more superheroes.
mam nadzieję, że znów mi się nie poskleja wszystko ,,
– Nie zastanawiałaś się może, aby porozmawiać z rodzicami nad terminem z profesjonalnym psychologiem? – Młoda kobieta, siedząca na obrotowym prześle w kolorze śliwkowym obok leżanki, uśmiechnęła się zachęcająco w stronę młodej dziewczyny, która tylko spiorunowała ją wzrokiem. Zastanawiała się, po co w ogóle wybrała się do szkolnego psychologa. Przecież było z nią lepiej, nie licząc jednego drobnego ataku paniki parę dni wcześniej, kiedy uświadomiła sobie ,że będzie musiała wrócić do domu. Skończyło się to wszystko na tym, że March opowiedziała Charlie całą historię, a ta nie czekając ani chwili zaprowadziła ją pod drzwi psycholożki. – Znaczy, oczywiście, potrafię zrozumieć twój strach przed rodzicami i z tego, co mi opowiedziałaś, naprawdę się zastanawiam, co to jest za sposób wychowania. Może byście się zapisali na wspólne terapie. Wyrzucili z siebie. Znam parę uczniów, którym parę takich sesji pomogło diametralnie.
– Nie zna pani moich rodziców. – Blondynka chwyciła za kolejną chusteczkę z małego stolika i otarła swoje zaczerwienione od łez policzki. Wyrzucenie z siebie wszystkiego przysporzyło jej potoku kryształowych kropelek, które co chwila napływały, a z każdym kolejnym słowem kobiety, której kasztanowe włosy opadały na ramiona i sięgały prawie do pasa, jakoś jej nie przechodziło. – Raczej nie będą skorzy do tego typu rozmów. Już nie mówię tu o samej sesji, do której na pewno nie dojdzie, ale do samej propozycji takiego czegoś, a jak pani przyjdzie, albo kolega pani zadzwoni, stwierdzą, że za bardzo potrzebuję atencji, a nie sądzi pani, że po wszystkim tym, co przeżyłam, takie słowa mogą doprowadzić mnie do grobu?
– Cóż, za pierwszym razem siłą woli nie skoczyłaś, następnym razem pewnie będzie podobnie. To nie jest depresja. Nawet normalny człowiek, jak się bardzo zdenerwuje, ma zamiar skoczyć z okna. – Gdyby ktokolwiek mógł w tym momencie zobaczyć twarz March Jasmine Hamilton pomyślałby, że miała zamiar dokonać mordu na kobiecie, która w opinii nastolatki, pracę miała chyba tylko dlatego, że miała znajomych, bo zdecydowanie nie była na miejscu. Zerwała się z leżanki i wyciągnęła palec wskazujący w jej stronę. Najchętniej skorzystałaby z mocy i wywaliłaby do innego uniwersum. Problem polegał na tym, że nie miała zielonego pojęcia jak. – Coś się stało, March?
– Pani jest niekompetentna i nigdy nie powinna się pani zbliżać do innych osób z takimi problemami. A ja zrobię to, co uważam za słuszne. Bo to, co pani mi radzi, to bullshit. Dziękuję za nic, pani Zipp – Ostatni raz posłała wkurzony wzrok kobiecie, po czym wyszła z pokoju trzaskając przy okazji drzwiami. Przeczesała rozpuszczone blond włosy wolną ręką.
Na korytarzu nie znalazła nikogo. Charlie musiała pójść do domu, a szesnastolatce nie pozostało nic innego, jak powrót do swojej klitki, którą dzieliła z dziewczyną, o której wiedziała jedynie tyle, że czytała mangi i interesowały ją koreańskie zespoły. Nic, co przyciągnęło by bardziej uwagę March. Wyciągnęła telefon z kieszeni spodni i odblokowała go. Błękitne tęczówki błądziły po treści nowych wiadomości, a kończąc je prychnęła tylko pod nosem. Cóż, Charlie miała nadzieję, że sytuacja została opanowana, a zamiast tego wydawało się, że kobieta pogorszyła sprawę.
