kael i Shaelyn – przerwałam mu z lekkim uśmiechem. – Tak, to moje dzieci.

Benjamin omal się nie potknął, Lucas aż zagwizdał, poczułam na sobie zszokowane spojrzenie Jamesa. Cóż, chyba nie sądzili, że mogę być matką, skoro najwyraźniej wszyscy jesteśmy w dość podobnym wieku, pomyślałam. Zaśmiałam się w duchu, że może powinnam przyjąć to jako komplement dotyczący mojego młodego wyglądu – ale tu, na Ziemi, zdążyłam już zapomnieć, że niegdyś na Arce liczyły się takie rzeczy.

– Dzieci Hedy tutaj. Niewiarygodne – mruknął pod nosem Benjamin, przechadzając się w tę i z powrotem wzdłuż pokoju. Wyglądał, jakby intensywnie analizował wszystko, co ode mnie usłyszał. Od początku dało się zauważyć, że jest mózgiem tej grupy; byłam ciekawa, kim mógł być niegdyś na Arce. Informatykiem? Inżynierem? – Swoją drogą to bardzo ciekawa sprawa, że panują tu dwie Hedy. Wiadomo, obszar kontynentu jest ogromny mimo wszystko, ale...

– ...Ale to raczej nie działa w ten sam sposób, Ben – przerwał mu nagle James, założywszy ręce na piersi.

Przyjrzałam mu się z ukosa. Był najbardziej małomówną osobą z czwórki, ale jednocześnie wyglądał na wiecznie czujnego – miałam wrażenie, że analizuje wszystko jeszcze dogłębniej, niż Benjamin. Z jakiegoś nieznanego mi powodu przenikliwe spojrzenie jego szaroniebieskich oczu sprawiało, że przechodziły mnie dreszcze.

– Tam najwyraźniej wykształcił się system rządów poza całą technologią. Pamiętasz, co V mówiła na temat Hedy Lexy.

Drgnęłam, czując, jak serce zaczyna mi szybciej bić na jego słowa.

Hedy Lexy? Co o niej wiecie? – cztery pary oczu ponownie zwróciły się na mnie. – Właśnie przez nią tutaj jesteśmy, ja i dzieci. Wyruszyliśmy, by ją znaleźć, bo...

Urwałam, przypominając sobie słowa Elisei na temat trzymania wszystkiego w sekrecie. Zaufałam im z historią mojego życia na Ziemi, które nie było tajemnicą, ale nie byłam pewna, jak zareagowaliby na parzący deszcz i wymieranie lasów – i jaką korzyść, lub też nie, miałaby dla mnie ta reakcja. Nie ryzykuj, dopóki nie dowiesz się tego, czego potrzebujesz, usłyszałam stanowczy głos w głowie.

– ...Bo muszę od niej uzyskać pewne informacje – dokończyłam szybko, starając się, by mój głos nie zdradził powodu mojego wahania. Spojrzałam po ich dziwnie poważnych twarzach i poczułam, że robi mi się zimno w żołądku. – Czy coś jest nie tak? Co wiecie?

– Widzisz, Ailey... Tutaj wszystko wygląda sporo inaczej, niż w twoich stronach – zaczął powoli Benjamin, rzucając pozostałej czwórce znaczące spojrzenia. – W ostatnich dniach wiele się wydarzyło i myślę, że żeby ci to wyjaśnić, musimy zacząć od począ...

– Lexa nie żyje – przerwała mu beznamiętnie Villienne. – Została zastrzelona jakieś dwa tygodnie temu.

Przez kilka sekund nie mogłam sobie przypomnieć, jak się oddycha.

– Słucham? – zerwałam się z krzesła, czując, jak robi mi się ciemno przed oczami. – Jak... jak to w ogóle możliwe? Za-zastrzelili ją? S k a i k r u ją zabili?

Nie. To niemożliwe. To brzmi jak jakiś wyjątkowo chory żart.

Benjamin, widząc moją gwałtowną reakcję, potrząsnął stanowczo głową i wyciągnął ręce w uspokajającym geście, wskazując, bym znów usiadła. Nie zrobiłam tego.

