Rozdział 16

Marcel nie włączył radia. Jechali w grobowej ciszy, zagłuszanej jedynie cichą pracą silnika. Wpatrzony w ciemną szybę przed sobą, gnał prawie pustymi o tej porze niemieckimi ulicami znacznie przekraczając dozwoloną prędkość. Nie zwalniał nawet na zakrętach.

Bianka niewiele widziała poza oślepiającym błyskiem lamp drogowych, świecącymi na czerwono kontrolkami na desce rozdzielczej i rosnącymi wartościami na prędkościomierzu. Znajdowała się w dziwnym zawieszeniu, głucha i zobojętniała na sygnały, płynące z tak niebezpiecznej jazdy.

Oprzytomniała dopiero, gdy szum w uszach zelżał i  zaciągnęła się mocniej znajomym leśnym zapachem unoszącym się we wnętrzu samochodu. Zawsze ją uspokajał, koił zszargane hormonami nerwy.

— Zwolnij — wychrypiała zdartym głosem, jakby dawno go nie używała i zdążył zardzewieć.

Palce u prawej dłoni Marcela, którą przytrzymywał kierownicę, mocniej się zacisnęły, ale nie naciskał pedału hamulca. Zamiast tego wdepnął gaz do dechy by wyprzedzić auto przed nimi. Zrobił szybki manewr, zajeżdżając lewy pas. Z wprawą rajdowca skręcił agresywnie, po czym szybko powrócił na prawidłową stronę jezdni. Siła prędkości sprawiła, że pas bezpieczeństwa wbił się Biance w brzuch i jej drobnym ciałem lekko zarzuciło na drzwi.

Dziewczyna przełknęła ślinę, czując jak zapiekło ją w piersi a puls gwałtownie wzrósł. Mroczki stanęły Biance przed oczami, żołądek ścisnął bolesny skurcz, że ledwo powstrzymała podchodzące do gardła mdłości.

— Zatrzymaj... się... — wysapała z trudem łapiąc oddech.

Marcel zerknął na nią przelotnie, by nie odrywać wzroku od drogi, ale ciemności skryły Biankę, że nie od razu był w stanie dostrzec bladości na jej twarzy ani skrzywionej miny.

— Niedobrze mi... — jęknęła.

Bianka skulona na przednim siedzeniu, walczyła z palącym przełyk odruchem wymiotnym, a Marcel dopiero teraz odczytując cierpienie w jej głosie gwałtownie zahamował  i zatrzymał auto z piskiem opon na poboczu.

Dziewczyna ostatkiem sił odpięła pas i z niebywała jak na swój stan zwinnością, wyskoczyła z fotela. Zdążyła jednak ujść tylko kilka kroków, gdy świeże powietrze zrobiło swoje i zwymiotowała całą treść żołądka.

Marcel po zgaszeniu silnika chwilę mocował się z przekręconym pasem, ale wysiadł z samochodu zaraz za dziewczyną, mocno zatrzaskując drzwi kierowcy, by przypadkowy pirat drogowy, pędzący jak on przed chwilą, nie urwał mu tych drzwi.

Podbiegł do dziewczyny, chcąc jej pomóc, ale stała schylona w pół, tyłem do niego, a on nie bardzo wiedział co mógłby w takiej sytuacji zrobić. Wrócił się więc po paczkę chusteczek, które trzymał w samochodowym schowku.

Gdy Bianką przestały wstrząsać torsje i jej żołądek się uspokajał, podszedł powoli z wyciągniętą chusteczką. Wyczerpana, z wciąż mocno bijącym sercem zdołała wyczuł, że stał za nią, ale nie chciała się odwracać. Wystawiła drżącą dłoń do tyłu, do której chłopak wcisnął całe naręcze chusteczek, a ona mimo piekącego drapania w przełyku wytarła usta. 

— Lepiej ci już? Chcesz usiąść? — spytał Marcel niskim głosem, z którego aż wylewała się troska.

Bianka zaprzeczyła ruchem głowy, pierwszy raz odwracając się w stronę przestraszonego chłopaka. Czując drżenie mięśni nóg wycofała się i chwiejnym krokiem podeszła bliżej Marcela. Mimo stosunkowo wysokiej temperatury na zewnątrz przez jej drobne ciało przebiegały zimne dreszcze, nadal było jej słabo, a na dodatek doszły nieprzyjemne zawroty głowy.

