Rozdział 1


Biegł

A wszystko to co miał

To w kieszeni pyszny trunek

I jeden kierunek

By lecieć tam gdzie ptak

♯Sanah

Wsiadła na rower holenderski w miętowym kolorze i pojechała do najbliższego sklepu, oddalonego o kilka kilometrów od miejsca, gdzie zatrzymała się na letnie wakacje. Znała tę trasę niemal na pamięć, bo pokonywała ten odcinek od zakończenia podstawówki. Jechała poboczem, wesoło podśpiewując piosenkę ze Spotyfy ze swojej playlisty.

Był koniec czerwca, blisko kalendarzowego lata. Nie znalazła się tutaj, na Pojezierzu Wielkopolskim, przypadkiem. Organizm tej dziewczyny, rodowitej poznanianki, studentki pierwszego roku psychologii, domagał się resetu po ciężkich miesiącach.

Po zdaniu sesji bez poprawek Bianka Dobosz pojechała do dziadków, gdzie co roku wraz z kuzynką Amelią spędzały razem wakacje. W roku szklonym nie widywały się za często, bo Amelia mieszkała w Gdańsku. Ale nie tylko z tego powodu uciekła na wieś.

Bianka musiała oczyścić głowę, nabrać sił i odpocząć po ciężkim semestrze, przepełnionym intensywną nauką. A przede wszystkim zapomnieć. Zgiełk wielkomiejskich ulic zawsze przegra pod tym względem z ciszą spokojnego, urokliwego miasteczka położonego nad brzegiem jeziora.

Dziewczynę wychowaną w dużym mieście, wieś od zawsze fascynowała. Ranne pianie koguta, szelest żyta, szczekające psy, czy pasące się krowy. Tutaj mogła wcisnąć hamulec, spojrzeć w czyste niebo, odetchnąć świeżym powietrzem i w spokoju pomyśleć. Małomiasteczkowa zabudowa, składająca się z wąskich, przeważnie parterowych domów ze spadzistymi dachami być może wielu mieszkańcom kojarzyła się z biedą pańszczyźnianych chłopów, ale u Bianki budziła jedynie pozytywne skojarzenia.

To tutaj spędziła najlepsze lata swojego dzieciństwa. Te najsłodsze, beztroskie, po których musiała szybko dorosnąć.

Czuła się tu dobrze. Dziadkowie dawali jej swobodę, w przeciwieństwie do rodziców, którzy wciąż traktowali swoją dwudziestoletnią córkę jak małą nieporadną dziewczynkę. Bianka nienawidziła ich nadopiekuńczości, co przyczyniło się do szybkiej decyzji o wyjeździe z Poznania.

Zatrzymała się przed skrzyżowaniem i spojrzała w przekrzywione lusterko rowerowe, dostrzegając własne odbicie. Jej delikatną urodę można było przyrównać do sasanki. Była równie niecodzienna, jak ta przepiękna wieloletnia roślina. Przeczesała długie, szarpnięte wiatrem włosy, które układały się w luźne fale i ciągle wchodziły w jej oczy w kolorze czekolady. Gdy usłyszała klakson niecierpliwego kierowcy kłada, wygięła malinowe usta w przepraszającym uśmiechu.

Wskoczyła na za wysokie siodło, bo Pan Bóg poskąpił jej wzrostu i mocniej zaczęła pedałować, uwydatniając pracę łydek.

Jej pełna, wysportowana sylwetka przypominała figurę gruszki, bo przez okres liceum trenowała siatkówkę, ale Biankę wprowadzała bardziej w kompleksy niż dumę. Miała już jednak za sobą dni, w których nie potrafiła zaakceptować siebie taką, jaka jest. Polubiła Biankę za bycie... Bianką. Na nowo chciała stać się tamtą wesołą i uśmiechniętą dziewczyną, by muc znów nucić beztrosko ulubione piosenki jak jeszcze rok temu.

