♰ROZDZIAŁ 1♰
Czasy obecne
Tradycje. Coś, co dla ludzi żyjących w dzisiejszych czasach jest bardzo ważne, nawet jeśli się tego wypierają, a im bardziej to robią, tym dobitniej świadczy, jak nie mogą się bez tego obyć. Wielu nie wyobraża sobie życia bez podążania za tradycjami, jakie nasi przodkowie wyżłobili w historii świata. I tak w wielu współczesnych domach co roku są obchodzone święta Wielkiejnocy, Bożego Narodzenia, sylwester czy jeszcze inne wydarzenia.
Niektóre tradycje trwały, trwają i trwać będą do końca świata.
Inne spłonęły i odrodziły się na nowo.
Tak było w przypadku postrzyżyn i obchodzących je członków Sucinum. Lata życia w cieniu, przemykania niczym szczury w zaułkach i lizanie ran zaowocowały w końcu odrodzeniem bractwa.
Mira skrzywiła się, dorzucając zasuszonych liści do porcelanowej miseczki i szybkimi ruchami zmiażdżyła je główką moździerza. Na temat świetności bractwa miała swoje zdanie, które, gdyby je wypowiedziała, przysporzyłoby jej wrogów wśród strażników, a na ten czas nie potrzebowała tego.
Nie przestając ucierać mieszanki ziół, rozejrzała się po pomieszczeniu. Na podłodze wyłożonej panelami imitującymi ciemne drewno rozłożony był koc, a na nim zasuszone zioła, które powoli wraz z czwórką znachorek zmieniała w mieszankę potrzebną do odprawienia obrzędu. Przy ścianach stały regały, wypełnione po brzegi książkami w starych, skórzanych oprawach. Przed oknem, które wychodziło na zadbany ogród skąpany w blasku magicznych świateł rozpraszających mrok, stało masywne biurko z piętrzącymi się stosami kolejnych ksiąg i czterema glinianymi miskami.
Cały czas trąc moździerzem o szorstką ściankę glinianego naczynia, Mira włożyła rękę do lnianego woreczka. Odmierzyła na szalce odpowiednią ilość suszonych kwiatów niezapominajki i dodała je do mieszaniny. Malutkie, niebieskie płatki miały nie tylko uchronić od zapominania ważnych rzeczy, ale również od chorób.
Parę razy powtórzyła ruch, po czym na koniec jeszcze raz zmiażdżyła porcelanową główką zioła i wstała, podchodząc do stojącej z brzegu biurka miski, która była już prawie pełna. Wsypała przyszykowaną mieszankę, jednocześnie przyglądając się trzem pozostałym naczyniom wypełnionym najlepszym mięsiwem, miodem oraz pieczywem.
Były to dary przygotowane dla Rodzanic.
Starszyzna od wieków dyskutowała o tym, czym one są. Niektórzy uważają je za trzy demony, niewidzialne zjawy lub też za trzy boginie: Mokosz, Dziewannę oraz Marzannę. Wszystkie strony były zgodne w jednym przypadku, a dotyczyło to pojawiania się Rodzanic. Ponoć w dawnych czasach panie losu zjawiały się dwa razy w życiu każdego człowieka. Pierwszy raz trzy dni po narodzeniu dziecka, a drugi na jego postrzyżynach. Zadowolone z darów przyszykowanych przez gospodarzy, łaskawie spoglądały na odwiedzany dom oraz jego mieszkańców i obdarzały potomka bogatym, sytym, a także pozbawionym niespodzianek życiem.
Oczywiście nie każdego czekał taki los, a najczęściej po prostu kończyło się na spokojnym przeżyciu swoich dni. Dlatego też wiara w Rodzanice podupadła, lecz ludzie wierni tradycji pozostawiali dla nich dary. Kiedy boginki się nie zjawiały, rodzice podmieniali zawartość misy na spisaną na podpalonej kartce wróżbę. Wszyscy byli zadowoleni – rodzice, bo pociecha tryskała szczęściem; dziecko z otrzymanej przepowiedni; a bawiący się ludzie z jedzenia i picia.