March skręciła w stronę budynku z sypialniami dla uczniów i przeszła przez oszklony most nad ulicą. W korytarzu spotkało parę znajomych z twarzy osób, łapiących i tak słabe darmowe wi-fi. Otworzyła materiałowa torbę z książkami i wyciągnęła z niego kluczyk. Miała ochotę walnąć się na swoją pryczę i zasnąć, przy okazji obudzić się w okolicy dziesiątej, aby skończyć zadania domowe. Większość nauczycieli słysząc o terminie u panny Zipp dodało, że jeśli ich nie zrobi, to nic się nie stanie. Nie licząc jej nauczycielki od chemii, która nawet do osób, których nie było dwa tygodnie miała pretensje jeśli nie był przygotowany na jej zajęcia. Los chciał, że miała z nią dwie godziny następnego dnia, bo nauczyciel od religii rozchorował się i mają z nią zastępstwo.
Pokój, który dzieliła z dziewczyną o imieniu Zoe Bellisario był mały i nie posiadał łazienki więc musiała ją dzielić wraz zresztą dziewcząt dzielących ten sam korytarz. Łóżko dwupiętrowe stało w kącie, a przy oknie znajdowało się biurko jasnego drewna na którym współlokatorka March zostawiła małą notatkę. Na usta szesnastolatki wkradł się nie mały uśmiech widząc, że dziewczyna wyszła ze znajomymi i wróci najwcześniej przed ósmą. Usiadła na dolną pryczę, która do niej należała i opadła na miękką poduszkę przyciągnęła do siebie małą maskotkę BB-8, którą wygrał jej brat, jak byli w wesołym miasteczku i przymknęła oczy, ale nie potrafiła zasnąć.
Wstała ponownie i zaczęła krążyć, zastanawiając się, czy nie jest szalona. Przez jej małą główkę przeszedł pewien pomysł. Dla niektórych wręcz szalony, dla innych genialny. Jeśli to, co wydarzyło się przed paroma dniami, nie było jej szaloną wyobraźnią, to mogła ponownie spróbować. Jej przeglądarka internetowa i tak wyglądała, jakby próbowała zrobić atak na prezydenta, więc dziwiła się, że przed jej drzwiami nie stali jeszcze FBI. Cóż, z jej researchu wyszło, że było albo jest sporo uzdolnionych ludzi jak Spider-man numer jeden albo dwa. Większość z nich była jednak przeciwnikami miłego pajączka z sąsiedztwa, a ona, jej podstawy samoobrony oraz parę kroków karate i jujitsu, które uczyła się za dzieciaka, nie były wystarczające aby z nim walczyć. Z resztą nie chciała być tą złą. Poszukała także o podróżach między wymiarowych, a pierwsze na co wpadła to zdjęcia TARDIS. Nie była szczęśliwa, bo jednak jak na razie potrafiła tylko podróżować między wymiarami, a nie w czasie, czy przestrzeni, ale jeśli miał to być czubek... Może była żyjącą Trdis.
Oczywiście, że się obawiała komplikacji, które mogły z jej swawoli wyniknąć. Zdawała sobie sprawę, że moc może poprowadzić ją w miejsce nie zbyt przyjemne, więc postanowiła myśleć o czymś, co znajduje się tutaj. W końcu, jak powiedział jej google od podróży między-wymiarowych do teleportacji mniej niż pół kroku. Skupiła się mocno, przypominając sobie ciemne panele, nie najnowszą kanapę, oraz kuchnię pół metra od salonu. Wtedy poczuła szarpnięcie.
Marigold Liveli upuściła jeden ze swoich ulubionych kubeczków we słodkie owieczki, który rozbił się na tysiące małych kawałków i parę sporych, kiedy jej złote niczym najczystszy szlachetny kamień, spoczęły na March. Nie codziennie nastolatki lądowały u niej w salonie. Tym bardziej nie pojawiały się znikąd. Kobieta zrobiła sobie dziś wcześniej wolne, bo średnio się czuła i naprawdę zastanawiała się czy widok, który miała przed sobą nie był spowodowany trzema ibuprofenami, które połknęła jeden za drugi. I dopiero, kiedy błękitne tęczówki blondynki napotkały te mulatki zdała sobie sprawę, że jej podopieczna naprawdę znajdowała się w jej mieszkaniu i dosłownie pojawiła się znikąd. Otworzyła usta nabierając mocno powietrza.