Nawet nie zauważyła, kiedy zajechała pod niewielki drewniany sklepik z letnim ogródkiem. Dalej ulicą stały już gęściej wybudowane domy, te odświeżone, ładnie odmalowane i otynkowane obok zapadłych, nadgryzionych zębem czasu czworaków z eternitem na dachach i starymi okiennicami.

Na ławce przed spożywczym siedziało troje mężczyzn, jakby zainspirowali się znanym polskim serialem. Wyglądali na nieprzyjaznych, ale też niegroźnych. Miejscowe pijaczki dawno nie odróżniali już dnia od nocy i każda godzina była dla nich dobra, by się napić. Sprzedawczynie nawet nie reagowały, że ci trzej spożywają alkohol przed sklepem, jakby zapomniały, że nadal było to miejsce publiczne.

Bianka przypięła ramę roweru do kraty ogrodzenia i weszła do spożywczego.

— Dzień dobry — przywitała się z uśmiechem na ustach.

— Dzień dobry — odpowiedziała bez entuzjazmu jedna z ekspedientek, ta starsza.

Zmierzyła Biankę swoim badawczym spojrzeniem.

W miejscach takie jak te, każda nowa twarz wzbudzała zainteresowanie, ale Biankę wszyscy tu znali. „Wnuczka sołtysa Kamińskiego, letniczka" — taką łatkę przypięły jej kobiety, odkąd sama zaczęła odwiedzać dziadków.

Bianka w tym czasie chwilę rozglądała się po słabym asortymencie sklepu, szukając niegazowanych napojów.

— Poproszę wodę mineralną — powiedziała miłym tonem, wybudzając panie sklepowe z zamyślenia.

— Złoty pięćdziesiąt.

Bianka ściągnęła czerwony plecak i wyjęła z niego portfel. Podała równowartość w monetach.

— Coś jeszcze podać?

— Nie dziękuję. Woda mi wystarczy. Do widzenia! — pożegnała się.

Wzięła do ręki butelkę i wychodząc ze sklepu od razu zrobiła dużego łyka, gasząc potworne pragnienie.

Podeszła do roweru, by go odpiąć i wrócić z powrotem do domu dziadków. Nie zauważyła nawet, że mężczyźni nie siedzieli już na ławce. Dostrzegli Biankę niemal od razu, kiedy wchodziła do sklepu. W tym dopasowanym kombinezonie, odsłaniającym zgrabne nogi stanowiła dla mężczyzn atrakcję turystyczną.

Kiedy dziewczyna podniosła głowę, stali tuż obok niej, aż podskoczyła lekko przestraszona. Od razu poczuła cierpką woń wódki wymieszaną z ich ciepłymi, ohydnymi oddechami. Zrobiło jej się niedobrze.

— A do...do-kąd to panienka się wy... wy-biera? — wybełkotał jeden z nich, krępy mężczyzna o wielkim piwnym brzuchu, który ledwo trzymał się na nogach.

Bianka pocieszała się tym, że ci faceci nic nie mogą jej zrobić w biały dzień. Była nawet pewna, że sprzedawczynie to widziały. Tylko dlaczego nie reagowały jak nagabuje ją trzech pijanych gości?

­­— To ile chcecie panowie na tą flaszkę? — Była już gotowa dać im wszystkie drobne, byle tylko pozwolili jej przejść.

Tylko, że nie o wódkę tu chodziło. Gdy się do niej przysuwali, cofała się automatycznie na tył sklepu. A tam na pewno nikt by jej nie zauważył.

— Śliczniutka jesteś... — dodał inny, wyższy i chudy jak szkapa, któremu nie plątał się tak język.

— Odsuńcie się, bo zacznę krzyczeć! A wtedy nic ode mnie nie dostaniecie... — dodała, już szykując swoje struny głosowe na wydanie głośnego krzyku.

Z ratunkiem przyszedł jej młody chłopak.

— Co jest, panowie?! Chyba nie naprzykrzacie się tej pani?

Trójka pijaczków od razu zwróciła na niego swoją uwagę.

