helpless.

– Hamilton, czy ty się w ogóle uczysz? – odezwał się monotonnie nauczyciel spoglądając na załamaną twarz blondynki. Podał jej sprawdzian z wielkim czerwonym F i jakże uroczym podpisem, „ mogło być lepiej". – Jeśli masz problemy, to...

– Dziękuję. – March zacisnęła szczękę i włożyła sprawdzian między kartki książki od hiszpańskiego. To nie była jej pierwsza negatywna ocena w tym półroczu. Mogłaby nawet powiedzieć, że w tym języku, który, jak lubiła mawiać, nie jest nikomu potrzebny, nie miała żadnej pozytywniejszej oceny od trói, którą dostała za aktywność. Schowała twarz w dłoniach i zdruzgotana opadła na blat. Powstrzymywała się od płaczu, co szło jej nie udolnie, bo czuła jak po jej policzkach spływało, co raz więcej więcej łez. Nawet warga jej nie drgnęła, krople same z siebie skapywały na blat. Uniosła dłoń, a słysząc nauczyciela bąknęła: – Mogę pójść do toalety?

Zazwyczaj nie pozwalał, ale widząc uczennice podał jej karteczkę z zezwoleniem na wyjście i uśmiechnął się delikatnie, dając nastolatce nadzieję, którą odepchnęła, chwilę przed napisaniem sprawdzianu miała nadzieję, nadzieję, że napisze sprawdzian na dobrą ocenę na którą zasługiwała po tym, jak przesiedziała całą nockę, kując słówka i gramatykę. Niestety wyszło jak zwykle, z gorzkim smakiem rozczarowania. Minęła ławki, czując na sobie wzrok kolegi obok. Zagryzła wargi i przyśpieszyła kroku, a wychodząc zza drzwi zaczęła biec w poszukiwaniu najbliższej łazienki. Już nie zwracała uwagi chlipanie, które stawało się co raz to głośniejsze z każdym kolejnym krokiem.

Wpadła do pomieszczenia i odkręciła kurek po czym przemyła twarz zimą wodą. Spojrzała w lusterko, a dolna warga znów zaczęła drżeć. Jak miała powiedzieć rodzicom w twarz, że zapewne zaraz wywalą ją z powrotem do poprzedniej szkoły, bo nie daje rady. Tempo było zastraszająco szybkie, a jej umysł przestał pojmować, w szczególności język hiszpański. Jak miała im spojrzeć w oczy z wiedzą, że January potrafiła. Potrafiła się odnaleźć i zdać z najlepszą średnią w szkole. Chwyciła za ręcznik papierowy po czym przetarła twarz. Próbowała się uspokoić, nieskutecznie. Ostatnim razem udało jej się przeżyć bez ataku histerii. Brała się w garść i uśmiechnęła się do nauczycielka jakby E na jej papierku było niemiecką oceną, bo w końcu niemieckie dwa to takie amerykańskie B. Bardzo chciała mieć taką ocenę. Zacisnęła dłonie w pięści i pociągnęła nosem. Powinna być silna. Musiała przejść tylko przez ten Mount Everest zwanym szkołą, a potem powinno być z górki. Nie była świadoma, że po tej górze może pojawić się jeszcze większa. Dlatego potrafiła się spiąć i w końcu doprowadzić do porządku.

Wyszła z łazienki wraz z dzwonkiem, więc jedyne, co musiała zrobić to wrócić po torbę z rzeczami, starając się nie wpaść na pewnego Latynosa o ciemniej skórze. Od feralnego spotkania, ich relację się ani trochę nie rozwinęły. Ona była za bardzo zajęta trzymaniem się na powierzchni, poprzez naukę, a Miles znikał. Miała to gdzieś gdzie znikał, nie znała go kompletnie. Chociaż chłopak, co jakiś czas przypominał jej o swoim istnieniu i proponował pomoc na którą dziękowała i mówiła, że da radę. Z czasem przez jej myśl przeszło, że może naprawdę potrzebować pomocy, ale March Jasmin była uparta. Uparta, jak najbardziej uparty osioł, który nie ma zamiaru posłuchać głosu rozsądku. W klasie był tylko nauczyciel, który nawet nie spojrzał na swoją uczennicę, dopóki nie musiała podejść bliżej jego biurka, aby oddać pozwolenie. Miał ciemne niczym węgle oczy, a twarz zdradzała, że nie były to jego pierwsze lata nauczania. Podrapał się po głowie i niezgrabnie wypowiedział imię dziewczyny, która już miała się odwrócić, więc tylko zacisnęła powieki i zwróciła się w stronę nauczyciela.