Z pomocą Marcela, który delikatnie zaasekurował dziewczynę do samochodu, udało się Biance z powrotem usiąść w fotelu pasażera. Oddychała płytko, z głową schowaną między  odkrytymi kolanami. Skórę jej policzków owiewało chłodniejsze powietrze i lekki wiaterek, niosąc chwilową ulgę. Osłabienie jednakże nie odpuszczało.

Wkładając w to wiele wysiłku, kątem oka obserwowała jak Marcel wyciągnął z lodówki turystycznej schłodzoną butelkę wody. Odkręcił ją w pośpiechu i podstawił szyjkę butelki pod jej nos.

— Napij się — polecił łagodnie.

— Nie chcę...

— Uwierz mi, dobrze ci to zrobi...

Dobosz miała ochotę wykłócać się jak mała rozkapryszona dziewczynka tupiąca nóżkami w sklepie na rodziców, bo za nic nie przełknęłaby niczego bez wcześniejszego umycia zębów i pozbycia się posmaku kwasu na języku. Ale wystarczyło jedno wejrzenie na wodę zamkniętą w plastikowym opakowaniu, by ogarnęło ją przemożne pragnienie.

Z miejsca opróżniła duszkiem połowę butelki i oddała Marcelowi. Chłopak zaraz posłusznie ją od niej zabrał, zakręcił i położył dziewczynie na kark.

Z ust Bianki wyrwał się cichy jęk, gdy chłód butelki zetknął się niespodziewanie ze skórą na karku, unosząc włoski na całym ciele, a zimny prąd przeszył jej kręgosłup. Ale zabieg koniec końców okazał się skuteczny, bo oddech Bianki się wyrównywał, a wrażenie helikoptera w głowie powoli ustawało.

Chojecki naprzemiennie przykładał zimną, skroploną butelkę to na kark, to na policzki i czoło dziewczyny.

— Lepiej? — spytał cicho kojącym tonem, przez co Bianka powoli zaczynała odzyskiwać kontakt z rzeczywistością.

Powieki Bianki wreszcie się uniosły, ale nie była gotowa na zderzenie z przenikliwym, mocno zaniepokojonym spojrzeniem Marcela.

— Nie powinienem był tak szybko jechać... — zarzucał sobie, cedząc każde słowo przez zęby, jakby chciał w ten sposób samego siebie ukarać. — Jesteś nieprzyzwyczajona do... Powinienem był zwolnić, przepraszam...

Prawie zapomniała, że powinna się na niego gniewać za to, że jechał nocą jak wariat i pobił na jej oczach człowieka. I gdyby nie jej słabość, pewnie już karciłaby jego zachowanie w niewybrednych słowach. Ale gdy tak patrzył na nią mocno roziskrzonymi oczami i odgarniał jej mokre kosmyki z czoła..

Pewnie musiała teraz wyglądać okropnie z zaszklonymi oczami, czerwoną twarzą i tymi zwisającymi po bokach strąkami przypominającymi odwłoki glizdy.

— Mam nadzieję, że wsiądziesz jeszcze ze mną do auta... — Wyraził nadzieję, ale w jego głosie wyczuła niepewność.

Nagle zrozumiała, że to nie Marcel i jego szaleńcza jazda autostradą odpowiadali za to, że się poczuła źle.

To Jej wina.

Jej przeklętej nieprzyjaciółki, która nie chciała dać o sobie zapomnieć. Cholernej cukrzycy. Bianka także nie pozostawała bez winy, bo dzisiaj niewiele jadła, a przy tym same niezdrowe rzeczy. By zniwelować zbyt dużą ilość węglowodanów wzięła po czasie zwiększoną jednostkę insuliny, ale źle oszacowana dawka i niedawny silny stres wywołany tamtą sytuacją na parkingu spowodował, że jej organizm sobie nie poradził i zwiastował objawy rychłego niedocukrzenia.

Już wielokrotnie to przechodziła. Bóle głowy, nerwowość, chwilowa dezorientacja i problemy z koncentracją. Zimne poty, uczucie łomotania w piersi. A na końcu wymioty i omdlenie, mogące zakończyć się śpiączką, a w najgorszym przypadku zgonem.