— My?!

Wszyscy ryknęli głośnym śmiechem.

— A gdzie tam! — dodał kolejny z mężczyzn, dotychczas milczący, najmłodszy z bandy.

— Dobrze, dobrze, policja. — Chłopak wykonał gest, jakby chciał sięgnąć do kieszeni spodni. — Zmywać mi się stąd, jeśli nie chcecie mandatu za picie przed sklepem.

— Panie władzo, my tu grzeczniutko na ławeczce siedzimy.

— Na ławeczce... — zakpił nieznajomy.

Nim się obejrzał cała trójka zniknęła im z pola widzenia.

Bianka odetchnęła z ulgą. Naprawdę się ich przestraszyła, wiedząc jednocześnie, że jej krzyk by ich spłoszył i pewnie zaalarmowałby sprzedawczynie. Nie może przecież panować taka znieczulica, że tamte kobiety, nie zareagowałyby na ludzką krzywdę, skoro wszystko widziały.

Jednocześnie zastanawiała się, czy chłopak faktycznie był policjantem. Był za młody i nie miał przy sobie pączków jak ci z amerykańskich filmów akcji, jakich naoglądała się na kasetach VHS, a które dziadek trzymał na strychu. Musiał jednak wyglądać na tyle groźnie, że trójka meneli uznała go za gliniarza ubranego po cywilnemu. A jak wiadomo, ten był zawsze na służbie.

Nie zdążyła mu się przyjrzeć, bo speszona, schowała wzrok w ziemię. Dopiero gdy odważyła się lekko unieść powieki dostrzegła jego ciemnoniebieskie oczy.

Chłopak nie był tak nieśmiały. Nie spuszczał wzroku z Bianki, przyglądając jej się uważnie.

— Wszystko w porządku? Nic ci nie zrobili? — zapytał z troską w głosie.

— Chyba mieli nadzieję, że do flaszki trafi się im coś ekstra. Ale zaczęłabym krzyczeć. Naprawdę umiem bardzo głośno krzyczeć — zapewniła swojego wybawiciela.

— Nie wątpię. Tym bardziej, że twój głos jest teraz tak cienki jak u pisklaka — zaśmiał się, ukazując rząd białych, równych zębów, co jej się wcale nie spodobało.

— Byś się zdziwił... a tak w ogóle to dzięki za pomoc — uśmiechnęła się w podziękowaniu.

— Nie ma problemu. Fajny rower.

Bianka zaśmiała się kpiąco. Nie było w nim nic fajnego, bo kupiła go na poznańskim pchlim targu na parkingu koło hipermarketu. Na pewno nie był tak fajny jak dżip z kajakiem na dachu, z którego przed chwilą wysiadł. Domyśliła się jednak, że chłopak chciał tylko przedłużać ich rozmowę.

— Jestem Marcel — Pierwszy się przedstawił i podał rękę.

Uścisnęła mu delikatnie dłoń, dłużej skupiając na nim uwagę.

Jeszcze nigdy wcześniej nie rozmawiała z tak przystojnym facetem. Jedynie wzdychała do nich na szkolnych korytarzach, nie mając odwagi podejść ani się odezwać. Marcel był brunetem o krótkich, ładnie ułożonych włosach, jakby dopiero co wyszedł od fryzjera. Miał zniewalający, zawadiacki uśmiech, który już za pierwszym razem przyprawił dziewczynę o miękkie kolana. W dodatku markowe ciuchy i nowy, sportowy samochód, świadczyły o tym, że musiał mieć sporo kasy.

— Bianka. Miło było cię poznać.

Chłopak mimochodem zmierzył ją wzrokiem, aż poczuła gorąco na policzkach.

— Czekaj, czekaj. Śpieszysz się gdzieś? — zapytał, kiedy już szykowała się, by wsiąść na rower i odjechać.

— Nie... Właściwie to nie. Ale za to ty pewnie jedziesz na spływ. — Bardziej stwierdziła, niż zapytała.