– CO DO CHOLERY?! – wydarła się na całe mieszkanie tak głośno, że nawet sąsiad ją słyszał i stuknął swoją laską w podłogę, a cichy huk doszedł także do ucha mulatki, która wzięła wdech po raz kolejny, a trzeba było dodać, że starszy mężczyzna mieszkający nad kobietą niedosłyszał. Prawdopodobnie też i ci z boku odraz dołu ją usłyszeli, ale teraz naprawdę nie miała ochoty się nad tym rozdrabniać. – JAK TY TU SIĘ ZNALAZŁAŚ?! DLACZEGO?!
– Cóż... Do dłuższa historia. – March podrapała się niezręcznie po karku. Przeszła obok kobiety, która zrobiła parę kroków do tyłu. Nastolatka czując się niczym u siebie drobną dłonią otworzyła szafkę wiszącą nad blatem i wyciągnęła dwa różne torebki herbat po czym wrzuciła je w dwa kubeczki i zalała wrzątkiem. – Sama nie wiedziałam, że to naprawdę wypali. Jeśli się nie obrazisz to zalałam ci melisę, bo to, co mam zamiar ci przekrawać, może trochę cię zdenerwować. Mam jednak nadzieję, że nie zamordujesz mnie na miejscu. Mam ochotę jeszcze żyć. I może to trochę potrwać...
– Nigdzie się nie wybieram. – odezwała się kobieta, lustrując szesnastolatkę wzrokiem. Żądała wyjaśnień, ale nie dlatego, że nie dowierzała i miała nadzieję, że dziewczyna wskoczyła przez jej okno wchodząc po schodach pożarowych. Sama miała parę słów do dodania.
►►►
Herbata dawno wystygła, a obie kobiety spoglądały na siebie nie do końca wiedząc, co powiedzieć aby po wszystkim, co opowiedziała młodsza z nich i rozwinąć kolejną konwersacje. Mari trzymała język za zębami, bo czuła, że to jeszcze nie ten moment aby wyrzucić z siebie pewną wiadomość, a po tym jak jej młodsza podopieczna opowiedziała, że to na jej dachu, pod jej opieką, próbowała zakończyć swoje życie, nie chciała rozmawiać o niczym innym, jak upewnić się czy teraz wszystko z nią w porządku. Obie oparte o dwa końce kanapy, przyciągnęły kolana pod podbródki.
– Cieszę się, że to mi powiedziałaś o tym wszystkim, w szczególności o umiejętności – zaczęła starsza z kobiet uśmiechając się delikatnie w stronę nastolatki, która go nie odwzajemniła. Nie miało się to tak skończyć i chociaż ufała Marigold, bardziej niż prezydentowi stanów zjednoczonych, to w głębi duszy obawiała się wybór, który dokonała mógł przynieść dużo nieprzyjemności. – Nie pisnę ani słówkiem, ale z jedną rzeczą musimy coś zrobić. Mówisz mi, patrząc prosto w oczy, że nie spróbujesz po raz kolejny odebrać sobie życia, ale ja ci nie wierzę. Rozmawiałaś może o tym z psychologiem, czy coś?
– Nasza szkolna jest niekompetentna, a w przypadku normalnego potrzeba mi rodziców, którzy podpiszą zgodę na to, że w ogóle może mi pomóc, a ty jako jedna z nielicznych powinnaś wiedzieć, co moi rodzice o nich sądzą. Ogólnie o tej profesji. No i dodajmy do tego, że całe moje rodzeństwo jest zdrowe, a to co ja zrobiłam to tylko szukanie atencji. – Blondynka zerwała się z kanapy i podeszła do okna. Oparła się o wolne od kwiatków miejsce na parapecie. Przez nie mogła zobaczyć dzieciaki bawiące się w śniegu, które zbierały ze wszelkich możliwych miejsc przez, co był koloru bardziej popielicowatego, a niżeli białego. – Jak masz znajomego, który mnie przyjmie bez rodziców to proszę.