– Nie, to nie tak, jak myślisz, to nie nasi ludzie. To był... wypadek – wyjaśnił Benjamin, posyłając Villienne mordercze spojrzenie. Dziewczyna jedynie wzruszyła ramionami i zaczęła oglądać swoje paznokcie.

– Powiedziałam prawdę – rzuciła obojętnie. – Lepiej, żeby dowiedziała się od razu, tak?

– To nie znaczy, że musiałaś to robić w taki sposób...

– Kto jest teraz Hedą? – przerwałam im ostro. – Kto jest teraz władcą?

– Nie wiemy, to znaczy... sprawy są teraz skomplikowane, ale...

– Skomplikowane? Serio? Czy możecie mi po prostu, do cholery, wyjaśnić, o co tutaj chodzi?! – podniosłam głos niemalże do krzyku. Miałam wrażenie, jakby w ciągu kilku minut cały grunt usunął mi się spod nóg, i z ledwością panowałam nad sobą.

W głowie kołatała mi się tylko jedna, straszna myśl – na darmo. Idziemy na darmo. Cała ta droga, wszystkie niebezpieczeństwa, cierpienia, z którymi ja i dzieci musieliśmy sobie poradzić przez tyle tygodni... Na darmo.

Bo jedyna osoba, która miała pomóc mnie i mojej rodzinie, od dawna jest martwa.

– Ailey, usiądź, proszę – powiedział z naciskiem Benjamin. – Wiemy, że jesteś... zszokowana, ale żebyś wszystko zrozumiała, musimy zacząć od początku.

Opierałam się jeszcze przez chwilę, nadal uparcie stojąc i zaciskając pięści, ale poddałam się, gdy napotkałam stalowe spojrzenie jasnych oczu Jamesa. Może i znałam ich wszystkich dopiero od kilku godzin, ale od razu zauważyłam, że jego spojrzenia były inne – jakby mógł przekazywać nimi swoje myśli. Nic nie wskórasz w ten sposób, zdawały się mówić. Tak samo patrzył na Villienne, kiedy ta krzyczała na Lucasa – dziewczyna, mimo początkowego oporu, posłuchała go wtedy.

I ja w końcu także.

Z westchnieniem spuściłam wzrok i usiadłam z powrotem na krześle. Głowa dosłownie pękała mi od pytań – ale mimo całej mojej frustracji i złości wiedziałam, że jedyny sposób, by poznać na nie odpowiedzi, to po prostu wysłuchać tego, co czwórka ma mi do powiedzenia.

– Taaak... zacznijmy od Setki – dobiegł mnie głos Lucasa, który ponownie wyciągnął się wygodnie na łóżku, jakby atmosfera w pokoju wcale nie stała się wyjątkowo napięta. – Od Dnia Zero, zdecydowanie najlepszego w moim życiu. No, poza tym, w którym poznałem Devorah.

– Pozwól, że jednak ja to opowiem, bo nie chcemy tutaj ballady o Lucasie – przerwał mu kąśliwie Benjamin, po czym znowu przeniósł na mnie wzrok – a w jego oczach zauważyłam błysk.

– Otóż, Ailey, zanim Arce udało się chociażby zaplanować lądowanie na Ziemi, nikt nie wiedział, czy można tutaj przeżyć... A na statku zaczęły się problemy. System był uszkodzony, brakowało tlenu. Kanclerz miał wybór – pozbywać się ludzi... albo wysłać ich na Ziemię. W nieznane, ale z szansą na przeżycie. Cała misja trzymana była jednak w sekrecie. Bo widzisz, Ailey, jego wybór nie padł na robotników, naukowców czy ochotników – zerknął na Lucasa, na co tamten wyszczerzył znacząco zęby. – Zdecydowano, że wyślą tych, których i tak prędzej czy później czeka śmierć. Więźniów, którzy nie ukończyli osiemnastu lat. – uśmiechnął się lekko na widok zaskoczenia w moich oczach. – Całą setkę.



* * *



Opowiedzieli mi wszystko.