– Jesteś świadoma, że z tą oceną masz zagrożenie i najprawdopodobniej nie zdasz do następnej klasy. A co za tym idzie, wrócisz do starej szkoły? – Wiedziała, dlatego się uczyła, ale najwyraźniej wciąż nie wystarczająco. Przytaknęła, a mężczyzna chwycił za kubek gdzie prawdopodobnie znajdowała się kawa, po czym upił łyk i skrzywił się, bo się nie spodziewał, że mogła już zrobić się zimna. – Słyszę, widzę i cię rozumiem, że nie chcesz pomocy, ale czasami naprawdę potrzeba kogoś, kto by ci wytłumaczył co i jak. Przećwiczył czasy. Nie byłem lepszy od ciebie, March. Tyle, że ja miałem tak z fizyką. Nauczycielka nawet poszła sama do dyrektora uważając, że w ogóle się nie uczę. Uczyłem się i widzę po tobie, że ty też przysiadłaś, ale to wciąż za mało. Musi w twoim umyśle pojawić się taki klik, który popcha cię do przodu. Zapytałem się Miles'a, czy nie chce z tobą przysiąść. To jeden z lepszych uczniów i nie ma problemów z gramatyką. Powiedział, że się zgadza...

– To bardzo miłe z jego strony, ale... – zaczęła blondynka bawiąc się swoimi kosmykami i zarzucając jeden za ucho. Wzrok nauczyciela nie znosił sprzeciwów, a do jej makówki pomału dochodziło, że naprawdę nie musiała być z tym sama. Westchnęła głośno. – Może powiedział kiedy ma czas? Bo dziś mam orkiestrę i...

– A, to nie mnie pytaj. – uśmiechnął się przyjaźnie. Po czym wrócił do wertowania jakiś papierków. Najprawdopodobniej kolejnych sprawdzianów z tego, co udało jej się przeczytać na samej górze.

Wyszła z klasy i rozejrzała się po korytarzu, nadszedł czas lunchu, więc wiedziała gdzie szukać Latynosa. Miles zapewne siedział już ze swoją paczką znajomych przy stole na stołówce. Charlie na pewno też na nią czekała, zauważyła March i uśmiechnęła się pod nosem na myśl, że zaraz usiądzie naprzeciw przyjaciółki i wyżali jej się z całego dnia. Wpierw jednak chciała zaczepić nastolatka, bo wiedziała, że jeśli nie zrobi tego teraz, to nie odważy się już nigdy.

►►►

Miles Morales nie miał dzisiaj ochoty na jedzenie, więc kupił małą sałatkę, co spotkało się z żartami ze strony jego znajomych. Szóstka czarnoskórych chłopaków siedziała przy okrągłym stole, niczym w mitach arturiańskich, chociaż w historiach z królem Arturem rycerzy było więcej. Samuel, starszy o rok nastolatek szturchnął delikatnie Moralesa, nabijając się, czy przypadkiem nie przeszedł na wegetarianizm, sam wgryzając się w tłustego burgera. Martin, kumpel z którym chodził na matmę spiorunował Sama wzrokiem, broniąc bruneta i zwalając na hiszpański o którym wspomniał im dwa dni temu. Prawda była taka, że ostatnio Brooklyn stawał się, co raz to bardziej nieprzyjemny i miał roboty po łokcie, a jego pajęczy zmysł dawał mu znaki, że to dopiero mżawka przed ulewą.

– Morales to ta twoja blondi o której nam wspominałeś? – zauważył Don Pablo i wskazał podbródkiem na kogoś za jego plecami. Serce zatrzymało mu się na chwilę, a kiedy ujrzał błękitne oczy panienki Hamilton znów wróciło do normy. Zauroczenie nową minęło, po części dlatego, że kontakt się urwał, ale także dlatego, że wciąż nie mógł przestać myśleć o Gwen Stacey. Pajęczej dziewczynie z innego wymiaru, która w innym uniwersum musiała być rodziną z March bo przerażało to nastolatka, jak w wielu punktach obie dziewczęta były do siebie podobne.