— Odejdź... — mruknęła do kucającego przed nią chłopaka.

Dalej z czułością schładzał jej twarz, więc odetchnęła głęboko, po czym podniosła krzyk.

— Odsuń się!

Gwałtownie oderwał od niej ręce i wstał na nogi prawie tracąc równowagę. Popatrzył na dziewczynę rozbieganym wzrokiem. Mieszanka szoku, bólu i zmieszania na jego poczerwieniałej z emocji twarzy zakuła ją w sercu, ale wiedziała, że bez tego nie dałby jej spokoju, a ona musiała połknąć pastylkę dextro, zmierzyć poziom cukru...

Nie mogła zrobić tego wszystkiego przy nim.

— Chcę się odświeżyć... — wymyśliła na poczekaniu, gdy nie ściągał z niej uważanego, ale zbolałego spojrzenia.

Uciekła wzrokiem w dół.

Marcel w milczeniu kiwnął głową i wyprzedzając jej prośbę, wyjął z bagażnika jej torbę z ubraniami i kosmetyczkę, ale i tak cały swój leczniczy ekwipunek trzymała w swoim czerwonym plecaczku. Sięgnęła po niego, bo zwykle leżał pod jej nogami na przednim siedzeniu.

— Poradzę sobie... — mruknęła sucho, gdy Marcel zachowywał się z przesadną troską i nie zamierzał zostawiać jej samej nawet na minutę.

Jego badawcze spojrzenie, próbujące prześwietlić ją na wylot zaczynało ją drażnić i cieszyła się, że zdecydowała się nie mówić mu o swojej chorobie. Już na nią patrzył, jakby była porcelanową lalką, która zaraz miałaby się potłuc. Kto by się chciał taką bawić...

Zwykle tak patrzyli na nią rodzice. Nienawidziła tego strachu w wyrazie ich oczu. Tej bezradności i poczucia krzywdy,  jakby nigdy nie pogodzili się z diagnozą. I nie zniosłaby, gdyby Marcel patrzył na nią tak samo. Zapewne gdyby wiedział o cukrzycy, w ogóle nie zabrałby jej na tą wyprawę. Dlatego postanowiła milczeć.

— Odwróć się... — rzuciła, niedbale przeszukując plecak, ale prędko zmieniła zdanie. — Albo najlepiej odejdź i poczekaj, aż cię zawołam.

Marcel spuścił wzrok, ale nie protestował. Zarzucił kaptur na głowę, pewnie by nie widziała jego urażonej miny i oddalił się.

***

Gdy skończyła pomiar cukru tradycyjnym sposobem, nakłuwając palec i przykładając kropelkę krwi do paseczka na glukometrze, osłonięta przez przyciemniane szyby SUV’a, zauważyła Marcela jak krążył po pasie awaryjnym bez celu. W końcu przykucnął i zajął się klikaniem w telefon. Po chwili przyłożył go do ucha, ale z kimkolwiek chciał się teraz skontaktować, ta osoba musiała spać, bo nie odebrała. Wystukał jeszcze kilka wiadomości, a Bianka w tym czasie przyjęła odpowiednią ilość glukozy, by jej organizm znów nie zawył na alarm. Przebrała też bluzkę, na którą zarzuciła oversizową bluzę, bo zrobiło jej się zimno, a na koniec porządnie przepłukała usta Listerinem i by odsunąć od siebie tamten odór wymiocin, spryskała się na wszelki wypadek swoimi perfumami. Bergamotką połączoną z wanilią, pomarańczą i jaśminem.

Uwielbiała ten zapach.

Gotowa, stojąc przy aucie, już miała poprosić Marcela by wrócił, gdy nagle jej umysł odzyskał pełnię władzy i przeszył ją gwałtowny impuls.

— Chrystusie Nazarejski!

Zaalarmowany jej podniesionym głosem chłopak uniósł głowę znad telefonu i nie wsuwając nawet urządzenia w kieszeń, znalazł się w kilku susach obok Bianki.

— Co jest Bi!? — spytał szybko, a jego przestraszone oczy skupiły się na Biance.

— Bonnie i Finn! — krzyknęła dziewczyna, przykładając dłonie do głowy.