Od psujących się systemów na Arce, pierwszych dni na Ziemi i wojny Setki z oddziałami Trikru, przez lądowanie statku, górę Mount Weather, aż po A.L.L.I.E i sekret Miasta Światła, które zostało pokonane zaledwie przed kilkoma dniami. O Clarke Griffin, przywódczyni Setki i niepokonanej Wanhedzie, o Bellamim Blake'u, stojącym na czele więźniów po tym, jak postrzelił kanclerza, o Octavii Blake, jego rodzonej siostrze ukrywanej latami pod podłogą, która stała się wojowniczką; o tym, co zrobił Jaha, o kanclerzach Kanie, Abby Griffin, Pike'u, o niekończących się wojnach, sojuszach, zdradach i spiskach, towarzyszących ich rządom; o wojnie Azgedy z koalicją, o okrutnie przypadkowej śmierci wybitnej Hedy Lexy; o Hedzie Ontari, zaczipowanym Polis i walce z programem komputerowym, który dziewięćdziesiąt siedem lat temu zniszczył świat – o śmierci setek, a może i t y s i ę c y ludzi, zarówno w kosmosie, jak i na Ziemi, w przeciągu mniej niż pół roku od lądowania Setki.

Siedziałam z otwartymi ustami, nie będąc w stanie uwierzyć w to, co usłyszałam. Wszystko wydawało mi się tak przerażająco, szalenie niemożliwe, że nie byłam w stanie uzmysłowić sobie ogromu tych wszystkich wydarzeń. W moich stronach nigdy nic podobnego nie miało miejsca. To, że w tak krótkim czasie zarówno tutejsi Ziemianie, jak i Skaikru musieli przejść przez takie piekło...

Nieprawdopodobne. Nierealne.

Poczułam się, jakby po wielu latach po raz pierwszy otworzyły mi się oczy. Jakbym dopiero teraz zrozumiała, na jakim świecie żyję, z jakimi ludźmi spędziłam tak wielką część mojego życia w kosmosie – jak całkowicie innymi ludźmi stali się na Ziemi ci, których pamiętałam z Arki. Wielu z nich już nie ma, ale ci, którzy przetrwali, niejednokrotnie tracili swoje człowieczeństwo, by przeżyć. Nastolatkowie dużo młodsi niż ja, gdy spadłam na Ziemię, którzy musieli błyskawicznie dorosnąć, by decydować o śmierci i życiu nie tylko setek Ziemian, ale też ich własnych ludzi; Clarke Griffin, zaledwie osiemnastoletnia dziewczyna, która jednym pociągnięciem dźwigni zakończyła życia wszystkich mieszkańców Mount Weather; Kanclerz Jaha, który przez swoje dążenia do Miasta Światła przyczynił się do cierpienia i śmierci setek niewinnych osób tylko dlatego, że chciał zakończyć ich ból; Strażnicy z Arki masakrujący całe armie i wioski, by utrzymać Ludzi Nieba w bezpieczeństwie, którego tak naprawdę nigdy nie mieli...

A kim stali się ci, o których losie nie wiedziała czwórka? Kim stali się zwykli obywatele, moi rówieśnicy z Arki, przyjaciele, których znałam? Jeżeli przeżyli to wszystko, ile razy trzymali broń w dłoniach? Ile razy zadawali śmierć i cierpienia innym w imię przetrwania?

Jednakże jakkolwiek przerażające wydawały mi się losy ludzi z Arki, nie mogłam odmówić im jednego – mimo wszystkich zagrożeń i nikłych szans, udało im się. Przeżyli.

Przetrwali.

Mieli swój własny kąt, swoją Arkadię. Mieli schronienie, miejsce do spania, pożywienie – utrzymywali społeczność, jaką stali się ci, którzy pozostali z Ludzi Nieba. Odbudowują się teraz po zniszczeniach, jakie spowodowało Miasto Światła, ale nadal tam są. Trwają. I jeżeli tylko uda im się utrzymać pokój, mogą spróbować budować swój świat dalej. Rozwijać się, tu, na Ziemi. Jeszcze rok temu ta myśl była dla nich zupełnie nierealną abstrakcją – teraz to rzeczywistość. Ich przyszłość. Ten fakt był dla mnie tak samo niesamowity, jak to wszystko, przez co musieli przejść, by znaleźć się w tym właśnie miejscu.

Udało im się przeżyć. Naprawdę im się udało. Ludzie Nieba stali się częścią Ziemi.

Tak samo, jak ja ponad pięć lat temu.