– March... – uśmiechnął się do nastolatki, która stanęła przed nim i nabrała głęboko powietrze. Nie potrafiła się skupić na jednym punkcie więc, co chwila błądziła wzrokiem po wszystkim, unikając jednej osoby, a dokładnie Milesa. – Coś się stało?

– Nie. – bąknęła i odwróciła się, po czym podczas pół obrotu znów spojrzała w stronę kolegi z hiszpańskiego. Wzięła głębszy wdech. Raczej nikt nie zwracał uwagi na średniego wzrostu blondynkę, która męczyła się z wypowiedzeniem paru prostych słów. Reszta znajomych Afroamerykanina szturchała się mrucząc coś pod nosami na temat March. – Właściwie, to, tak. Po prostu potrzebuję pomocy w hiszpańskim i nauczyciel powiedział, że jak coś to mogę cię zapytać, czy nie chcesz uczyć takiej miernoty jak ja. Znaczy właściwie to powiedział, że sam chciałeś dawać mi korki, więc powinnam raczej zapytać „ to, kiedy i gdzie"? Więc, kiedy i gdzie te korki?

Słowotok wypłynął z pełnych ust nastolatki, która wciąż nie nawiązywała kontaktu wzrokowego ze szesnastolatkiem, dopiero podczas ostatniego pytania postanowiła spojrzeć w jego czekoladowe oczy. Nie denerwowała się dlatego, że miała z nim rozmawiać. Ciężko jej było poprosić o pomoc. Po części obawiała się, że powie „ właściwie to się rozmyśliłem" i „ radź sobie sama, blondi", ale poczułaby też ulgę, bo nie musiałaby się z nim uczyć.

– Jeśli dobrze cię rozumiemy... – zaczął kolejny nastolatek, który nazywał się David i siedział między Martinem, a Samuelem. Wpakował jedną z klapniętych frytek do ust, a kolejną wskazał na dziewczynę, której brwi momentalnie zeszły się do kupy. – Chcesz pójść z Moralesem na randkę do biblioteczki pod pretekstem nauki hiszpańskiego?

Dziewczyna czuła, jak krawat zaczął ją uwierać, podobnie, jak ten należący do Milesa, któremu zrobiło się aż gorąco. Kątem oka spojrzał na blondynkę na której twarzy pojawiły się piękne czerwone barwy. Pomidorowy kolor pokrywał jej buzię po koniuszki uszu. Zacisnęła usta w cienką linię po czym na pięcie, powoli i pewna siebie ruszyła w stronę wyjścia posyłając jednoznaczne spojrzenia Charlie. Szatynka przewróciła oczami i zabierając szybko jej nieotwarty jogurt, zaczęła podążać za swoją przyjaciółką. Tymczasem Miles nie do końca wiedział, co na wszystkich świętych się odprawiło. Spojrzał na Davida, który tylko wzruszył ramionami i dalej jadł swoje frytki. Był najmłodszy z drużyny pierścienia, więc mógł zwalić na jego buzujące hormony. Sam położył dłoń na ramieniu kumpla.

– Walcz o nią mi amigo. A przynajmniej napraw to, co Dave spierdzielił. – poklepał go po czym delikatnie pchnął, a szesnastolatek poderwał się z miejsca, nawet nie żegnając się z przyjaciółmi, a przynajmniej dobrymi kumplami, pobiegł za dziewczyną, która już dawno wyszła z pomieszczenia.

Zauważył Charlie, która zmachana, zatrzymała się w połowie korytarza i wołała za March, która pomału zawracała klnąc cicho pod nosem i mrucząc, że da sobie radę bez jego pomocy. Nie widziała jednak, że nastolatek też szedł w jej stronę. Już miał podejść bliżej, ale drogę zajechała mu nastolatka na wózku, która spiorunowała Latynosa wzorkiem. Wzroki Hamilton i Moralesa skrzyżowały się, a w powietrzu można czuć było napięcie, które nie mogło znaleźć miejcie ujścia. Blondynka wydęła wargę po czym zirytowana spojrzała na swoją przyjaciółkę, która tylko wzruszyła ramionami.