— Teraz to ja cię zdziwię, ale też nie. To może zaczekać. Może... Może w ramach podziękowania dałabyś się zaprosić na mały spacer brzegiem jeziora, co?

Chłopak patrzył na nią intensywnie, aż mrowiła ją skóra.

— Sama nie wiem...

Bianka, choć z natury ostrożna, czasem dawała się ponieść chwili, ale nawet dla niej samotny spacer z nieznajomym był proszeniem się o kłopoty.

— Nigdy nie miałaś ochoty na rozmowę z nieznajomym? — rzekł przyjaznym tonem, ale kiedy zorientował się, że dziewczyna jest sceptycznie do niego nastawiona, skrzywił się — ale jak chcesz. Zrozumiem. — Szybko przybrał znowu sympatyczny wyraz twarzy.

Bianka natomiast czuła się zmieszana tym zaproszeniem. Ona, taki chłopak i spacer? Nie mogła jednak nie skorzystać z okazji i odrzucić tę propozycji.

Gdy chłopak uprzejmie przypinał jej rower, szybko wystukała wiadomość do Meli na komunikatorze, dając jej znać, gdzie i z kim się wybiera. Tak na wszelki wypadek, ale nigdy jej nie wysłała.

***

Nikt tędy nie chodził od bardzo dawna. Sitowie miało ponad pół metra długości, a ścieżka, była mocno zarośnięta wysoką trawą i musiała uważać, aby się nie potknąć o wystające korzenie.

Cały czas szli wzdłuż jeziora w cieniu wysokich, leśnych drzew. Szum delikatnych fal na jeziorze niósł przepiękny śpiew ptaków. W pewnym momencie, gdzieś na drzewie Blanka dostrzegła wiewiórkę. Niestety, nie zdążyła zrobić jej zdjęcia. Aparat miała schowany głęboko w czerwonym plecaczku, z którym się nigdy nie rozstawała. Poza tym zwierzę poruszało się zbyt szybko i po paru sekundach widziała już tylko lekko poruszaną trawę i rudy ogon.

Wiał lekki wiatr, kołysząc gałęziami ogromnych sosen i trzciny, co zwiększało jeszcze bardziej uczucie chłodu przy zaledwie lekko ponad dwudziestostopniowej temperaturze. Cieszyła się, że miała przewiązany w pasie kardigan, ale nie chciała go zakładać, by nie wyjść przed chłopakiem na mięczaka.

Niecodziennie spotyka się takiego chłopaka jak Marcel. Nigdy zanadto nie popisywała się przed żadnym mężczyzną. Przy Marcelu czuła się na tyle skrępowana, że zaprosił ją na spacer, że wolała ukrywać przed nim swoje słabości, aby być dla niego odpowiednim towarzystwem. Chciała zrobić na nim jak najlepsze wrażenie, udając twardzielkę. Nie myślała w tym momencie, że może się przeziębić.

Po kilku minutach spaceru na jej ciele pojawiła się gęsia skórka, co nie umknęło uwadze jej towarzysza.

— Zimno ci? — zapytał troskliwie, spoglądając na nią zza pleców.

Zdusił napad śmiechu i odwrócił głowę, badając przenikliwym spojrzeniem teren.

— Nie — skłamała ze spuszczoną głową, aż się potknęła.

Wykazując się refleksem, Marcel wystawił rękę, której się przytrzymała. Zadarła głowę, spoglądając mu w oczy z wdzięcznością.

Marcel poszedł przodem, torując dziewczynie drogę. Oglądał się jednak za siebie w regularnych odstępach czasu, upewniając się czy dziewczyna gdzieś nie zniknęła, czując za nią coś w rodzaju odpowiedzialności. Był na tyle uprzejmy, że gdy przedzierali się przez wąski odcinek lasu z niższymi drzewkami, unosił niesforne gałęzie na swoją wysokość, by żadna gałązka nie skaleczyła jej w oko, co było łatwe, bo był od niej wyższy o całą głowę.