– ... I tak przedstawia się cała znana nam historia – dokończył Benjamin, prostując się. – Nie wiemy, co dzieje się teraz w obozie... Villienne, która dołączyła do nas jako ostatnia, zrobiła to bezpośrednio po zniszczeniu Miasta Światła. Nie mamy pojęcia, co stało się dalej.

Wzięłam głęboki oddech. Myśli z prędkością światła wirowały w mojej głowie, miałam w sobie jeszcze więcej pytań, niż na początku, a głowa wręcz pulsowała mi od nadmiaru informacji. W dodatku zaczynało mi się robić niedobrze ze zmęczenia – nikt z nas do tej pory nie czuł upływu czasu, ale wiedziałam, że był już środek nocy. Ukryłam twarz w dłoniach, żeby spróbować jakoś zebrać myśli.

– Ja... dziękuję, że mi to wszystko opowiedzieliście – powiedziałam w końcu, a mój głos zabrzmiał wyjątkowo słabo. – Boże. Chyba nadal jestem w szoku.

– Nie dziwię ci się. Nie wiem, czy bym w to uwierzył, gdybym sam nie przyleciał tutaj z setką kryminalistów – dobiegł mnie lekki głos Lucasa.

Benjamin nachylił się nieco w moją stronę, a w jego spojrzeniu zobaczyłam współczucie.

– Jest nam naprawdę przykro z powodu twoich rodziców, Ailey. Każde z nas doskonale wie, jak to jest kogoś stracić. – jego oczy pociemniały nieco, jakby zobaczył coś, o czym nie chciał pamiętać. Skinęłam głową z wdzięcznością.

– Dziękuję. Ja... nawet nie dziwię wam się, że tu trafiliście, do Azylu. Nie wiem, czy sama wytrzymałabym po tym wszystkim – wyznałam szczerze. Byłam dość ciekawa, dlaczego i w jaki sposób każde z nich dostało się do Azylu, ale widziałam po ich twarzach, że to nie pora na takie pytania.

– Czyli chyba mimo wszystko wygląda na to, że to ja byłam szczęściarą, spadając tutaj po tej cholernej eksplozji – dodałam, uśmiechając się mimowolnie. To naprawdę zabawne, że dotąd zawsze widziałam moje losy na Ziemi jako najcięższe i najtragiczniejsze. To, co przeszłam do momentu, w którym zostałam żoną Theo, nie mogło się równać z tym, z czym zmuszeni byli zmierzyć się mieszkańcy Arki.

– Halo, masz dwójkę zdrowych dzieciaków i męża Przywódcę. Nie widziałam większej szczęściary przez dwadzieścia dwa lata swojego marnego życia – prychnęła Villienne. Mimo jej sarkastycznego tonu nie wyczułam już w jej głosie wrogości, którą raczyła mnie na początku. To, czego wszyscy się dziś dowiedzieliśmy nawzajem, zaskakująco zatarło dotychczasową barierę między nami – co nie znaczyło jednak, że do końca im ufałam. Instynkt, który zdążyłam wykształcić przez ponad pięć lat na Ziemi, nakazywał mi nieustanną czujność.

Najwyraźniej nimi kierował podobny, ponieważ po słowach Villienne nagle wszystkie pary oczu zwróciły się na mnie.

– Właśnie, Ailey – dobiegł mnie głos Jamesa, który znów patrzył na mnie wyjątkowo przenikliwie. – W przeciwieństwie do nas wszystkich masz dom, męża i życie w swoim kru, setki mil stąd. Dlaczego jesteś sama z dziećmi tutaj, w Azylu, w miejscu przeznaczonym dla ludzi uciekających od swojego życia?

– Mówiłam wam. Musiałam odnaleźć Lexę – odparłam, marszcząc brwi. – Do Azylu zaprowadziła mnie Risa. Uratowała nas w tym lesie... Do tej pory wszyscy byliśmy pewni, że nie żyje.

– A twój mąż, ten, jak go opisujesz, dobry i rozważny Heda? Kazał ci dotrzeć tutaj samej, z małymi dziećmi? Do miejsca oddalonego o setki mil? – dociekał dalej blondyn, unosząc brew. Poczułam, jak zaczyna wzrastać we mnie irytacja.