– Przepraszam cię za moich kumpli. – podrapał się niezręcznie po karku. Teraz to on nie potrafił spojrzeć w błękitne, niczym najczystsze niebo, tęczówki szesnastolatki, która podirytowana założyła ręce na piersiach. Szkolny uniform bardzo ładnie na niej leżał, zauważył, a jego umysł znów powrócił w stronę Gwen Stacy. Zagryzł policzki od środka. – Czasami potrafią być irytujący. Może chciałabyś się dziś spotkać w, może nie bibliotece, chociaż to by było najlepsze miejsce do nauki, co ty na to? Mam czas po południu.

– Orkiestra. – mruknęła pod nosem, ale pomału znów się ośmielała, chociaż wciąż słyszała ten irytujący głos dzieciaka, który insynuował, że korki miałby zmienić się w coś głębszego. Chłopak znów podrapał się po karku i spojrzał na dziewczynę, która delikatnie przekrzywiła głowę. – Chyba, że masz czas po szesnastej...

– Mam. – odpowiedział od razu chociaż wiedział, że wiecznie pobudzone miasto mogło mu nie pozwolić. Ktoś mógł obrabować bank, napaść na staruszkę, a jak cały świat i reszta uniwersów wiedziała „z wielką mocą przychodzi, wielka paczka nachos", czy coś w ten deseń. – Tylko przynieś książki. To widzimy się po szesnastej?

– Po szesnastej. – założyła blond kosmyk za ucho po czym obserwowała, jak jej kolega znika. Spojrzała na przyjaciółkę, która przypatrywała się się tej całej sytuacji z zainteresowaniem. – Co?

– Więc ty i Miles Morales...

– Weź mnie nie wkurzaj. – prychnęła March kręcąc z niedowierzaniem głową.

Dziewczęta chichocząc postanowiły nie wracać na stołówkę. W końcu i tak za dziesięć minut miała zacząć się literatura. Mary chwyciła za rączki od wózka i pytając się ówcześnie właścicielki rozpędziła się, po czym stanęła na metalowej rurce. Już raz dostały ostrzeżenie za szarże na szkolnym korytarzu, ale Charlie lubiła szaleć, a March nie potrafiła nigdy jej odmówić. Otoczyła ramionami przyjaciółkę, która musiała skręcić bo obie wylądowałby na czerwoniutkich szafkach. Przynajmniej miała swoją, nie z pełna sprawną, ale na pewno w pełni sprytną przyjaciółkę. Może i w paru przedmiotach była na granicy zagrożenia, może w hiszpańskim nie była orłem, ale przynajmniej miała ją. Jej prywatny lek na smutki. Charlie Steinfeld po szesnastu latach w końcu znalazła osobę, która traktowała ją na równi ze sobą, pomimo jej niedoskonałości. Kochała blondynkę, jak własną siostrę, którą nigdy nie dostała. Cher była jedynaczką, samotną i traktowaną niczym porcelanowa laleczka, która w każdym momencie mogła się stłuc.

– Hamilton, Steinfeld to nie jest tor wyścigowy! – rozbrzmiał głos czarownicy, która uczyła Cher chemii. Dziewczęta zahamowały ostro i uśmiechnęły się do starej jędzy. Trzeba zrobić dobrą minę do złej gry. March nie chciała wylecieć, chociaż wydalenie za wyścigi na wózku inwalidzkim brzmiały lepiej niż z powodu hiszpańskiego.

►►►

Zapakowała swoje oczko w głowie do futerału. Ciemna altówka była jej najdroższą przyjaciółką, w sensie dosłownym. Ten instrument był lepiej ubezpieczony od niej samej. Nowe nuty wpakowała do teczki, a samą teczkę wrzuciła do plecaka między książkę od hiszpańskiego, a segregator. Parę znajomych twarzy pożegnało się z nią, a ona z uśmiechem im pomachała. Uwielbiała spotkania orkiestry oraz nauczyciela, który ją prowadził. Miał dystans do siebie i uwielbiał żartować, przez co już pierwszego dnia zaskarbił sympatię blondynki. Dodatkowo nazywał ją „księżniczką", ale to dlatego, że pośród miliona skrzypiec paru wiolonczel i kontrabasów była jedyną altówką, bo w poprzednim roku, aż trzy skończyły szkołę. Zamknęła pokrowiec i chwyciła za rączkę, a plecak przerzuciła przez jedno ramię. Już miała wychodzić, kiedy nauczyciel ją zatrzymał.