Między kobietami znów nadeszła ta nieszczęśliwa cisza, którą nie przerwała żadna z nich przez kolejne parę minut i wtedy właśnie mulatka zebrała w sobie siłę. Wyciągnęła dłonie przed siebie, a orchidee, które rosły po obu stronach nastolatki w kolorowych doniczkach zaczęły wyciągać się w górę i wypuszczać co raz to więcej kwiatków. March zauważyła to i odskoczyła momentalnie wpadając na Marigold. Dwudziestoparolatka wyrwana ze skupienia opuściła dłonie, a kwiatki zaczęły wracać do wersji, którą blondynka widziała chwilę temu. Szesnastolatka obróciła się momentalnie krzyżując wzrok z jej nianią. Cóż, takiego obrotu akcji się nie spodziewała.
Marigold stała przed nią, a oba jej ramiona i dłonie były oplecione przez zielone kwiaty. Widząc jak blondynka na nią spogląda otworzyła przed jej twarzą swoją dłoń, a po jej środku wyrosła mała aksamitka, którą zerwała i podała swojej podopiecznej. W Nowym Jorku znajdowało się wiele dziwnych ludzi. Mężczyzna, który był twardy niczym skała, kobieta, która potrafiła podnieść nawet tira oraz diabeł, który krył się gdzieś na Manhattanie i ratował biednych. Ta część Brooklynu należała do Marigold, której super imię nie było jakieś oryginalne, bo nazywała „Rosiczka". Wszystko to dlatego, że parę razy przyzwała pewną ogromną muchołówkę, która połknęła żywcem dwóch mężczyzn w środku jakiegoś sklepu. Oczywiście na prośbę kobiety ich wypluła.
– Nie jesteś w tym sama, March. – zabrała głos Marigold, na co jej podopieczna tylko przymknęła otwartą od pewnego czasu buzię. Gdyby miała obstawiać, kto z jej najbliższego otoczenia był superbohaterem to Marigold była by piątą, bo chociaż miała te swoje łatki i złote tęczówki to według blondynki, znała ją za dobrze i prędzej Charlie okazałaby się drugim profesorem X, niż jej niania człowiekiem-roślinką. – NYC jest pełen takich ludzi jak ty, czy ja. Często jednak myślą, że są sami, a to nie prawda. Same USA posiada ponad tysiąc przeróżnych superbohaterów pochowanych po różnych jej zakątkach, a na całym świecie dochodzimy prawie do miliona. Większość chce żyć normalnie i udaje, że wcale nie ma super mocy inni to po prostu kosmici z normalnymi dla nich umiejętnościami, a jeszcze inni próbują zmienić świat. Zgłaszają się do armii, zostają politykami, ratują starsze panie z opresji albo ściągają kotki z drzewa... Ja nie jestem człowiekiem, March.
Szesnastolatka pomyślała, że jej niania ją wkręca z tym, że nie jest człowiekiem. Naprawdę, skora była uwierzyć w magiczne geny x, ale nie w to, że najbliższa jej osoba jest zielonym stworkiem, której rodzina została porwana i jest przetrzymywana w strefie 51. Wyglądała jak każdy ziemianin. Dwoje oczu o niecodziennej barwie tęczówek, ale według googla zdarzały się i takie, a przebarwienia też nie były czymś niecodziennym, jej ciemne włosy wyglądały na zwykłe, a zdjęcie jej rodziny na komodzie tylko potwierdzało, że jest normalnym człowiekiem. Uniosła więc brew.