Jej plecy momentalnie oblały się potem.

Właśnie uświadomiła sobie jak wielki błąd popełnili.

Boże! Biedaczyska! Zostały we Frankfurcie, a oni zdążyli ujechać już ładnych parędziesiąt kilometrów w głąb kraju.

Lamentowała w duchu, nie mogąc sobie darować, że o nich zapomniała. Że ich zostawiła. Co z niej za kocia matka?!

Kącik ust Marcela uniósł się w niewyraźnym uśmiechu. Bianka zasztyletowała go za to wzrokiem.

— Co w tym zabawnego! Musimy po nich wrócić! Teraz!

Marcel jednak nie ruszył się z miejsca. Dalej stał przy samochodzie. Po jego spokojnych gestach i wyluzowanej postawie nie dało się wyczuć, że w ogóle przejął się tym, że pozostawili bezbronne kociaki bez opieki gdzieś na parkingu. Cała nadzieja, że parkingowy ich znajdzie, ale zapewne pomyśli, że ich porzucili...

Same kotki pewnie też tak pomyślą. Znów poczują się opuszczone...

Z zamyślenia wyrwał ją głos Marcela.

— Gdybyś od dwóch minut nie snuła mrocznych wizji jaki to ze mnie bezduszny koci opiekun, już byś wiedziała, że śpią smacznie w swoich łóżeczkach przykryte kołderką.

Czoło Bianki nieładnie się zmarszczyło, więc chłopak westchnął ze zniecierpliwienia, wyminął ją, otworzył tylnie drzwi i wskazał ruchem dłoni na coś, co znajdowało się na tyle samochodu. Dobosz z ciekawości zanurkowała tam głową.

Za siedzeniem pasażera, na tylnym siedzeniu, przypięty pasami bezpieczeństwa, leżał transporter, a w jego środku dwa kotki spały twardo, przytulone do siebie.

— Chyba komuś należą się teraz przeprosiny... — zasugerował Marcel niepocieszony, a w jego głosie mimo rozbawienia pobrzmiewała jednak nuta rozczarowania.

— Ale... — urwała Bianka, zaciskając wargi.

Nic mądrego nie mogło wyjść jej z ust, bo wciąż mrugała, nie dowierzając obrazowi, jaki rejestrował mózg.

— Kiedy zdążyłeś je tu przenieść... Parkingowy miał je postawić...

— Kiedy ty chciałaś pomagać temu sukinsynowi w obdartej skórze, ja w tym czasie musiałem zapakować całą ferajnę do samochodu. Następnym razem uprzedzaj, proszę się, kiedy wpadniesz w amok, a unikniemy nieporozumień... — Próbował żartować, ale w jego słowa wpadło się napięcie, a pusty śmiech nie sięgnął jego oczu.

Marcel lubił sprawiać wrażenie stabilnego, niezłomnego, przygotowanego na wszystko, ale łatwo było go wyprowadzić z równowagi. Nie tuszował reakcji tak dobrze, jak mu się wydawało. Gdy był bliski wybuchu, zaciskał dłonie w pieści, jego ciało sztywniało, przybierało bojową postawę, a oczy ciskały iskry.

Teraz także wzrok miał czujny, poważny i podrażniony, bo w jednym oku pękła mu żyłka, zapewne od zdenerwowania. Nie umknęło też Biance, jak pocierał twarz, by zedrzeć z niej zmęczenie, a mimo to go prowokowała. Nie rozumiała dlaczego za każdym razem próbowała przyprzeć go do muru, by nie zdołał już uciec.

— Nie byłoby tego, gdybyś omal nie ubił go na śmierć!

Marcel ściągnął gniewnie brwi.

— Ledwie gościa dotknąłem! — wypalił z pretensją i wyrzucił dłoń  z telefonem w powietrze w jakimś niekontrolowanym geście. — Gdyby gnojek nie odpuścił albo co gorsza, tknął ciebie, już by leżał trupem.