– March. Zastanawiałaś się kiedyś, czy by, jako ta samotna altówka, nie zagrać jakiegoś utworku, gdzie mogłabyś pokazać; „Hej jestem tu i nie jestem małymi, skrzypiącymi skrzypkami". – w oczach szesnastolatki pojawił się błysk podniecenia, bo jeśli dobrze zrozumiała to dyrygent albo proponował jej koncert z altówką grającą te „pierwsze skrzypce", albo jakiś utwór z większą ilością głośnych solówek. – Znalazłem koncert na altówkę i orkiestrę.

– Nie... – otworzyłam szerzej usta, a mężczyzna przytaknął. – Dzisiaj nie ma pierwszego kwietnia, prawda? Nie mogę w to uwierzyć, bo to jest coś, nad czym nigdy się nie zastanawiałam. Znaczy... Grałam koncerty z moją nauczycielką altówki, ale to jest...

– Jak nie teraz, to może przeczekać. Zagrasz w ostatniej klasie zanim wszystkim powiesz do widzenia. – uśmiechnął się jeszcze szczerzej, a March przytaknęła zgadzając się. Co prawda szanse na to, że przetrwa ten rok są małe, ale naprawdę chciałaby odejść z przytupem, a teraz nie była jeszcze na tyle pewna, aby grać solo. Wolała chować się w tłumie i chociaż nauczyciel wciąż ją zachęcał do grania jej partii o wiele głośniej od reszty, ona nie zawsze słuchała. – No to, zamówię nuty. Tylko mi tu nie odchodź.

Blondyneczka nie spuszczała wzroku ze swojego nauczyciela i tylko przełknęła ślinę. Pewnie stary dziad już wszystkim powiedział, że ledwo daje sobie radę. Nie była przecież jedyną nieudacznicą, pomyślała, a nadzieja matką głupich. Przytaknęła, tym razem o wiele delikatniej, niż chwilę temu. Wyszła z sali pamiętając, drogę do biblioteki postanowiła zaszaleć i pójść skrótem o którym wspomniała jej Cher. Nie była jego pewna, ale kiedy po pięciu minutach pojawiła się przed drzwiami, musiała przyznać, że rada dziewczyny była dobra. Pchnęła je mocno, a te ledwo, co ruszyły. Nie wiedziała, czy ktoś postanowił wstawić jakąś metalową blachę, albo ołowianą, bo musiała się na siłować zanim wpadła do pomieszczenia.

Biblioteka należała do jednej z największych sal w całej szkole. Miała dwa piętra i multum stolików oraz miejsce do zbierania materiałów z komputerami sprzed dekady. Przy jednym ze stolików znalazła chłopaka, który ze słuchawkami w uszach melodyjnie poruszał głową oraz śpiewał bezgłośnie, co mogła zauważyć przyglądając się jego poruszającym się wargom. Podeszła powoli, po czym stuknęła go w ramię, a chłopak podskoczył na krzesełku, wyrzucając ołówek w powietrze. Na kartce w kratce chłopak narysował napis, taki jak to czasem spotykało się na murkach. albo budynkach tyle. że ten wydawał się ciekawszy. Chwyciła blok w obie dłonie i usiadła naprzeciwko nastolatka. Ten nie do końca był zadowolony z obrotu sprawy, ale postanowił się nie odzywać.

– Dobry jesteś. – mruknęła pod nosem i przytaknęła z uznaniem po czym oddała rysunek brunetowi, który uśmiechnął się blado, po czym spojrzał na dziewczynę wyczekująco. – Ach! Moje książki. Już wyciągam. Muszę jednak uprzedzić, że jestem upartym uczniem, którego ciężko cokolwiek nauczyć.

