1 - Gonplei of our own
Tego dnia wiatr nie miał żadnego zapachu.
Nie był ani silny, ani lekki; co chwila przybierał na sile i niespodziewanie znikał, pozostawiając las zupełnie nieruchomym. Uniosłam wzrok. Słońce co chwila znikało za chmurami, które przesuwały się po niebie, rzucając tajemnicze cienie na ziemię. Powietrze było ciężkie, czuć w nim było elektryczność, jak przed gwałtowną burzą – ale na horyzoncie nie było widać żadnych jej oznak. Mogłabym wzruszyć ramionami i uznać, że ten letni dzień zupełnie nie różni się od setek innych, które w ciągu ostatnich pięciu lat spędziłam na Ziemi.
Ale coś mówiło mi, że tak nie jest.
Gdybym tylko mogła to przewidzieć... Gdybym zauważała znaki, gdybym miała oczy szeroko otwarte...
– Kael, do środka! – zawołałam z balkonu w stronę chłopców bawiących się beztrosko na placu. Na widok drewnianych mieczyków w ich dłoniach poczułam mimowolny ucisk w okolicy serca. Nie byłam jeszcze w stanie przywyknąć do faktu, że mój syn jest Natblidą i pewnego dnia będzie zmuszony zamienić tę drewnianą zabawkę na prawdziwy, niosący śmierć miecz. Pocieszałam się, że do tego dnia zostało jeszcze wiele długich lat i że zawsze pozostanie moim cudownym, ślicznym chłopcem, o szarozielonych oczach swojej matki i pięknym uśmiechu swojego ojca – ale im starszy się stawał, tym częściej koszmary o jego czarnej krwi wsiąkającej w ziemię na placu bitewnym wyrywały mnie ze snu w środku nocy.
Gdybym tylko wtedy wiedziała...
– Nomon! – usłyszałam głos Shaelyn z wnętrza komnaty. Z westchnieniem oderwałam wzrok od pochmurnego nieba i weszłam do środka, gdzie mała wyciągała do mnie rączki ze swojej kołyski. Nie mogłam nie uśmiechnąć się na ten widok. W jej ciemnobrązowych oczach zatańczyły radosne iskierki, gdy wzięłam ją na ręce i zgrabnie postawiłam na ziemi. Nadal nie mogłam wyjść z podziwu, jak szybko nauczyła się chodzić i mówić – jeszcze wcześniej, niż jej brat. Ale przekonałam się, że wśród Ziemiańskich dzieci wczesne dorastanie nie było to niczym zaskakującym. Można by powiedzieć, że dawano im do ręki broń wcześniej niż butelkę z mlekiem.
Drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wbiegł zdyszany Kael. Jego ciemne, krótkie włosy potargane były przez wiatr, a ubranie nosiło ślady błota i pyłu.
– Wołałaś mnie, nomon? – spytał, a w jego oczach wyraźnie widziałam pretensję, że przerywam mu świetną zabawę.
– Chmurzy się. Przebierz się i zostań w środku – rzuciłam do niego przez ramię, jednocześnie usiłując powstrzymać Shaelyn przed wczołganiem się na szafę.
– Ale mamo, wcale nie jest zimno, a jesteśmy w połowie konklawe! – Kael przestępował niespokojnie z nogi na nogę, rzucając tęskne spojrzenia przez okno w stronę wypełnionego dziećmi placu.
Zmarszczyłam brwi na jego słowa.
– Chyba zabroniłam ci bawić się w konklawe – rzuciłam mu ostre spojrzenie, biorąc wierzgającą się Shaelyn na ręce i kierując się w stronę kołyski. – To nie jest coś, z czego można żartować.
– Ale mamo, przed wyjazdem Heda powiedział, że możemy – usłyszałam w odpowiedzi.
Zatrzymałam się wpół roku, czując, jak nagle robi mi się zimno w żołądku.
– Co powiedziałeś?
– Że możemy się w to bawić, bo...
– Że H e d a powiedział? Dlaczego powiedziałeś Heda? – podeszłam do Kaela i uklękłam, stawiając Shaelyn na ziemi, żeby ująć go za dłonie.
– Bo tak musimy go nazywać – bąknął pod nosem chłopiec.