Znowu się nie pomyliła. Marcel już ledwo dusił w sobie gniew. Obserwowała chwilę jak zaciskał szczękę, jak krew podbiegła mu do policzków i uszu. Te lodowe ostrza w jego spojrzeniu. Chaos, podszyty butą smutek i głęboko skrywany lęk. Powoli to wszystko zaczynało nabierać sensu. Zaczynała rozumieć. I choć Biance schlebiało, że stanąłby w jej obronie, gdyby zaszła taka potrzeba, dalej nie zamierzała przejść z tym co zrobił do porządku dziennego.

— Boję się nawet pomyśleć, że byłbyś zdolny do czegoś tak okrutnego!

Marcel syknął, mocno wypuszczając powietrze z płuc. Długo patrzył jej w oczy bez mrugnięcia, bez najmniejszego ruchu, aż w końcu się odwrócił i podszedł do samochodu od strony kierowcy.

Bianka pobiegła za nim, zlękniona urazą w jego spojrzeniu, tym zimnym błyskiem. Nie była pewna co wzburzony Marcel zamierzał zrobić, aż ten nie pochylił się, nie zabrał czegoś ze skrytki obok skrzyni biegów i podał zdezorientowanej dziewczynie.

Okazało się, że były to jakieś dokumenty.

Bianka przebiegła po nich spojrzeniem spod lekko przymrużonych powiek, bo od nocnego czytania popsuła sobie wzrok i teraz nie potrafiła odczytać liter z bliska.

— To pieprzony detektyw... — burknął Marcel, wskazując palcem na legitymacje służbową, wybawiając tym dziewczynę przed konieczności przyznania się do wady wzroku.

Bianka wybałuszyła oczy, ale jej analityczny umysł od razu zaczynał składać wszystko w całość.

Oczywiście, że ojciec Marcela wynajął detektywa. Dlatego Marcel tak bzikował na punkcie ostrożności.

— Ten kundel musiał wpaść na nasz trop... Tylko jak... Kurwa! — Zaklął soczyście i by nieco rozładować pęczniejącą złość, kopnął w oponę samochodu.

Bianka głośno przeklęła ślinę, czując jak wzdłuż pleców przechodzi ją zimny dreszcz.

Doskonale przecież wiedziała jak to się stało, że detektyw ich namierzył. Gdyby wtedy, w motelu, nie zadzwoniła do mamy, może nie musieliby się martwić, że wciąż może ich odnaleźć. Nie miała pojęcia w jaki sposób mu się to udało, skoro połączenie nie trwało długo.

Westchnęła ciężko, przybierając na twarz maskę, by się nie zdradzić. Nie była dobra w udawaniu, ale teraz dla ich dobra musiała grać.

— Nie musiałeś go od razu bić — wytknęła chłopakowi słabym głosem i odchrząknęła, by zatrzeć efekt drżenia głosu. — Wystarczyła chwila rozmowy.

— Rozmowy?! — prychnął.

— Rozmowa to taki dialog między dwoma cywilizowanymi ludźmi...

— Wiem co to rozmowa... — żachnął się. — Ale mylisz się, jeśli uważasz, że facet chciał ze mną rozmawiać...

— Może twój tata chce tylko wiedzieć, że żyjesz i da ci spokój.

Cyniczny śmiech Marcela zawibrował w uszach Bianki od czego jeszcze mocniej się skrzywiła. W dwóch długich krokach zmniejszył dystans między nimi, stając tak, że musiała zadrzeć głowę, by dalej móc spoglądać chłopakowi w oczy.

 Stali teraz twarzą w twarz, stykając się lekko ciałami, ale ta pozorna bliskość w żaden sposób ich do siebie teraz nie zbliżyła. Celowali w siebie ostrymi jak brzytwa spojrzeniami, rzucali w siebie gniewem i konfrontowali ze sobą, jakby zamierzali walczyć na słownym ringu.

Świdrujące źrenice Marcela się zwęziły, poruszył płatkami nosa i wypiął się. Przypominał teraz drapieżnika.

— Skończ z tym, Bi — wysyczał Marcel, paląc Biankę mocą swojego intensywnego spojrzenia. — Przestań być tak naiwna i mówić rzeczy, których nie rozumiesz, bo źle na tym wyjdziesz...