Prawdą było, że Marigold przez większość swojego dzieciństwa nie wiedziała, że jest inna. Myślała, że wszyscy słyszą drzewa, ale nie szumy między liśćmi, kiedy owiewa je wiatr, a rozmowy niczym te ludzkie. I kiedy miała ledwo sześć lat była zaskoczona, że tylko wokół niej rosły kwiatki, kiedy szła po łące w central parku. Jej rodzeństwo też nie miało takich umiejętności, więc, kiedy skończyła osiem lat, a grupa dziewcząt wepchnęła jej głowę do muszli toaletowej po tym, jak zobaczyli siedzącą dziewczynkę rozmawiającą z wielkim bukiem, podeszła do matki pytając się, czy coś jest z nią nie tak. Okazało się, że matka poznała pewnego mężczyznę, była wtedy po rozstaniu z ojcem dwójki jej starszego rodzeństwa. Miły mężczyzna sprzedawał róże naprzeciwko jej miejsca pracy i zawsze kiedy przechodziła obok dostawała jedną. Rozmowa do rozmowy i skończyli tam, gdzie każdy mógł się domyśleć. Wtedy wyznał, że nie pochodzi z tej planety, a miesiąc później zmarł. Gruba chłystków go postrzeliła, a kiedy matka Mari się pojawiła na miejscu już nie żył. Pochowała go w ogródku, tak jak jej kiedyś powiedział. Po śmierci kosmici tacy jak Marigold, albo jej ojciec zamieniali się w kwiaty albo drzewa. Tak oto, w ogrodzie do dziś rósł piękny klon, który nawet po sprzedaniu posiadłości i nabyciu nowych właścicieli pozostał.
– Moja mama i cała moja rodzina jest normalna. – odezwała się po raz kolejny mulatka. Obie kobiety pomału wróciły na kanapę. Starsza z nich zauważyła, że szok na twarzy March pomału znikał, a zamiast niego pojawiało się zrozumienie. – Mój ojciec był kosmitą. Zmarł zanim machnął mi rodzeństwo i w dodatku przed moimi narodzinami. Nie znałam go, a moja mama opowiedziała mi o nim raz, po tym jak parę dziewczyn stwierdziły, że znęcanie się jest fajną zabawą. Potem nie dostałam od niej ani jednej historii, tylko porady abym więcej nie była w takiej sytuacji. Cóż, oczywiście, że się powtórzyła, no i po takiej sytuacji musiałam zmienić szkołę. Mój kumpel Muszka się pojawił po tym, jak dziewczyny sprayem popsikały mi szafkę. Były na szkolnym podwórku i wkurzyłam się tak bardzo, że spod ziemi wyrosła muchołówka w wielkości krowy gotowa do ataku.
– To się nazywa moc. Przynajmniej nie musiałaś się obawiać, że wywali cię gdzieś x uniwersów od domu. Ja naprawdę obawiałam się, że zamiast w domu wyląduje w paszczy jakiegoś potwora albo w żołądku wieloryba. – na ostanie kobieta siedząca obok prychnęła krótko i skinieniem głowy przyznała, że rozumie punkt widzenia dziewczyny. To było coś nowego dla Marigold. Super siła, czy szybkość były na porządku dziennym. Nawet człowiek ugryziony przez radioaktywnego pająka nie wzbudzał w dziewczynie zbyt dużego zaskoczenia. Za to tego typu podróże były czymś świeżym. Położyła dłoń na ramieniu dziewczyny. – Wywnioskowałam, że jestem TARDIS. Tylko brakuje mi doktora i jakiegoś kolegi. Przyjmijmy jednak, że Charlie będzie doktorkiem albo ty do drugie będzie kumplem i możemy podróżować w czasie i przestrzeni. Znaczy... Nie próbowałam w czasie, ale jak wylądowałam u mutantów była inna pora roku, rok a nawet godzina. Z resztą czy to nie za dużo umiejętności? Zazwyczaj ludzie mają jedną, max parę, które są zależne jedna od drugiego. Nie chcę być cholerną Mary Sue w rzeczywistości.
– Dziś zostajesz u mnie i trochę trenujemy. – Mari podniosła się z kanapy, co zrobiła także nastolatka. Szesnastolatka przełknęła tylko ślinę, bo tak jak pozostanie u Marigold było w porządku, to trening przyprawiał ją o gęsią skórkę. – Nie musisz nie wiem gdzie się teleportować. Po prostu do mojego kibelka. Wtedy powinnaś co raz to bardziej nad nią panować nad swoją mocą. To nie jest duży odstęp, więc nie powinno cię nie wiadomo gdzie wywalić.