– Kto ci tak powiedział? Ja to powiedziałam? Czy twoi koledzy? – przeszłam gładko z ziemiańskiego na angielski, jak zawsze wtedy, gdy jestem całkowicie poważna. Kael otworzył szerzej oczy, ale nic nie odpowiedział.
– Posłuchaj mnie uważnie, Kael – spojrzałam mu głęboko w oczy. – Dla całego świata twój ojciec może być Hedą, ale dla ciebie, dla ciebie i Shae, zawsze będzie tylko i wyłącznie tatą. T a t ą, Kael. Nie jest twoim władcą, przed którym musisz klękać. Zawsze będzie twoim tatą, tym samym, który czyta ci do snu co noc i kocha bardziej, niż cokolwiek na świecie, rozumiesz?
– Tak – odparł chłopiec, unosząc na mnie wzrok. Gdy uśmiechnęłam się do niego lekko, jego oczy nagle rozbłysły. – Ja też będę kiedyś Hedą, prawda? Tak jak on? Bo Daesh mówi, że mnie pokona i on zostanie Hedą, a to przecież nieprawda, bo to mój tata jest Przywódcą, a nie jego, prawda?
Poczułam, jak uśmiech powoli znika mi z twarzy, a nieprzyjemne zimno rozlewa się po całym moim ciele.
– Tak, kochanie – odparłam cicho po dłuższej chwili milczenia. – Będziesz... będziesz wspaniałym Hedą.
Ale Kael rozpromienił się, jakby zupełnie nie zauważył wahania w moim głosie. Dał mi szybkiego całusa w policzek i zajął się zdejmowaniem ubłoconego ubrania, a ja złapałam Shaelyn za rączkę i ruszyłam w stronę balkonu. Słowa mojego syna tak wybiły mnie z równowagi, że nie usłyszałam echa pierwszego grzmotu, przetaczającego się gdzieś w oddali.
Shae usiadła przy balustradzie i zaczęła zrywać listki, oplatające poręcz balkonu, a ja usiadłam na niewielkiej ławeczce obok. Obserwowałam ją przez dłuższą chwilę, słuchając, jak uroczo gaworzy sama do siebie.
Jest wolna, przemknęło nagle mi przez myśl. Jest wolna i bezpieczna. Nie urodziła się Czarnokrwista, nikt nie zmusi ją do udziału w konklawe, nikt nie będzie próbował jej zabić, ani ona sama nie będzie musiała zabijać. Nie będzie dorastała walcząc, nie będzie żyła w strachu. Będzie wolna... i szczęśliwa.
Wolność i szczęście. Wszystko, czego pragnę dla mojej rodziny. Dlaczego nie jestem w stanie zapewnić tego Kaelowi?
Chłodny wiatr zerwał się nagle z północy i wyrwał mnie z ciężkich rozmyślań. Opatuliłam się mocniej moim płaszczem, czując, że zaczynam drżeć. Rozejrzałam się po roztaczającym się przede mną krajobrazie. Mój wzrok mimowolnie powędrował w dal – w miejsce, w które od kilku dobrych miesięcy potrafiłam wpatrywać się bezustannie, mimo że już dawno obiecałam sobie, że przestanę o tym myśleć.
Miejsce, w które uderzyła Arka podczas Nocy Spadających Gwiazd.
Setki, a może i tysiące razy wracałam myślami do tamtej nocy. Nie potrafię zliczyć, ile razy przekonywałam Theo, żebyśmy udali się w tamtą stronę – chociażby żeby sprawdzić, czy statek naprawdę się rozbił. Co, jeśli nie? Co jeśli gdzieś tam są moi ludzie, moja rodzina, przyjaciele? Co jeśli przetrwali, osiedlili się, co jeśli żyją i mają się dobrze? Wiedziałam doskonale, że praktycznie nie ma na to szans, biorąc pod uwagę słup ognia, który towarzyszył upadkowi Arki tamtej nocy – ale myśl o tym, że istnieje chociaż cień nadziei, że ktoś przeżył, nie pozwalał mi odwieść od tego swoich myśli.