Biance wydawało się, że chłopak dobrze znał te strony. Co jakiś czas przystawał i wypatrywał jakiegoś znaku na pniu drzew, czy przypadkowym kamieniu. Nie miała pojęcia gdzie właściwie ją zabiera, co napawało ją rosnącym niepokojem i zaczynała żałować, że zgodziła się pójść razem z nim.

Wysłała swoją lokalizację Amelii, kiedy Marcel nie patrzył.

Po drodze ominęli kilka drewnianych pomostów dla wędkarzy, niektóre zarośnięte, inne podtopione albo spróchniałe. Pogoda również szczególnie nie zachęcała do łowienia ryb. Spotkali zaledwie dwóch wędkarzy.

Pomost przed którym Marcel się zatrzymał miał stopnie zbudowane z mocnego drewna i wyglądał na solidny. Wychodził w głąb jeziora, dając widok na falującą tafle. Poziom wody musiał wzrosnąć pod wpływem ostatnich obfitych deszczów, gdyż dno wydawało się Biance czarną dziurą. Za to ciemnozielony las po drugiej stronie brzegu był uroczy.

— Chcesz zobaczyć? — spytał chłopak, czym obudził dziewczynę z zamyślenia.

— Na pewno jest taki mocny, na jaki wygląda? — dopytała, zważając, że ciemna woda nie jest wynikiem zanieczyszczenia wód, co głębokości, a ona była słabą pływaczką.

Nie uzyskała odpowiedzi. Zamiast tego, chłopak wszedł na stopnie pomostu i zaczął po nim skakać, wprowadzając go lekko w ruch.

— Widzisz? Chodź! — Podał jej rękę, ale ona pokręciła głową. — Jest stabilny. Zaufaj mi — poprosił, spoglądając Biance głęboko w oczy.

Po chwili siedzieli już po turecku naprzeciwko siebie, a Bianka odrywając wzrok od Marcela, co jakiś czas dłubała coś patykiem w wodzie albo spoglądała na jezioro, unikając jego wzroku. Bała się, że jak go podniesie, ich spojrzenia się spotkają, a jedno jego spojrzenie pokona jej wewnętrzne bariery, jakimi się obudowała.

Odnosiła wrażenie, że odkąd tu przyszli, Marcel cały czas się jej przyglądał, czego nawet nie ukrywał, a jej wcale to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, pod wpływem jego wzroku czuła przyjemne ciepło w okolicach podbrzusza i gilgoczące „motylki".

— Długo tu jesteś? — odezwał się pierwszy, przerywając ciszę.

— Od tygodnia. A ty? — dodała, spoglądając na niego nieśmiało.

— Od wczoraj.

— Może dlatego wcześniej cię tu nie widziałam — wyrwało jej się, ale zdając sobie sprawę, że palnęła głupotę, poczuła jak na policzkach wykwitły jej rumieńce.

Chłopak spojrzał na nią, uśmiechając się kącikiem ust.

— Wiesz, nowa twarz rzuca się w oczy — dodała z większą pewnością siebie. — Zwłaszcza w tak małej wiosce.

— No tak — zgodził się i spojrzał w dół. — Czym się zajmujesz?

— Studiuję psychologię na UAMie, w moim rodzinnym mieście.

— Czyli nie jesteś stąd — skwitował, podnosząc głowę.

— No tak. To ważne? — zapytała, mrużąc oczy.

— Nie. — Zaśmiał się. — Po prostu nie wyglądasz na dziewczynę, która na co dzień żyje w wielkomiejskim stylu.

Bianka obejrzała się na swoje ciuchy, ale w jej przekonaniu ubierała się nawet modnie, a nie jak jakaś prowincjonalna dziewucha ze wsi. Nie robiła sobie długich tipsów, nie doprawiała sztucznych rzęs ani nie stosowała za ciemnych podkładów, aby jej cera nabrała opalenizny.