I tak dwójka nastolatków spędziło cały wieczór. Pod czujnym okiem Matyldy, kochanej bibliotekarki, która widząc uczącą się parę po godzinie przyszła z dwoma kubkami czekolady aby im się lepiej myślało. Blondynka była wdzięczna starszej kobiecie, bo jej mózg się już zaczął przegrzewać i nie potrafiła niczego przyswoić. Położyła głowę na książce i spojrzała spod łba na Latynosa, który uśmiechnął się tylko uroczo. Kiedy się uśmiechał w jego policzkach pojawiały się dołeczki, zauważyła March przyglądając się mu krótko. Jęknęła zirytowana po czym wydała serie dzięków przypominających zarzynanego wieloryba. Miles przewrócił kolejną stronę książki, którą przyniosła szesnastolatka i pokazał jej kolejny temat, którym mieli się zająć z dziewczyną, jednak ta wstała momentalnie i będąc świadoma, że oprócz Tyldzi i Milesa nikogo nie było w bibliotece, padła na panele. Kolejne dźwięki niezadowolenia przeszyły sale. Ogólnie było zaskakujące, że nikogo tak naprawdę nie było. Zazwyczaj siedziało tu parę uczniaków, a dziś? Wiało pustkami.

– Koniec na dziś, Mary? – stanął nad nią i wyciągnął w jej stronę dłoń. Ta jednak jej nie przyjęła teatralnie przykładając swoją do czoła mrucząc, że umiera i to on ją wykończył. Nastolatek roześmiał się krótko. Dziewczyna spojrzała na niego spomiędzy palców, po czym postanowiła w końcu chwycić za pomocną dłoń. Nie spodziewała się, że podniesie ją bez mniejszych problemów właściwie, to nawet trochę szarpnął za mocno, bo dziewczyna dosłownie wpadła mu w ramiona. – Przepraszam.

– Nic się nie stało. Ale, jak coś możesz powiedzieć kumplom, że na ciebie poleciałam. – Na usta błękitnookiej wkradł się szeroki uśmiech. Poklepała go po piersi po czym szybko zabrała resztę swoich rzeczy. – Albo może nie...

Oboje prychnęli. Kto mógł się spodziewać, że ten wieczór będzie naprawdę udany. Przynajmniej tak sądziła March, która z zadowoleniem uzmysłowiła sobie, że naprawdę zrobiła postępy. Nie były one może diametralne i nie zaczęła nagle gadać płynnie po hiszpańsku, ale na pewno parę rzeczy się nauczyła. Dla Milesa Moralesa dzień się jeszcze nie skończył. Czekał go zwiad, ale nie chciał poganiać nastolatki. Chwycił za swój kubek z czekoladą i dopił ją jednym chlustem. Wziął też kubek dziewczyny, pusty od jakich trzech minut i mimo pretensji dziewczyny, która uważała, że mogła sama go zabrać, zaniósł je bibliotekarce. Siwa kobieta miała przyjazny uśmiech, ogólnie cała wyglądała, jakby jedyne, co robiła to szerzyła miłość i zrozumienie do drugiego człowieka. Pożegnali się z nią serdecznie po czym oboje wyszli z biblioteki. Na korytarzu ich drogi się rozeszły. March musiała wrócić do akademiku, a Miles poszedł załatwiać sprawy.

►►►

Spider-mana nie czynił tylko strój, Miles Morales o tym wiedział, ale czy gdyby nie latał w tym charakterystycznym trykocie, to ludzie by w ogóle wiedzieli, kim jest? Siedział na wieżowcu i zagryzał taco, a jego myśli zaprzątało wiele spraw. Po pierwsze, jego pajęczy zmysł szalał, po drugie, okazało się, że jego uczennica wcale nie jest zła i ich relację mogą naprawdę się naprostować, po tym jak zepsuli je parę miesięcy temu.