Mimo cierpliwego i długiego tłumaczenia Theo, że statek rozbił się setki mil stąd, że wędrówka byłaby długa i zapewne odbyta na marne, że dzieci nie dałyby rady w podróży, czy wreszcie że nie może tak sobie odwiedzić terytorium drugiej Hedy i zostawić swoich ludzi na wiele tygodni – i mimo, że pogodziłam się z odmową i przestałam o tym wspominać, ta myśl nadal była we mnie żywa. Rodzice, przyjaciele i ludzie z Arki śnili mi się przez wiele nocy; niejednokrotnie budziłam się, będąc pewna, że znów jestem w swoim malutkim, blaszanym pokoju w kosmosie. Wiedziałam, że muszę przestać się tym zadręczać, ale nie mogłam wiele poradzić na to, że ślepa nadzieja same kierowały mój wzrok w tamtą stronę.
Niespodziewanie na dziedzińcu rozległ się donośny tętent końskich kopyt. Natychmiast rozpoznałam rżenie ulubionego wierzchowca Theo. Wstałam i z uśmiechem wzięłam Shae na ręce.
– Idziemy przywitać się z nontu, kochanie? – spytałam, na co twarzyczka małej od razu się rozpromieniła.
– Tak, tak! Nontu wrócił! Może przywiózł mi jakieś zabawki? – zaklaskała w dłonie, na co roześmiałam się.
– Myślę, że raczej kolejne zawarte transakcje handlowe, ale zabawki też wchodzą w grę – odparłam, bardziej do siebie niż do niej, i skierowałam się do drzwi. Kael już biegł przez korytarze, ze swoim nieodłącznym drewnianym mieczykiem w dłoni i radosnym uśmiechem na ustach. Przekonałam się już, że były na świecie tylko dwie rzeczy, które mogły tak go ucieszyć – przecier z leśnych owoców na deser i powrót taty do domu.
– Nontu! Nontu! – jego wesołe okrzyki wypełniły pałac, zanim zdążyłam zejść po długich, marmurowych schodach, prowadzących do wyjścia. Kiedy usłyszałam znajomy, dźwięczny śmiech, moje serce natychmiast wypełniło ciepło.
W drzwiach do pałacu stał mój mąż, w pełnej zbroi Hedy, trzymający Kaela na rękach – mały zapewne nie dał mu nawet wejść do środka. Chłopiec machał mu swoim mieczykiem przed oczami i wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego.
– Nontu, ai laik os gona hir! Ai na gon raun en non na teik ai daun deyon, nontu! – szczebiotał radośnie. Poczułam lekką ulgę, że nie usłyszałam już ani jednego „Heda" z jego ust. Theo zmierzwił mu włosy ze śmiechem.
– Ai wich yu in – odparł, a jego oczy błyszczały, gdy patrzył na swojego syna z widocznym rozczuleniem. – Ste yuj, strikon.
Dopiero wtedy podniósł wzrok i zobaczył mnie z małą Shae na rękach, wyrywającą się w stronę swojego taty. Jego twarz rozświetlił najszczerszy z uśmiechów – jakby zobaczył właśnie jedyną rzecz na świecie, na którą chce patrzeć.
– Monin hou – podeszłam do niego powoli, czując, jak uśmiech na mojej twarzy staje się coraz szerszy.
– Monin hou. – Theo postawił Kaela na ziemi i wziął ode mnie Shaelyn, wchodząc do środka. Mała natychmiast złapała go za włosy, co z jakiegoś powodu uwielbiała robić zawsze, gdy go widziała. Heda roześmiał się i uniósł ją do góry, na co mała natychmiast zaczęła piszczeć i wymachiwać nogami.
– Uważaj, dzisiaj ma wyjątkowo dużo energii – ostrzegłam go, uchylając się w ostatniej chwili przed ciosem nóżki Shae.
– Zmartwiłbym się, gdyby było inaczej – odparł ze śmiechem Theo, stawiając ją delikatnie na ziemi. Przeszliśmy do sali tronowej, gdzie dzieci natychmiast straciły nami zainteresowanie; ich ulubionym zajęciem był slalom między ustawionymi wzdłuż przejścia strażnikami, którzy po latach spędzonych w naszym pałacu byli do tego tak przyzwyczajeni, że nie zwracali na nie najmniejszej uwagi.
Dopiero kiedy Kael i Shaelyn zajęli się sobą, Theo mógł się ze mną przywitać. Poczułam jego dłoń na swojej talii i zanim zdążyłam chociażby westchnąć, jego usta znalazły się na moich. Natychmiast przyciągnęłam go do siebie, czując, jak od jego dotyku przechodzą mnie dreszcze. Za każdym razem pragnęłam go dokładnie tak samo mocno, jak w dniu, w którym pocałował mnie po raz pierwszy.