– To nie tak, ja... – urwałam. Miałaś im tego nie mówić, rozległ się ostrzegawczy głos w mojej głowie. Nie wiesz, co mogą zrobić z tą informacją.

Ale... Lexa nie żyje, dobiegł mnie kolejny. Nie masz się już do kogo zwrócić, szczególnie, jeśli w Polis nadal trwa chaos po wojnie z A.L.L.I.E... A oni przecież, mimo wszystko, są ludźmi z Arki. Ludźmi wykształconymi, którzy przeżyli tutaj niejedno i mogą wiedzieć rzeczy, których ty oraz inni Ziemianie nie rozumieją.

Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam uważnie po ich twarzach. Jeśli chcę kiedykolwiek wrócić do domu, muszę zaryzykować.

– Musiałam uciekać razem z dziećmi, bo w stolicy zaczęło dziać się coś... niepokojącego. – odchrząknęłam. – W zasadzie... coś więcej niż niepokojącego. Coś bardzo, bardzo złego, coś, czego nie rozumiemy. – uniosłam głowę i spojrzałam Jamesowi w oczy. – Spadł radioaktywny deszcz, który parzył skórę i zabijał zwierzęta, a wszystkie lasy dookoła zaczęły umierać.

Patrzyłam, jak na twarzach czwórki zaskoczenie zaczyna zmieniać się w przerażenie.

– Słucham? Możesz powtórzyć? – Benjamin aż wstał i razem z Jamesem spojrzeli po sobie z wyraźnym niepokojem. – Jesteś pewna, że to opad radioaktywny?

– Co innego mogłoby to być? – również wstałam. – Burza przyszła dosłownie znikąd... ten deszcz mógł wypalić skórę do kości, uwierzcie mi. Ale z jakiegoś powodu nie szkodził Czarnokrwistym, a biorąc pod uwagę to, co mówiliście o ich krwi, zgadzałby się fakt, że są odporni na promieniowanie. Mój mąż wydostał nas ze stolicy, zanim... – przełknęłam ślinę z trudem. – Zanim nasz dom spłonął. Potem powstrzymała go lawina rzeczna, dlatego od tamtej pory podróżujemy sami. Theo powiedział, że Lexa może wiedzieć, co się dzieje.

– Niczego takiego nie było dotąd na naszych terenach – usłyszałam głos Villienne; po raz pierwszy widziałam na jej twarzy przestrach zamiast poirytowania czy ironii. – Myślisz, że to się rozprzestrzenia? Promieniowanie?

Skinęłam głową, czując, jak zaciska mi się żołądek.

– Ale... skąd może pochodzić? Przecież efekty Praimfayi wygasły dziesiątki lat temu. Przecież Arka nie mogła zrzucić żadnej, nie wiem, bomby jądrowej czy czegoś takiego, prawda? – spojrzałam z nadzieją na Benjamina. Chłopak zaczął przechadzać się nerwowo w tę i z powrotem po pokoju.

– Nie... to raczej coś innego – wymamrotał w odpowiedzi. – To musi pochodzić z Ziemi. Musiało się coś stać... coś, o czym nie wiemy. Coś złego.

– Więc... jak mamy się dowiedzieć? – spojrzałam po ich twarzach. – Jeśli Lexa wiedziała coś na ten temat...

– Lexa nam już nie pomoże – przerwał mi stanowczo James. – Ale jeżeli ktoś tutaj ma jakieś pojęcie na temat tego, co dzieje się z Ziemią... są to ludzie z Arkadii.

Lucas wytrzeszczył na niego oczy.

– Co niby sugerujesz? Mamy do nich wrócić? – kiedy James nie odpowiedział, chłopak parsknął sztucznym śmiechem. – Stary, nie możesz mówić serio. Przecież nie po to stamtąd odeszliśmy, żeby wracać teraz jak psy z podkulonymi ogonami?

– A jaką inną opcję widzisz? – ton Jamesa stał się ostry. – Czekać tutaj, w bunkrze, aż deszcz dotrze do nas i zniszczy uprawy, zabije zwierzęta? Zatruje naszą wodę?

– Nie możemy tak po prostu tam wrócić, James – oburzyła się Villienne. – Jesteśmy pieprzonymi dezerterami, uważają, że nie żyjemy...