Oczy Marcela mocniej pociemniały, chociaż przy niemal zerowym oświetleniu ulicznych latarni już teraz wydawały się czarne. Jego głos, dużo niższy, grubszy, który dobiegał z tak bliskiej odległości czuła w piersi, gdy pochylony nad nią, dotykał ją w tym miejscu sprawiając, że mimowolnie zadrżała i poczuła się niepewnie. Oddychał głęboko, jego klatka piersiowa unosiła się szybciej niż normalnie. Serce biło mocno, czuła jego wzmożony rytm, bo jej własny organ pompował teraz krew z podobną szybkością.

 Marcel stał na krawędzi, a ona świadomie zamierzała go zepchnąć w dół. Miała tylko nadzieję, że nie pociągnie jej ze sobą i się nie połamie przy upadku, zanim zdołają porozmawiać o pocałunku. Może nawet była lekko zła, że ta sprawa z detektywem odciągnęła ich uwagę od tego, co się zadziało pod Diabelskim Młynem.

— To ty skończ udawać, Marcel! Po prostu się boisz! Co takiego zrobiłeś ojcu, że boisz się z nim spotkać i zwyczajnie porozmawiać!? Dlaczego jesteś aż tak cholernym tchórzem, że nie chcesz się z nim spotkać i powiedzieć mu wprost co czujesz!?

Z chwilą, gdy wylała z siebie to, co od  dawna zalegało jej na wątrobie, co skrycie kłębiło jej się w głowie, a do Bianki dotarło co właśnie powiedziała, bolesny skurcz ścisnął jej serce i wykręcił na drugą stronę. Ból się nasilił,  gdy dostrzegła jak po twarzy Marcela przebiegł cień.

Ugodziła go w sam środek piersi. Skrzywił się z bólu i zakrył grymas krzywym uśmiechem, jakby to, że przed chwilą nazwała go tchórzem nie bolało tak mocno. Może nie przejąłby się tym wyzwiskiem, gdyby nie to, że mówiła prawdę.

Ta Mała miała rację.

Oczy zapiekły go pod powiekami, ale zdusił łzy w sobie, jak wszystko inne uczucia, które się w nim rozpanoszyły. Cały ten mrok i syf, który się za nim ciągnął. Zacisnął pięść do krwi, wbijając w nie paznokcie, że szklana tafla przed oczami zniknęła. Emocje jeszcze w nim nie opadły, ale schował je tak głęboko, że zamienił się w lodowy posąg.

Milczał, wpatrzony w ruch jej źrenic i nie mrugał. Nie wykonał żadnego gwałtownego gestu. Po prostu... patrzył. Jego wzrok był kołtoniną różnych skrajnych emocji, jakby wszystkie na raz rywalizowały między sobą o dominację. Nie dało się wyłuskać jednej. Twarz także mu się nie zmieniła. Była jak wykuta z kamienia. Piękna, a jednocześnie mroczna.

Bianka wstrzymała oddech, ale nie chciała odpuszczać. Skoro udało jej się trafić w czuły punkt, nie pierwszy raz z resztą, postanowiła dokręcić śrubę. Sprawić, że się przed nią otworzy. Chciała się do niego przebić, by zobaczyć prawdziwego Marcela. Nagiego, pozbawionego tych wszystkich obronnych powłok.

— Dlaczego uciekłeś od ojca? — kontynuowała cicho szepcząc, bo obawiała się wydobyć jakikolwiek głosmniejszy dźwięk, by go nie spłoszyć. — Co ukrywasz...

Nie odpowiadał. Namyślał się i przez sekundę, niewielki ułamek pojawiła się myśl, żeby wyznać to, co w nim siedziało i z czym sobie nie zawsze radził.

Nie.

Nie. Nie. Nie.

Nie mógł.

To by go zniszczyło.

Zbeształ się w myślach.

Nawet ona by tego nie zrozumiała.

— Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego mnie szuka?

Gdy się odezwał, jego głos brzmiał jednostajnie, bez melodii, jak głos robota.

Bianka kiwnęła głową, bo język stanął jej kołkiem. Było coś niebezpiecznego w sposobie, w jaki teraz się poruszał, w jaki patrzył. Bywał nieprzewidywalny, dlatego nie spodziewała się, gdy odwrócił się, otworzył klapę bagażnika i z jednego z pudeł wyjął jakąś grubą teczkę. Ręce mu drżały, gdy odwiązywał supeł.

— Proszę, tu jest wszystko!