– Tęskniłeś? – wyszeptałam z uśmiechem, posyłając mu głębokie spojrzenie.
– Tęsknię w każdej sekundzie, gdy nie ma cię obok mnie – odmruknął w odpowiedzi, tak cicho, żebym tylko ja mogła to usłyszeć. Poczułam, jak serce zaczyna mi bić coraz szybciej.
Theo pocałował mnie w czoło i chwycił za dłoń, by ruszyć ze mną w stronę stołu obrad. Jako jego prawej ręce, po każdej wyprawie dyplomatycznej tłumaczył mi wszystkie szczegóły rozmów. Zawsze traktował mnie jako równą sobie i ufał mi bezgranicznie, mimo niejednokrotnych sprzeciwów jego doradców – wypełniało mnie to dumą bardziej, niż mógłby podejrzewać.
Gdzieś za oknami przetoczył się kolejny, głośniejszy już grzmot. Dopiero teraz zauważyłam, że komnata, do tej pory oświetlana dziennym światłem, wyraźnie pociemniała. Zmarszczyłam brwi, uświadamiając sobie, że wiatr na zewnątrz nagle całkowicie ustał.
– ...Nie sprawiało to dla nich różnicy – dobiegł mnie głos Theo. Zorientowałam się, że nie słuchałam go od ostatnich kilku minut. – Nawet jeśli kiedyś chcieliby zerwać sojusz, ich armia jest zredukowana. Ostatnie plony w ich rejonie były zbyt słabe, żeby wykarmić wszystkich. Natomiast jeśli chodzi o Ludzi Morza...
Skinęłam głową i przeniosłam wzrok na mapy, ale z jakiegoś powodu nie byłam w stanie się skupić. Symbol Hedy w miejscu, w którym oznaczona była stolica, zamigotał mi przed oczami i bolesny ucisk w sercu przypomniał mi dzisiejsze słowa Kaela.
Ja też będę kiedyś Hedą, prawda?...
– ...Zwiadowcy z zachodniego brzegu rzeki poinformowali mnie o tym wcześniej, ale Rada nie chciała podjąć działań, więc... – Theo urwał nagle. – Ailey, czy ty mnie słuchasz?
Zamrugałam i podniosłam głowę, by napotkać badawcze spojrzenie jego oczu koloru ziemi.
– Tak, tak, kontynuuj – odparłam odrobinę za szybko. Theo westchnął cicho i oderwawszy się od map, podszedł do mnie.
– Przecież wiesz, że zawsze wyczuję, że coś jest nie tak. Mów, o co chodzi.
Poczułam jego dłoń na swoim policzku i zamknęłam oczy, rozkoszując się przez krótką chwilę jego dotykiem. Nie chciałam zaczynać tej rozmowy, ale od kilku dni coraz więcej niespokojnych myśli gromadziło się w mojej głowie i wiedziałam, że nie ma sensu dłużej ich w sobie trzymać. Wzięłam głęboki oddech i otworzyłam oczy.
– Dlaczego musi tak być, Theo?
Heda zmarszczył brwi.
– „Tak", to znaczy...?
– To znaczy właśnie tak, jak jest! Niby wszystko jest w porządku, ale... Chociażby Kael – mój ton niespodziewanie przepełniła gorycz. – Cały czas biega z mieczykiem i bawi się w konklawe z dzieciakami, chociaż ma dopiero cztery lata. C z t e r y, Theo. Ja w tym wieku nie wiedziałam nawet, że ludzie mogą umierać, a on bawi się w zabijanie!
– Kochanie... przecież wiesz, jak to wygląda – odparł zupełnie spokojnie Theo. – Jak inaczej chciałabyś go wychować? Nie możesz mu zabronić się bawić, musi przyzwyczajać się do walki, skoro i tak go to czeka...
– Nie mów tak! – odsunęłam się od niego gwałtownie, czując, jak niespodziewanie wzbiera we mnie złość. – Nie chcę o tym myśleć, nie chcę sobie nawet tego wyobrażać! A ty chcesz, żeby się do tego „przyzwyczajał"?
