XX
Zima zbliżała się dużymi krokami. Trzeba już było ubierać kurtki, by chociażby wyjść na błonia. Ja z uwagi na to, że nie jestem dosyć odporna na zimno, noszę już rękawiczki i szalik. Dzisiaj jest sobota, szósty grudnia, co oznacza wypad do Hogsmeade. Planowałam dziś wyjść z Rachel, kupić prezenty. Musiałam kupić coś dla rodziców, Hermiony, Ginny, Rachel, Harry'ego, Rona i bliźniaków. Dosyć duże zakupy jak na jeden dzień, ale postanowiłam, że jeśli nie załatwię wszystkiego dzisiaj, pójdę najwyżej jeszcze raz w następnym tygodniu. Optymistycznie nastawiona, zeszłam na zbiórkę, widząc, że już każda z dziewczyn to zrobiła, patrząc na puste łóżka. Założyłam więc czarną kurtkę z jasnym futerkiem w kapturze do tego bordowy szalik i rękawiczki w tym samym kolorze. Popędziłam na dół, bojąc się, że mogłam nie zdążyć. Na szczęście dopiero się zbierali. Przepychając się przez tłum, próbowałam odszukać mojej brązowowłosej przyjaciółki. Kiedy zauważyłam beżową kurtkę podbiegłam do niej i ją przytuliłam. Ta zaskoczona, odwzajemniła to i od razu zrugała mnie, za tak późne wstanie z łóżka.
- Przepraszam Madame, to się więcej nie powtórzy - obiecałam, a ta zaśmiała się z mojej postawy. Ruszyliśmy do Hogsmeade, a ja spierałam się z nią, ze nie mam ochoty iść do Trzech Mioteł.
- Od tamtej pory już tam nie chodzę i dobrze o tym wiesz - postawiłam na swoim, a ta wyraźnie się zdenerwowała.
- Nawet mi nie przypominaj, bo od razu na myśl przychodzi mi jeden człowiek - zacisnęła zęby, a ja podzielałam jej emocje.
- Pójdźmy do Miodowego Królestwa - zaproponowałam, a Rachel pokiwała radośnie głową.
*
Blaise wpatrywał się we mnie, jakby strzelił go piorun. Wcale, nie było to dziwne w obecnej sytuacji. Nie odzywał się do mnie przez całą drogę, patrząc się cały czas w ziemię. Nottowi powiedziałem wcześniej, on jest bardziej... Wyrozumiały. Zab, musi wszystko przetrawić zanim to do niego dotrze. Taki już jest, za bardzo bierze wszystko do siebie. Ale jak nie brać tego do siebie? Jestem w najgorszej możliwej sytuacji. Kiedy znajdowaliśmy się w miasteczku, przemówił nareszcie.
- Powinniśmy jeszcze raz sprawdzić szafkę u Borgina - stwierdził, nadal przejęty tym co właśnie usłyszał - Musimy być pewni, że ona jest w dobrym stanie.
- Zab, już to sprawdziłem w wakacje, nie ma żadnego sensu robić tego jeszcze raz, tym bardziej na oczach wszystkich - wywróciłem oczami, a on pokiwał głową, na znak, że się zgadza.
- To po co tu jesteśmy? - zapytał, a ja spojrzałem się na niego dziwnie.
- Chcesz wyjść na ostatniego palanta i nic nikomu nie kupić na święta? Muszę dać coś matce, ojcem jakoś nie za bardzo się przejmuję - odpowiedziałem, a on wzruszył ramionami. Widać, nie jest zbyt rozmowny, po tym co się dowiedział.
- Słuchaj stary, będę cie wspierać, spróbuje ci jakoś pomóc... - zaczął, a ja poklepałem go po ramieniu i westchnąłem ciężko.
- Błagam nie rozmawiajmy o tym chociaż teraz - poprosiłem, a on kiwnął głową i ruszyliśmy w kierunku sklepu z biżuterią. Uznałem to za dobre miejsce wybrania czegoś dla matki. W końcu tylko ona mi została na tym świecie. Widząc kogoś przed wystawą, zatrzymałem przyjaciela i schowałem się za sklepem z butami. Diabeł zrobił to samo co ja, wyglądając zza ściany.
- Stary, czemu się chowasz? - Posłał mi spojrzenie, jakbym właśnie postradał zmysły.
- Poczekajmy chwilę, dobra? - zaproponowałem, a on znów wyjrzał zza sklepu.
- Co ty odwalasz Dracze, przecież tam stoi tylko Dowell...- w połowie zdania jakby go olśniło - Zaraz, zaraz... Czy ty czasem...