– Niechaj ci będzie. Jednak jeśli przeniesie mnie na księżyc, to cię zamorduje. – uniosła palec wskazujący. Skupiła się na łazience parę metrów przed nią. Trwało to chwilkę zanim zniknęła, a huk w łazience uzmysłowił młodej kobiecie, że jej podopieczna bezpiecznie wylądowała w łazience. Mari otworzyła białe drzwi i zapaliła światło. Próbowała jednak powstrzymywać śmiech widząc March stojącą obiema nogami w kiblu. – Wybierz rodzaj śmierci, Mari. Bo mnie wywaliło do Chin. Dosłownie i gonili mnie jacyś samurajce, albo jakiegoś innego gościa. Możliwe, że jego łapa mu się świeciła jakby za długo ją w radioaktywnych odpadach trzymał. Do tego wywaliłam się i wpadłam prosto w kałuże. Dopiero potem udało mi się wrócić do ciebie.
Starsza z nich pomogła młodszej wyjść, po czym wyszła szybko i wróciła z paroma rzeczami, które mogłyby się przydać dziewczynie, kapcie oraz dresy bo jej spodnie były mokre i ubłocone podobnie jak bluzka, a nawet jej blond włosy, które poskręcane były niczym stronki sklejone błotem.
– Cóż, praktyka czyni mistrza. – uśmiechnęła się Marigold. – Kiedyś przez przypadek zamiast wypuścić pędy sprawiłam, że wyglądałam jak krzak, bo tak zarosłam kwieciem. Innym razem przywołałam Muszke, który wpierdzielił kota sąsiadki. Nie odzyskałam go, bo głupia roślina nie chciała mnie słuchać. Przed tobą jeszcze sporo takich sytuacji, ale w końcu to załapiesz, a wtedy będziesz niepowstrzymana.
►►►
Miles Morales uwielbiał bujać się między budynkami i czuć powiew wiatru na swojej twarzy, która chociaż była przykryta pod maską, to ta przepuszczała wiatr. Morph od Twenty One Pilotst rozbrzmiewała w jego uszach o wiele za głośno i dobrze o tym wiedział, ale nawet nie miał zamiaru ściszyć piosenki o decybel, był jednak świadomy, że taka głośność może doprowadzić do głuchoty. Przelatywał właśnie obok budynku gdzie ostatnio ratował March i zatrzymał się przyklejając się do ściany budynku naprzeciwko. Dzisiejszej nocy nie było dziewczyny, co sprawiło, że z serca nastolatka spadł kamień. Przypomniał sobie na nowo całą tą sytuację i przeplatał ją ze scenami, które nastąpiły następnego dnia. Uśmiech March w salonie gier, jej perlisty śmiech oraz przekomarzanki. Jednak jego rozmyślania przerwało coś niespodziewanego. Pewna roślina oplotła się wokół jego nadgarstków i kostek po czym niespodziewanie pociągnęła w dół.
Nastolatek myślał, że runie głośno i połamie sobie parę kości, jakie było jego zaskoczenie, kiedy magiczna roślina parę metrów nad ziemią obróciła go do góry nogami i zaczęła nieść w stronę nieznajomej osoby w zielonym stroju, dosyć mocno do niej przylegający. Od razu mógł określić, że miał do czynienia z kobietą, która podeszła do niego z uśmieszkiem na ustach.
– Wiesz, drogi pajączku, że to mój teren? – zaczęła delikatnie, a chłopak przełknął ślinę. Niby był świadomy innych super herosów, ale nigdy nie miał szansy ich spotkać, oczywiście nie licząc doktorka Octopusa, czy kolegów z innych uniwersów. Ona była stąd i najwyraźniej nieźle potrafiła się posługiwać roślinkami. Chłopak przytaknął, bo nie wyglądała na jakiegoś złego, który miał zamiar go zabić. Z resztą ubyłoby to nie fair, bo już jeden problem miał na głowie, dodając March to nawet dwa, a drugi antybohater by naprawdę nie ułatwiał sprawy. – To dobrze, masz przynajmniej jedną część wolną i możesz wcześniej wrócić z patrolu. Z resztą gdzie moje maniery. Rosiczka jestem, chociaż średnio to do mnie pasuje, bo Muszkę używam raz na na wieli dzwon. Ty przedstawiać się nie musisz przyjazny człowieku-pająku z sąsiedztwa.