– James ma rację – przerwał jej Benjamin, a jego twarz przybrała zacięty wyraz. – Jeśli to, co mówi Ailey, jest prawdą, a moje podejrzenia się sprawdzą, będziemy mieć do czynienia ze wzrostem radioaktywności także tutaj. Uwierz mi, nie chcesz umierać w męczarniach na chorobę popromienną.

– Wolę umierać tutaj niż tam – syknęła dziewczyna w odpowiedzi. – Wiesz, dlaczego odeszłam, Ben. Wiesz, dlaczego nie mogę tam wrócić!

– Każde z nas miało powód, V – powiedział James, kładąc jej uspokajająco rękę na ramieniu. – Ale to jest ważniejsze niż nasza przeszłość. To kwestia tego, co ma nadejść. Jeżeli to wszystko jest prawdą, nie możemy tu siedzieć i czekać...

– J e ż e l i to jest prawdą – wściekłe spojrzenie Villienne nagle przeniosło się na mnie. – A co, j e ż e l i ona nas zwyczajnie okłamuje?

W jednej sekundzie poczułam, jak krew się we mnie gotuje.

– Dlaczego, kurwa, miałabym kłamać? Po tym wszystkim, co wam opowiedziałam, nadal mnie o to posądzasz? – podniosłam głos, a moje oczy ciskały gromy w stronę dziewczyny. – Myślisz, że ryzykowałabym życie moich dzieci, by przeprawić się przez cały pierdolony kraj tylko po to, żeby okłamać własnych ludzi, o których istnieniu nawet nie wiedziałam?

– Przestańcie. Mam dość wydzierania się na siebie na dziś – James stanął między mną a Villienne. Cieszyłam się, że to zrobił, bo z ledwością powstrzymałam w sobie chęć przywalenia blondynce w twarz.

– Musimy to zrobić, V. Przykro mi – dobiegł mnie głos Benjamina. – Możesz tu zostać, jeśli chcesz, ale wiesz, że twoja pomoc byłaby nieoceniona w przeprawie.

Dziewczyna prychnęła na jego słowa, ale nie odezwała się więcej. Podeszłam do Benjamina, czując, jak serce coraz mocniej dudni mi w piersi.

– Znacie drogę do Arkadii? Jak daleko stąd się znajduje?

– Kilka dni drogi stąd, w najlepszym wypadku trzy – odpowiedział i zaczął grzebać w swojej szafie, by odnaleźć stary, wytarty plecak. – Moim zdaniem powinniśmy wyruszyć natychmiast.

– Hej, spokojnie – przerwał mu Lucas, do tej pory milczący. – Jest środek nocy, gościu. Potrzebujemy chociaż kilku godzin snu. Wiesz, jak moja uroda na tym może ucierpieć? Tego byś chyba nie chciał.

– Lucas ma rację – James postąpił o krok do przodu. – Musimy to dokładnie zaplanować. Rano będziemy myśleć dużo jaśniej. Poza tym, potrzebujemy zgody Rady.

Benjamin, z którego oczu do tej pory biła determinacja, w końcu westchnął i skinął głową.

– W porządku. Wychodzimy o świcie. – zerknął na mnie. – Ailey, bądź gotowa pod kabiną Risy.

Skinęłam ochoczo głową, czując, jak serce rośnie mi w piersi. Wreszcie wydostanę się z tego cholernego bunkra, zaczęły krzyczeć z radości moje myśli. Wreszcie będę mogła znaleźć Theo...

I zobaczę Arkę.

Po ponad pięciu latach zobaczę miejsce, którego byłam pewna, że już nigdy nie ujrzę na oczy.

Poczułam, jak łzy radości zaczynają piec mnie pod powiekami. Czwórka zaczęła zbierać się do wyjścia z pokoju, więc podążyłam za nimi. Pożegnaliśmy się krótko i odprowadziliśmy nawzajem spojrzeniami, a ja, mimo szoku, zmęczenia i wszystkich silnych emocji, które dziś przeżyłam, jak na skrzydłach pobiegłam do swojej kabiny.

A w głowie w kółko i w kółko rozbrzmiewało mi tylko jedno słowo.

Dom. Znów zobaczę dom.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top