Księżyc
Czuł się zmęczony. Biegł już od dwudziestu minut bez jakiegokolwiek odpoczynku. Musiał po prostu biec ile sił w nogach. Dochodziła już dziesiąta w nocy, a on musiał iść na to cholerne spotkanie. W co on się wpakował? Sam do końca nie wiedział. Jedyna rzecz którą zrozumiał to, że nie może się spóźnić i nikt nie może się dowiedzieć o tym wyjściu. Cała sytuacja brzmiała co najmniej niepokojąco, ale zostało mu obiecane wynagrodzenie. Całe dziewiędziesiąt pięć galeonów, za głupie spotkanie. Peter lekko się uśmiechnął. Potrzebował tych pieniędzy na chorobę babci. To była idealna okazja.
Cała sytuacja wydarzyła się całkiem przypadkiem. Tuż przed imprezą u Longbottoma, Pettigrew otrzymał list, a bardziej kartkę, ponieważ nie było żadnego adresu, ani nadawcy. Peter stwierdził początkowo, że to zwykły żart. Jednak wizja zdobycia dziewiędziesięciu pięciu galeonów za sproszkowany róg dwurożca, przebiła jego wszystkie wątpliwości. Potrzebował pieniędzy i tylko to się liczyło.
Skręcił w ciemną uliczkę. Ogarnął go chłód, choć był ciepły lipcowy wieczór. Jeszcze tylko chwila i będzie na miejscu. Jaki kretyn bierze tyle kasy za łatwo dostępny składnik do eliksirów?
Spojrzał ponownie na zgnięconą kartkę, gdzie widniał adres spotkania. Ulica była dość obskurna i wyglądała mrocznie jednak nie mógł się wycofać. W końcu czego miał się bać? Podszedł do czarnego do domu o numerze cztery. Wachając się zapukał do drzwi, jednak odpowiedziała mu cisza. Spróbował ponownie i ponownie, ale stale nikt mu nie odpowiadał.
— Nie no to chyba jakiś żart — chłopak cicho westchnął.
Kiedy już miał odejść, drzwi domu otworzyły się. Peter przełknął ślinę. To wszystko zaczynało robić się coraz bardziej niepokojące. Jednak potrzebował pieniędzy i nie mógł tak po prostu odejść. Wszedł do wnętrza domu, automatycznie się rozglądając. Nagle za plecami usłyszał trzask. Drzwi się zatrzasnęły, a Petera ogarnął chłód i dziwny niepokój.
— Halo, jest tu kto? — ponownie ta przerażająca cisza.
Chłopak rozejrzał się po raz drugi, uważnie się wszystkiemu przyglądając. Może to Huncwoci z niego żartowali? Ostatnio podłożył im łajnobombę, ale uznali to za wspomnienie dobrych czasów. Nie, to nie byli oni. Jego przyjaciele w życiu nie żartowaliby z jego sytuacji materialnej.
— Patrzysz w złą stronę.
Blondyn szybko się obrócił i ujrzał sylwetkę siedzącą na fotelu. Nie było widać twarzy rozmówcy, a jedynie czarny zarys postaci. Z tonu głosu obcego, Peter wywnioskował, że to mężczyzna.
— Ja...ja przyszedłem po galeony. — Peter skarcił się za drżenie w głosie.
Do cholery przyszedł tu na zwykłą wymianę i zaraz miał wrócić do domu.
— Ah tak — postać wstała z fotela i skierowała się w stronę Petera. — Jednak za nim pójdziesz chce, abyś coś dla mnie zrobił, Peter.
— Co? Przecież mieliśmy się tylko wymienić. — Pettigrew poczuł, że się denerwuje. — Dam ci róg i idę.
— To byłoby za proste nie sądzisz? Musisz się bardziej wykazać.
— Co?
— Powiedz mi ile wiesz o Śmierciożercach, Peter?
— O czym ty w ogóle człowieku mówisz? Oszalałeś czy jak?
Usłyszał głośny śmiech. Śmiech, który powodował dreszcze. Mężczyzna stojący przed nim podszedł do okna i odsłonił zasłony.
Była pełnia.
Remus zwijał się z bólu. Jego druga natura dawała o sobie dość mocno znać. W głowie mu szumiało, serce kotłowało jak szalone, zmysły wyostrzyły się dwukrotnie. Leżał zwinięty na podłodze nakrywając się szczelnie kocem. Miał nadzieję, że materiał ochroni go przed światłem Księżyca i nie pozwoli zamienić się w bestię, Jednak potwór wewnątrz niego był głodny, potrzebował wyjść na zewnątrz i pokazać się światu. Remus zawsze z nim walczył, toczył z nim bitwę, którą stale przegrywał.
— Nie chcę... proszę — powiedział ledwo dysząc.
Starał się zaczerpnąć jak najwięcej powietrza, gdyż brakowału mu tlenu. Uporczywie brał głębokie oddechy, jakby miał się zaraz udusić. Było mu jednocześnie gorąco i zimno. W środku go paliło, miał gorączkę i się trząsł. Tak bardzo tego nienawidził.
Narażał wszystkich. Swoich rodziców, przyjaciół, Madam Pomfey, uczniów w Hogwarcie czy chociażby sąsiadów. Wszystko to było winą Greybacka. To on zniszczył mu życie i pozostawił po sobie ślad nie tylko na ciele Remusa, ale także w jego głowie. Trwałą traumę, która pokazywała swoje oblicze w nocnych koszmarach.
Lupin poczuł kolejną falę gorąca. Skulił się jeszcze bardziej i zacisnął pięści. W głowie zaszumiało, usłyszał głosy. Bestia szeptała te okropne słowa.
Zabij.
Zabij.
Zabij.
— Nie chcę — szepnął sam do siebie.
Czemu nie ma na to żadnego lekarstwa? Na prawie wszystkie choroby było lekarstwo, ale na likatropię nie. Jakim cudem? Remus nigdy tego nie rozumiał i czuł, że nigdy nie zrozumie.
Ponownie usłyszał głos w głowie i zacisnął mocno powieki.
Księżyc nadchodził.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top