Rzucił teczką o jezdnię, aż wypadło z nich kilka stron.

— Drań chce to odzyskać!

Bianka nieśmiało podeszła do luźno rozrzuconego stosu, nim porwie je wiatr. Wodziła wzrokiem od przypadkowych dokumentów z dziwnymi pieczątkami do postaci Marcela, ale wciąż niewiele z tego rozumiała. Nie naciskała jednak. Dała chłopakowi przestrzeń by to on mówił, nie chcąc go rozjuszyć kolejnymi pytaniami.

Zebrała wszystkie kartki, a gdy uniosła głowę i ich spojrzenia się skrzyżowały, Marcel wreszcie wypalił:

 — Mój stary umoczył w sprawie z Pegazusem, tym systemem szpiegowskim. Wiedział, że to śliska sprawa, ale kilku łebków z partii, którzy nachodzili go w domu przekonywało, że dobrze na tym zarobi i pozostaną czyści. Trzymał je pod kluczem i sądził, że są bezpieczne, ale gdy to wypłynęło, spanikował i przywiózł je ze sobą do domu. Gdyby to dotarło do mediów albo komisji śledczej, mój ojciec i kilku innych byłoby skończonych.

Bianka odetchnęła mocno, wypuszczając powietrze i pokręciła ze smutkiem głową.

— Wykradłem te dokumenty tego dnia, gdy się włamałem do jego domu. Był takim kretynem, że do dzisiaj nie zainwestował w porządny alarm. Zabrałem nieco gotówki, bo już wtedy moje karty nie działały, ale potrzebowałem czegoś, by móc go szantażować, gdyby nadal chciał mnie kontrolować — dodał bez zająknięcia, a Biance się wydawało, jakby słuchała fabuły jakiegoś gangsterskiego filmu.  

— Ale mimo to cię szuka... — odparła bez sensu, podnosząc oczy na Marcela.

— Bo boi się, że dla korzyści postanowię je wykorzystać. Nie ufa mi i ma rację.

— Ale nie mógłbyś przecież... Nie zrobiłbyś tego, prawda?

Marcel nie odpowiedział, a dziewczyna poczuła gorycz na języku.

— To twój ojciec! — przypomniała z wyrzutem. — Nawet jeśli teraz jesteście skłóceni, nie zawsze musi tak być.

— Nadal nie rozumiesz? — westchnął. — Jemu nie zależy na mnie. Gówno go obchodzę. On chce tylko odzyskać te dokumenty.

Bianka jeszcze chwilę wpatrywała się w chłopaka. Wierzyła mu, bo w jego spojrzeniu krył się autentyczny ból. Jednakże miała wrażenie, że nie mówił jej wszystkiego, że celowo kierował jej uwagę na inne aspekty, a coś, co chciał ukryć, gdzieś niepostrzeżenie przemykało obok niej. Mięsień na jego twarzy drgał, a spięte ze stresu ciało, nienaturalnie się usztywniło, czujnie obserwując jej reakcję.

— To mu je oddaj — zaproponowała po chwili ciszy. — I niech każdy pójdzie w swoją stronę.

—  On nie nawykł do tego, by przegrywać. Jest mistrzem manipulacji. Kontroli. Jeśli sam mu je oddam, on mimo wszystko będzie chciał postawić na swoim. Zmusi mnie, żebym wrócił, a ja... Ja nie wrócę tam.

Otrząsnął się z dziwnej wizji, jakby samo wspomnienie czegoś, co zadziało się w przeszłości wywoływało w nim traumę. Zamrugał, po czym zrobił niepewny krok w stronę Bianki, jakby zabrakło mu odwagi, by się do niej zbliżyć.

— Wiem, że proszę o zbyt wiele, Bi — oświadczył nagle niskim, drżącym głosem. Jego plecy się przygarbiły. — Nigdy nie chciałem ciebie w to wciągać. To mój syf, nie twój. Dlatego jeśli chcesz...

Urwał, słysząc piszczący dźwięk swojego telefonu. Spojrzał kontrolnie na Biankę, a potem na smartfona, który przez cały ten czas nieświadomie zaciskał w dłoni.

— To Jeremi — wyjaśnił z zaciśniętymi zębami, czytając z w ekranu, a dziewczyna wreszcie odetchnęła z ulgą.