– Jest Natblidą i to jest jego przeznaczenie, Ailey – głos Theo stał się poważny. – Nie udawaj, że tego nie rozumiesz.
– To, że rozumiem, nie oznacza, że się z tym zgadzam! – odkrzyknęłam. – Każesz mi zignorować fakt, że kiedyś moje dziecko, m ó j syn, może zginąć w konklawe...
– ...Albo wygrać, tak jak ja – przerwał mi Theo, a w jego tonie nieoczekiwanie poczułam chłód. – Nie możemy wiedzieć, co się wydarzy, i nie możemy tego ani przewidzieć, ani zmienić. Otrzyma najlepsze szkolenie, i kiedy przyjdzie na niego czas, zostanie władcą. Wiedziałaś to, odkąd przyszedł na świat, odkąd dowiedzieliśmy się, że jest Natblidą. Musisz się z tym pogodzić, Ailey. Nie zmienisz tego. Tak działa ten świat i będzie działał zawsze. Widziałaś sama, czym skutkowały odstępstwa od tej reguły.
Jego wzrok pociemniał, a ja natychmiast zrozumiałam, o kim mówi – straszliwe chwile sprzed pięciu lat zatańczyły mi mimowolnie przed oczami. Jednak złość i frustracja, które niespodziewanie we mnie wezbrały, nie pozwoliły mi zamilknąć.
– Wiesz, teoretycznie ja i twoje dzieci jesteśmy największymi odstępstwami od reguły na świecie – prychnęłam. – Gdyby święte prawo było takie święte, nie poślubiłbyś mnie.
Theo zacisnął szczękę. Wiedziałam, że jego cierpliwość się kończy, ale nie przestraszyło mnie to ani trochę.
– Nie odróżniasz świętej tradycji od praw, które mogę zmienić jako Heda. Myślisz, że ktokolwiek na świecie potraktowałby mnie poważnie jako Przywódcę, gdybym nie dopuścił własnego syna do szkolenia i konklawe? Złamał najważniejszą regułę Czarnokrwistych?
– Czy to nie normalne, że wolałbyś, żeby twój syn żył i był bezpieczny, zamiast zarzynać innych tylko dlatego, że urodził się z inną krwią?
– Tu nie chodzi o to, czego chcę ja. Dokładnie wiesz, o co chodzi! – Theo podniósł głos. – Twoje sprzeciwy niczego nie zmienią, więc po co w ogóle zaczynasz ten temat?
– Bo jestem jego matką! – teraz już naprawdę krzyczałam. – I nie chcę patrzeć, jak umiera za jakąś głupią tradycję! Może wcale nie chciałby być Hedą, gdyby ty i wszystkie te durne dzieciaki nie tłukły mu od małego do głowy, że to jego „przeznaczenie"...
– I co, wysłałabyś go do orania pola zamiast tego? Czy może do garbowania skór? Syn Przywódcy sadzi marchewki, tak, na pewno nikt nie będzie miał nic przeciwko! – Theo roześmiał się ironicznie, ale w jego lodowatym spojrzeniu nie było ani krzty rozbawienia.
– Nawet to byłoby lepsze niż narażanie go na bezsensowną śmierć! – poczułam, że robię się czerwona. – To, że ty nie miałeś żadnego wyboru, nie znaczy, że nie możesz go dać t w o j e m u synowi!
– To, że ty nie wychowałaś się tutaj, nie znaczy, że możesz zmieniać to, co tutaj niezmienne – odwarknął Heda. – Więc możesz, do cholery, przestać próbować?
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu.
– Jakoś kiedyś nie przeszkadzało ci to, że próbowałam zmienić świat na lepsze – odparowałam z goryczą. – Że chciałam pokoju, że chciałam zakończyć to bezsensowne zabijanie się nawzajem. Podziwiałeś mnie za to.
– W tej kwestii niczego nie można zmienić – ton Theo stał się całkowicie lodowaty. – I nie zamierzam próbować, żeby po raz kolejny wystawiać się na pośmiewisko.
– „Po raz kolejny"? – cofnęłam się, jakbym właśnie dostała w twarz. – Czyli co, to, że jestem twoją żoną, jest dla ciebie wstydem, tak? Skoro twój lud tak się z ciebie śmieje, to może wcale nie powinieneś był się ze mną żenić!
Oczy Theo pociemniały niebezpiecznie.