- Nawet nie zaczynaj.
- Czy ty jej unikasz? - spytał bez ogródek, a ja udawałem, że nie wiem o co chodzi.
- Idź do Munga Zab, póki jeszcze nie jest za późno - odgryzłem się, a on uśmiechał się, jakby ktoś wręczył mu tysiąc galeonów.
- Zatem, czemu tu stoimy co? - Niestety nie mogłem przyznać mu racji, więc poprawiłem płaszcz i wyszedłem zza sklepu kierując się do wejścia. Gdybym mu powiedział, że to prawda, nie dałby mi spokoju. Musiałem więc tam iść. To nie może być przecież takie trudne. Nadal tam stały. Dołączył do mnie i zaczął się śmiać.
- Draco, jesteś skomplikowany jak mózg Weasleya - zażartował, a ja wstrzymałem oddech, bo byliśmy coraz bliżej. Po prostu nie mogę się odwrócić. Już mogłem usłyszeć ich głosy.
- Rachel! Patrz! Ten naszyjnik jest ze słonecznikiem! Jest cudowny. Wiesz ile bym dała za kilka słoneczników w wazonie? - mówiła z zachwytem. Nerey już chciała jej odpowiedzieć, ale dostrzegła nas i rzuciła nam zagadkowe spojrzenie. Nie odwracaj się Mafloy, po prostu tego nie rób. Jest powietrzem, nie ma jej tu, jest niewidzialna. Niestety powietrze odwróciło się w moją stronę. Nie dałem rady i spojrzałem na nią. Jedyne co dostrzegłem to obojętność. Wkroczyłem do sklepu, nie patrząc już na nie więcej. Kierował się za mną Blaise chichocząc pod nosem.
- Co cię tak bawi, możesz mi wyjawić? - Przed chwilą jeszcze nie mógł wykrzesić z siebie słowa, a teraz chichotał jak pięcioletnia dziewczynka.
- Po prostu masz z deklem, Malfoy - przyznał mi, a ja odwróciłem się w jego kierunku z wyrzutem.
- O co ci chodzi?
- O to, że oszukujesz sam siebie, jak ostatni debil - Miałem ochotę zamknąć mu czymś usta. Chyba nie znajdę tu żadnej taśmy klejącej...
- O czym ty pieprzysz? - spytałem znowu patrząc na kolekcję złotych wisiorków. Zaczynałem się lekko denerwować.
- Nie chcesz dopuścić do siebie myśli, że...
- Jeszcze jedno słowo, a na prawdę skieruję cię do Świętego Munga. Lecz się, bo te głupoty, które wygadujesz przerastają nawet mnie - prychnąłem, a on pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Może jeszcze do tego dorośniesz Smoczku.
- Zamknij się do jasnej cholery, za dużo bzdur jak na jeden dzień.
Już się nie odzywał, ale nadal uśmiechał się pod nosem. Kretyn. Moją uwagę przyciągnął naszyjnik z pereł. Na pewno przydanie jej do gustu. Wziąłem go do ręki, a ozdoba okazała się być dość ciężka. Cena nie była przyjazna, ale czego się nie robi, dla tych, którzy zawsze są przy tobie? Kiedy zmierzałem w kierunku kasy, zauważyłem wisiorek, o którym najprawdopodobniej mówiła Dowell. Srebrny z zawieszką, która wyglądała jak żywy słonecznik i lekko poruszała się pod wpływem przeciągu, który panował w sklepie. Został ostatni. Przyglądałem mu się zastanawiając się co ja właśnie robię. Rzeczywiście, był niczego sobie. Musi lubić słoneczniki. Ale zaraz, co mnie to obchodzi? Nic, nic mnie to nie powinno obchodzić. Jest Gryfonką, która mnie nie interesuje, a do tego w ogóle nie obchodzi mnie, czy lubi jakieś słoneczniki, czy nie. Przełknąłem ślinę. Został ostatni. Ale przecież... Czy mnie do końca pogięło? Może to ja powinienem iść do Świętego Munga? Po co mam kupować komuś prezent, skoro jesteśmy dla siebie jak powietrze? Teraz przypomniała mi się sytuacja, w której stanęła na palcach i... Nie, ja na prawdę powinienem iść na terapię.
- Patrzę tak na ciebie od dwóch minut - rozległ się głos mojego przyjaciela za mną, a ja spojrzałem na niego pytająco - I zastanawiam się, czy po prostu jesteś zwykłym tchórzem, czy nie potrafisz przyznać, że jednak w tym zwiędłym sercu rozkwitł słonecznik?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top