Bała się, gdy Marcel miotał się, jakby sekundę temu chciał zrezygnować z ich dalszej podróży i serce niemal jej nie stanęło.

Chojecki odebrał i odszedł parę, przystawiając telefon do ucha. W ten gest wkradło się widoczne zdenerwowanie, jakby teraz cała jego złość skumulowała się na jego koledze.

— Wreszcie raczyłeś odebrać, typiarzu! Obracałeś jakąś laskę?! Dzwoniłem tysiąc razy.

Bianka nie usłyszała odpowiedzi, ale wyjaśnienia Jeremiego widocznie musiały Marcela na tyle usatysfakcjonować, że przywiódł dłoń do skroni, potarł kilkoma mocnymi ruchami, ale jego klatka piersiowa zaczęła się uspokajać.

Chwilę rozmawiali, czego Bianka nie była w stanie usłyszeć z tej odległości, po czym zakończył rozmowę.

Bianka stała jak na igłach, skupiona na przybliżającej się postaci Marcela. Milczał, jakby analizował w głowie to co przekazał mu przyjaciel, w czasie gdy ona przebierała nogami w miejscu. Gdy jego ostrożne spojrzenie napotkało oczy dziewczyny, z niecierpliwości aż wciągnęła powietrze.

— Co powiedział? — Nie wytrzymała.

Bianka zauważyła jak Chojecki z trudem przełknął ślinę. Bił się z myślami, jakby oceniał, czy wyznać prawdę, ale w końcu postawił na szczerość.  

— Przygotował nam metę. Tam zmienimy blachy.

Czy on miał na myśli... tablice rejestracyjne?

Dziewczyna rozwarła usta i zadrżała jak z zimna. Krew odpłynęła Biance z policzków i Marcel przystąpił kilka kroków w jej stronę na wypadek, gdyby miała zemdleć.

— Przecież to...

— Nielegalne, wiem, Bi.

„I cholernie ryzykowne”, dodała w myślach.

— Nie mam innego wyjścia — dodał, wzdychając z bezsilności. — Inaczej ten kundel, którego nasłał na mnie ojciec mnie znajdzie. Wystarczy, że auto uchwyciły kamery.

Bianka kiwnęła niepewnie głową, zadziwiająco spokojna jak na to, co jej przed chwilą powiedział. Powinna być w tym momencie przerażona, ale jakaś uparta część jej duszy, dużo śmielsza od niej, kazała jej wspierać Marcela. Szczególnie, że patrzył teraz na nią jak bezradny chłopiec i szukał wsparcia.

— Hmmm... No to... Jedźmy!

Zaskoczyła go tym, bo jego oczy się rozszerzyły. Gdyby nie okoliczności, zaśmiałaby się z tej żałosnej miny.

— Nie gap się tak! Jedziesz czy nie? Bo zmienię zdanie.

Kątem oka widziała jak kącik jego ust lekko drgnął w niepełnym uśmiechu.

Wsiedli pospiesznie do samochodu. Marcel zapalił silnik, ale nie ruszył od razu. Zerknął na Biankę, jakby chciał coś ważnego powiedzieć, ale go uciszyła.

— Tylko będziesz jechał ostrożnie, inaczej zarzygam Ci tapicerkę! — ostrzegła, unosząc palec w górę.

Próbowała zachować powagę, ale już po chwili oboje wybuchli uwalniającym śmiechem. Rechotali tak długo, aż w kącikach ich oczu nie zaświeciły łzy, a ciążące na ich barkach napięcie nie puściło zupełnie.

Cisza, jaka wypełniła wnętrze samochodu nie była dla obojga krępująca, w pewien sposób koiła ich równie mocno jak otaczające ciemności, ale Bianka nie byłaby sobą, gdyby nie położyła rysy na tej chwili.

— I nie myśl, że już ci wybaczyłam... — Wejrzała na Marcela.

Jego błyszczące, szaro-niebieskie oczy odnalazły się z poważnym spojrzeniem dziewczyny.

Kiwnął głową, wyciągnął się do tyłu, po czym podał Biance swoją bluzę zwiniętą w kulkę.

— Prześpij się. Obudzę cię na miejscu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top