— Ostatnio zwolniłam trochę tempa. A właściwie to mama wysłała mnie na wakacje do dziadków, mówiąc, że potrzebuję odpoczynku. — Wzruszyła ramionami, udając obojętność.

— Dużo ryjesz?

Zrobiła wielkie oczy, jakby Marcel właśnie ujawnił jej największy sekret.

— Nie! — odparła lekko spanikowana.

— Dam wiarę, że masz same piątki w USOSie — odpowiedział z pewnością w głosie, puszczając do niej oko.

Bianka przewróciła oczami.

— No, dobrze. Masz mnie. — Uśmiechnęła się nieco speszona. — Mam dobrą średnią. Nie lubię specjalnie się uczyć, ale jestem też control freakiem, więc nie lubię niczego zawalać i mam dużo wolnego czasu.

— Nie mówiłem, że jesteś kujonką — wyjaśnił. — Po prostu od razu widać, że jesteś ambitną dziewczyną. Twój facet musi być dumny, że ma zdolną laskę. — Ponownie posłał jej uśmiech, ale Bianka spuściła wzrok.

— Nie mam chłopaka.

Marcel ściągnął brwi.

— To znaczy nie mam już chłopaka. Zerwaliśmy niedawno, ale nawet gdyby był, pewnie by tu ze mną nie przyjechał.

— Ale twoi rodzice na pewno są z ciebie zadowoleni — zreflektował się, czując, iż niechcący poruszył świeży temat.

— Tak. — Kącik jej ust drgnął na wspomnienie rodziców. — Są bardzo zadowoleni. Chcę, aby byli ze mnie dumni, by im jakoś podziękować za to, ile dla mnie zrobili. Byłam trudnym dzieckiem.

Marcel popatrzył na Biankę z niedowierzaniem.

— Nie wierzę.

— Może dlatego, że jedynym — wyjaśniła. — Całą uwagę i siły skupili na mnie, a przez to mam cechy typowego, rozpieszczonego jedynaka.

Marcel nie potrafił się powstrzymać i wybuchł śmiechem.

Bianka nadymała buzię ze złości jak dziecko, a w jej oczach zatańczyły błyszczące ogniki. Może się pomyliła i Marcel wcale nie był sympatyczny? Patrzył teraz na nią jak jakiś snop.

— Nie wiem co cię tak śmieszy. Nabijasz się ze mnie, co wcale nie jest miłe.

— Jesteś zabawna po prostu. A raczej to co mówisz jest śmieszne, bo w ogóle nie pasuje do tego, co widzę. Jesteś jak chodzący oksymoron — dodał szczerze.

Dziewczyna spojrzała na Marcela wybałuszając oczy.

— Żałosny i banalny oksymoron dodaj jeszcze — odpowiedziała ze złością, zadzierając śmiało podbródek. — Po tym, jak mnie wyśmiałeś, nie wiem dlaczego jeszcze tu z tobą siedzę. Powinnam sobie pójść.

— To dlaczego tu jeszcze jesteś? — Ton jego głosu zmienił się na poważny, a intensywny wzrok, jakim ją obdarzył sprawił, że ciarki przeszły ją po plecach.

— Właściwie to nie wiem. — Szybko wstała, otrzepując pośladki.

Marcel westchnął i sam się podniósł.

— Jestem głupia. Już ci podziękowałam za ratunek, a ty wyprowadziłeś mnie gdzieś na manowce i nie bardzo wiem, jak stąd trafić do mojego domu. Pójdę już, bo to było mega nieodpowiedzialne z mojej strony. Nie idź za mną. — Wystawiła dłonie przed sobą w obronnym geście.

— Jeśli przestaniesz w myślach posądzać mnie o najgorsze zbrodnie, obiecuję, że odprowadzę cię pod sam dom, umowa stoi? — Położył dłoń na piersi, a drugą uniósł w górę. — Nic ci nie zrobię, słowo. Nie chciałem cię wystraszyć, wybacz.