Styczeń w Nowym Yorku nie wyglądał jakoś specjalnie inaczej. Śnieg topniał w trzy sekundy, a pogoda przypominała bardziej jesienną niż zimową, ale to pocieszało nastolatka. Na oblodzonych powierzchniach sieć nie miała takiej przyczepności. Jeszcze pamiętał jak sieć miała się opleść wokół latarni, a zamiast tego od razu puściła i pozostawiła człowieka pająka na twardym asfalcie, zamiast w powietrzu. Nagle coś usłyszał. Dwie przecznice, może trzy, od niego. Próbował swoje taco połknąć, aby tylko nie musieć go zostawiać na dachu. Co prawda latanie z pełnym żołądkiem nie należało do najprzyjemniejszych, ale nie miał serca zostawić jedzenia na pastwę wron i gołębi. Wystrzelił sieć po czym rzucił się z budynku. Ktoś mógłby pomyśleć, szaleniec, ale każdy, kto znał spider-mana wiedział, że nic mu się nie stanie. Nie miał super usprawnień w swoim stroju, ani interfejsu o imieniu Karen. Czasem wkładał słuchawki pod maskę, aby doświadczenie wolności podczas lotu, było jeszcze intensywniejsze oraz całkiem inaczej odebrane, niż kiedy poruszał się między budynkami, a jedyną muzyką pozostawały mu odgłosy samochodów oraz ludzkie pomruki, które, kiedy łączyły się w całość, też w jakimś sensie przypominały melodię. Symfonię, napisaną przez tą ogromną metropolię.

Kiedy wylądował na dachu budynku gdzie doprowadził jego pajęczy zmysł, na początku pomyślał, że to wszystko było bez sensu. Czarna uliczka między dwoma budynkami na tyle szeroka, że mogłaby wjechać ciężarówka z dostawą. Nie spodziewał się jednak, że pojazd, który definitywnie już dawno powinien zostać przerobiony na złom, zajedzie do uliczki, a z zza drzwi wychyli się kobieta, dobrze po trzydziestce z zaciśniętymi w wąską linię ustami. Podeszła do mężczyzny, który wysiadł z kolubryny, po czym po krótkiej wymianie zdań, razem otworzyli tyły przyczepy, a na twarzy kobiety pojawił się uśmiech tak szeroki, że od razu rzuciła się na mężczyznę. Milesa bardzo zaciekawiła zawartość ciężarówki w szczególności, że był pewien, że tutaj nie ma żadnego sklepu spożywczego. Z resztą, czy za dostawę świeżych bułek by tak się cieszyła? Kobieta przyłożyła komórkę do ucha. Kolejne osoby zaczęły wychodzić z budynku. Każda z nich chwyciła po dziwnym kawale metalu, który nie przypominał niczego. Powoli, po ścianie drugiego budynku, chowając się w ciemności, przyklejony do niej schodził, aby przyjrzeć się ustrojstwom z bliższej odległości. Krew spłynęła mu z twarzy, poznając niektóre metalowe części. Były to pozostałości maszyny z miejsca gdzie pokonał Fiska. Wziął głębszy oddech. Każdy z mężczyzn był zaopatrzony w pistolet, podobnie jak kobieta, która z bliska wydawała się jeszcze mniej milsza niż z daleka. Blond włosy miała zaczesane w kucyka, a blada twarz była pokryta delikatnym makijażem. Mężczyzna, który stał obok niej i tłumaczył jej coś, był ciemnoskóry i o dwie głowy wyższy od kobiety. Miles wiedział, że sam nie miał szansy. Więc się wycofał.

W głowie nastolatka pojawiało się tysiące myśli, zaczynając od złości na samego siebie, że nie miał na tyle odwagi, aby zobaczyć, co kobieta oraz reszta knuli za jego plecami. Mieli przewagę w ludziach i sam nie był pewien, ile wsparcia chowało się za drzwiami. Mógł nagle wpaść w oko cyklonu i umrzeć, a nie wiedział, czy świat byłby na tyle łaskawy, aby wysłać kolejnego człowieka pająka. Z resztą nie miałby serca zostawić mamy i ojca, a szansa na to, że zakopaliby go gdzieś żywcem, wydawała się nad wyraz wysoka. Do tego obiecał pewnej blondynce, że wyciągnie ją z zagorzenia z hiszpańskiego, a nie lubił być gołosłowny. Postanowił badać to miejsce i pilnować, aby nie wymknęli się pod kontroli młodego czarnego pajęczaka z sąsiedztwa. 

---

witam was pod rozdziałem numero dos

podzielcie się, czy wam się podobał czy jednak trzeba coś zmienić

fabuła jeszcze potrzebuje ostatnich szlifów więc kto wie może rozdziały będą pojawiać się trochę częściej niż raz na nieskończoność



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top