– Ailey...
– Co „Ailey"? Co takiego? – roześmiałam się głośno, prawie że histerycznie. – Może mi jeszcze powiesz, że nasze dzieci to też dla ciebie wstyd i pośmiewisko dla twoich ukochanych ludzi? Że rodzina jest dla ciebie niczym? Branwoda, tak to się mówiło? – celowo źle wymówiłam ziemiańskie słowo, żeby dokładnie usłyszał mój akcent. – W dodatku z taką głupią obcą jak ja, która nic nie robi poza wpieprzaniem się w sprawy wielkiego Hedy? Każ jeszcze swoim dzieciom tak cię nazywać, niech się ciebie boją, tak jak Risa... Ciekawe, które szybciej stąd ucieknie!
Wiedziałam doskonale, że nie powinnam tego wszystkiego mówić – szczególnie przywoływać imienia jego siostry, która zniknęła bez śladu kilka lat temu podczas podróży dyplomatycznej, co było ciężkie również i dla mnie, jej przyjaciółki. Widziałam wyraźnie w oczach Theo, jak bardzo bolą go moje słowa, ale byłam tak rozwścieczona, że wcale nie chciałam nad sobą panować.
Mój mąż najwyraźniej także nie miał takiego zamiaru.
– Jak w ogóle możesz tak mówić? Ty, ze wszystkich ludzi? – ruszył gwałtownie w moim kierunku, z furią przewracając po drodze krzesła, których trzask na kamiennej posadzce rozległ się okropnym echem po całej sali. – Po tym wszystkim, co dla ciebie poświęciłem, po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem... Dla ciebie i dla naszych dzieci... Czy naprawdę myślisz, że taki właśnie jestem?!
Podszedł tak blisko, że musiałam cofnąć się pod ścianę. Jego oczy płonęły taką wściekłością, jakiej od lat u niego nie widziałam. Nie miałam pojęcia, jakim cudem ta kłótnia zaszła tak daleko – i gdzieś pod całą moją złością byłam przerażona, bo nigdy dotąd coś podobnego się między nami nie wydarzyło – ale nie potrafiłam zrobić nic, żeby to przerwać.
– A od kiedy zachowujesz się, jakby zupełnie nie obchodziło cię, czy twój syn będzie żył? – odparowałam. – Od kiedy po tym wszystkim, co przeszliśmy... co ty musiałeś przejść... tak to wszystko postrzegasz?
Theo patrzył na mnie w milczeniu przez długą chwilę; widziałam setki emocji, malujących się na jego twarzy.
– Jeśli będzie tego godny, zostanie moim następcą – oznajmił w końcu lodowatym tonem. – Koniec dyskusji.
– Słucham?! – otworzyłam szeroko oczy w kompletnym niedowierzaniu, czując, jak krew we mnie wrze. – Czyli musi być „godny", żeby przeżyć? Mówisz o własnym synu, do cholery! Jak coś takiego może decydować o tym, czy ktokolwiek jest wart życia, czy nie?!
Spojrzenie Theo było jeszcze ostrzejsze niż słowa, które usłyszałam od niego w odpowiedzi.
– Ty jakoś mogłaś uznać, że Caddarick nie był go dłużej wart.
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Zaczęłam cofać się w stronę drzwi, kręcąc głową w kompletnym szoku. Nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie usłyszałam.
Jak on śmiał. Jak on...
Oczy Theo rozszerzyły się na widok wyrazu mojej twarzy i wiedziałam, że zrozumiał swój błąd sekundę po wypowiedzeniu tych słów – ale dla mnie było już o wiele za późno.
Natychmiast odepchnęłam jego wyciągniętą rękę i ruszyłam do wyjścia z komnaty, nie oglądając się za siebie.
Donośny grzmot zagłuszył rozpacz w głosie Theo, wołającego moje imię.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Nomon, nontu – mama, tata
Nontu, ai laik os gona hir! Ai na gon raun en non na teik ai daun deyon, nontu! – Tato, jestem tu najlepszym wojownikiem! Umiem walczyć i nikt mnie dziś nie pokonał, tato!
Ai wich yu in – Wierzę ci
Ste yuj, strikon. – Bądź silny, mały (Be strong, little one)
Natblida – Czarnokrwisty
Branwoda – bezużyteczna
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top