×××
Nie miał planu - nie miał właściwie żadnych już szczególnych planów - miał tylko myśli do zabicia, może pustkę.
Wstawało słońce, szedł na przebieżkę. Słońce zachodziło, wychodził pobiegać.
Niektórym pomagało to uporządkować myśli, poprawiało nastrój, lecz jego po prostu odurzało. Do domu wracał otępiały, a więc o tyle szczęśliwszy. Łapał się każdego skrawka otuchy.
Mżawka. Biegł.
Zawczasu podwójnie wiązał buty, by nie musieć przypadkiem przystanąć, choć nie miał w celu, który chciał osiągnąć.
Nie zapisywał swoich postępów, nie planował następnych sesji, choć z rozsądkiem rozciągał się przed i po biegu.
Nie planował też przerw i nie robił ich, niezależnie od samopoczucia. Kręciło mu się w głowie, biegł.
Czuł dyskomfort w kostce, ale zignorował go. Nie tyle myślał, że będzie dobrze, co raczej nie wiedział, co innego ma ze sobą zrobić. Biegł. Nie bolało go aż do końca, dopiero w drodze do domu lekko utykał. Wieczorem biegło mu ciężko, aczkolwiek podołał.
Ograniczenia własnego ciała zrównały się z nim następnego ranka, mimo to wlókł się pod górę, zaciskając zęby. I dalej, byle jeszcze do następnego zakrętu.
Jeśli wytrzyma to, dalej będzie już lżej. Na pewno.
Nie mógł zrobić następnego kroku. Całe jego ciało protestowało, wzbraniając się przed kolejną falą promieniującego bólu.
Nie próbował ruszyć dalej, nie próbował też zawrócić. Stał w tym samym miejscu, kontemplując, jak wyprane z kolorów i opcji stało się jego życie.
Kostka mu puchła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top