– Nie chciałabyś może mi pomóc? – nie do końca wierzył w to, co powiedział, ale czół, że sam nie pokona Sary, a każdy dzień, kiedy to pozwala jej spokojnie pracować, chylił cały świat ku szybszemu upadkowi. Co prawda nie do końca wiedział, co chciała osiągnąć kobieta, bo maszyna w czasie o której dowiedział się z podsłuchów brzmiała abstrakcyjnie, zwożąc resztki śmieci Fiska, ale wiedział, że nie jest to nic dobrego. – Jest pewna kobieta, która zwozi do siebie części z maszyny, którą użył Kingpin. Taki szeroki i łysy. On użył jej do zabawy między różnymi uniwersami aby ukraść swoją żonę i syna z innego uniwersum, ale Sarah ma zamiar zrobić coś innego. Z moich informacji ma to być maszyna do podróży w czasie. Tylko, że wszyscy naukowcy zaprzeczyli możliwość czegoś takiego i nie jestem do końca pewien...
– Młody, przepraszam po prostu brzmisz na kogoś młodego, jeśli będziesz miał pewne informacje to w to wchodzę. Mogę nawet przyprowadzić wsparcie. Pewną dziewczynę, która podróżuje między uniwersami, ale ostatnio pokazała, że może ograniczyć się także do teleportacji. – uśmiechnęła się superbohatera. Miles nie mógł być bardziej szczęśliwy. Jak miał tylko wtargnąć i się rozejrzeć wiedząc, że prawdopodobnie w przypadku normalnego ataku nie będzie sam, sprawiał, że strach, który zawsze opatulał go, kiedy tylko zbliżał się do miejsca, gdzie znajduje się maszyna Sarah, znikł. – Tylko nie rób głupstw sam. Już jeden spider-man zginął. Nie chcemy także twojej śmierci, bo raczej nikt nie będzie zadowolony z tego, że jego nowym przyjacielem z sąsiedztwa, a raczej przyjaciółką będzie dziewczyna, która gada z drzewami.
Miles przytaknął po raz kolejny, na co dziewczyna wypuściła go z pnączy, a ten wylądował twarzą na mokrej od roztopionego śniegu ulicy. Podniósł się momentalnie i stanął na przeciw dziewczyny, która była delikatnie niższa od niego. Dziewczyna uniosła kącik ust po czym sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej papierek oraz ołówek w wielkości pendrive'a po czym zapisała swój numer i podobała go nastolatkowi.
– Jak będziesz już wszystko wiedział to zadzwoń. Dwa słowa starczą, a na następny dzień pojawię się w tym samym miejscu, co dziś i obmyślimy cały plan. A teraz, jeśli się nie obrazisz. Muszę zacząć patrolować mój dystrykt, a tobie radzę powrócić na swój. – mrugnęła do chłopaka, który dopiero teraz zwrócił uwagę na to, że tęczówki kobiety były nienaturalnie złote. – Do widzenia, pajączku.
Miles przy pomocy pajęczy wzbił się w powietrze, ale zanim to zrobił, po raz ostatni spojrzał w okno, gdzie ostatnio pozostawił dziewczynę. Było zapalone światło, a w nim March trzymająca w dłoni komórkę. Pisała coś i jakie jego zdziwienie, kiedy w jednej z kieszeni zaczął wibrować mu telefon. Krótka wiadomość, która sprawiła, że na usta chłopaka wkradł się uśmiech. „Buenas tardes, czy inny ciul, masz może czas aby wytłumaczyć mi zadanie domowe z hiszpańskiego, chyba sobie zaraz włosy z głowy powyrywam. W ostateczności po prostu wyślij odpowiedzi. (wolę opcję numer dwa)." Cóż, niby dopiero, co zaczął patrol, ale jego pajęczy zmysł nie wyczuwał nic, więc z uśmiechem zatrzymał się na dachu jakiegoś budynku i przez kolejne pół godziny tłumaczył dziewczynie zadanie. Robił to z przyjemnością w końcu była jego przyjaciółką.
od mnie krótko. dziękujcie a-blackbird
gdyby nie ona dodałabym za 100 lat ;)
w 8 rozdziale trochę luzu no i wtedy będziemy też w połowie opowiadania.
TEGO SIĘ NIKT NIE SPODZIEWAŁ!
Mam nadzieję że nie wynudziłam XD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top