Bianka chwilę biła się z myślami, gotowa uciekać stąd gdzie pieprz rośnie, choćby w spław. Dostrzegłszy jednak szczerość w oczach Marcela, przygryzła dolną wargę i uspokoiła się.

— Już okej? — zapytał, a Bianka pokiwała głową. — Widzisz? Właśnie ci pokazałem jak zachowują się rozpieprzeni jedynacy ze społecznej szkoły. Ty jesteś co najwyżej niepewna siebie.

Uśmiechnęła się delikatnie, bowiem Marcel czytał w niej jak z otwartej księgi i dziewczyna zachodziła w głowę jak mu się to udawało.

— Właściwie to ja nic o tobie nie wiem. Ciągle mnie wypytujesz, ale o sobie nie mówisz nic.

Marcel westchnął przeciągle. Rozmów na swój temat wolał unikać, ale popatrzył na Biankę łagodnie.

— Opowiedz mi coś o sobie — zaproponowała. — Na przykład czym się zajmujesz oprócz kajakarstwa?

Chłopak podrzucił kamień w dłoni i puścił kaczki z pomostu.

— Studiuję prawo — odparł z zawahaniem. — Na UJ'ocie.

— Na którym roku?

— Na trzecim. Zdałem właśnie sesję i też mam wakacje. — Spuścił wzrok i już nie patrzył na dziewczynę. — Wiesz co? Ściemnia się. Lepiej będzie, jak wrócimy.

Zbliżała się chwila rozstania z Marcelem, co Biance wcale się nie podobało. Marcel zaciekawił ją i chciałaby lepiej go poznać, choć oprócz tego, że był mega przystojny, niczym szczególnym się nie wyróżniał. Była jednak pewna, że z chwilą, kiedy staną przed jej tymczasowym miejscem pobytu, może już nigdy więcej go nie zobaczyć. Na samą myśl o tym coś ścisnęło ją w środku i widocznie posmutniała.

— Może posiedzimy jeszcze chwilkę? Słońce tak pięknie zachodzi — zauważyła.

Ich spojrzenia się skrzyżowały i Bianka poczuła, że Marcel mógłby stać się tym, któremu nie mogłaby się oprzeć. Jego zniewalające oczy urzekły ją od pierwszego wejrzenia.

— Właściwie... Niech będzie. Jeszcze chwilę. — Usiadł koło niej, lekko dotykając jej ramienia.

Bianka nieświadomie odwróciła głowę i pochwyciła jego spojrzenie. Zmierzch wyostrzył rysy jego twarzy, malując na niej odcienie szarości i szkarłatu, ale nie czuła niebezpieczeństwa. Chciała zatrzymać tę chwilę.

Gdy Marcel pierwszy odwrócił wzrok, Bianka doszła do wniosku, że może mieć już dość jej towarzystwa i chce jak najszybciej zakończyć spotkanie.

— Właściwie masz rację. Odprowadzisz mnie? — odparła, udając, że szukała telefonu w plecaku.

— Też chętnie jeszcze bym tu został, ale po ciemku nie znajdę symboli, jakie zostawiłem na pniach drzew. Może wyglądam na doświadczonego turystę, ale jak wiesz, jestem tu zaledwie od dwóch dni i nie znam jeszcze dokładnie tych okolic. A chyba nie chcemy błądzić?

— No... Raczej nie — odparła speszona, rozumiejąc czego tak szukał w lesie. — A co, jeśli ich nie znajdziesz? — zapytała, kiedy oboje szli już obok siebie na pomoście.

Popatrzył na nią z góry.

— Będziesz musiała zdać się wyłącznie na mnie. — Puścił jej oko.

Po pół godzinie dotarli na miejsce.

Marcel pożegnał się z Bianką, życząc jej dobrej nocy. Już myślała, że gdy zniknie za zakrętem, ich historia się zakończy, ale on nagle krzyknął:

— Do jutra!

____________________________

Hej kochani.

Bez przedłużania czekamy na pierwsze wrażenia. 

Krytyka mile widziana, bo tekst może ulec jeszcze poprawie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top