Po prostu zostawianie podarków dla Rodzanic stało się kolejną tradycją zupełnie jak zostawianie przez dzieci ciasteczek i mleka dla Świętego Mikołaja.
Kręcąc głową, Mira odstawiła narzędzia na swoje miejsce i opuściła pracownię gospodarza.
Postrzyżyny należały do jednego z ważniejszych świąt obchodzonych przez dawnych Słowian, a aktualnie przez lud Pinea. W wielu przypadkach stawiano je na równi z narodzinami, swaćbą oraz pogrzebem, na którym w przeciwieństwie do wszechobecnie panującego zwyczaju cieszono się, a nie płakano. Wynikało to z wiary, że dusza człowieka w końcu była wolna od cierpień oraz chorób, i udawała się do Nawii lub Wyraju. We wszystkich przypadkach świętowało całe bractwo. Tańce i uczty trwały przez całą noc, aż do wypalenia ostatniego polana w ognisku.
Szczególnie chłopcy oczekiwali swoich siódmych urodzin, gdy podczas obrzędu ścinano zapuszczany przez lata warkocz i nadawano prawdziwe imię, które zastępowało tymczasowe, chroniące przed demonami. Głownie chodziło o to, że przestawał być dzieckiem i stawał się pełnoprawnym członkiem społeczności. Od tej pory to ojciec zajmował się wychowaniem syna, a przynajmniej było tak kiedyś.
Teraz wyglądało to zupełnie inaczej.
Mira przeszła przez korytarz, którego ściany wyłożone były boazerią, a co ileś metrów wisiał obraz przedstawiający Bursztynowy Szlak za czasów świetlności lub podróżujących na nim strażników chroniących handlarzy przed niebezpieczeństwem. Doszła do schodów i spojrzała przez szczeble na Niemoja, który z trudem wysiadywał na miejscu.
Schodząc, przypomniała sobie, jak to ona obchodziła swoje siódme urodziny.
Nie poddano jej obrzędowi postrzyżyn, a zaplecin. Wtedy też zapleciono jej dwa warkoczyki po obu stronach głowy, które nosiła do dzisiaj. Jednak to było jedynie utrzymywanym zwyczajem, kolejną tradycją. Podczas obchodów zaplecin na jej nadgarstku pojawił się tatuaż, równoboczny trójkąt z rogami – znak Welesa. Tamtego dnia istotnie przestała być dzieckiem, a stała się adeptem. Rozpoczęło się jej szkolenie na strażniczkę Bursztynowego Szlaku.
Dlatego też rozumiała podekscytowanie chłopca.
– Nie możesz się już doczekać, co? – spytała, podchodząc do dziecka.
Niemoj uniósł główkę tak, że teraz patrzył śmiało w jej oczy, uśmiechając się szeroko, jednocześnie pokazując szczerby po brakujących jedynkach.
– Tak i to bardzo! – Pokiwał energiczne główką, przez co jego blond kosmyki uniosły się parę razy, a warkoczyk z tyłu głowy się zakołysał. – Tylko te ubrania są strasznie niewygodne i drapią!
Aby zademonstrować swoje niezadowolenie, podrapał się wpierw po ręce, a potem za kołnierzykiem białej koszuli. Jak tradycja nakazywała, na mankietach i szyi miał wyhaftowany czerwoną nicią wzór, który parę dni przed obrzędem zrobiła jego matka. Koszula wyglądała na odświętną i Niemoj pomimo swojego niezadowolenia wyglądał w niej naprawdę ślicznie. Mira jednak zachowała dla siebie ten komentarz, wiedząc, że chłopiec, który zostanie tego wieczora przekazany pod opiekę mężczyzn, wolałby nie usłyszeć, że wygląda ślicznie. W końcu tak można było mówić tylko o dziewczynkach.
– Wyglądasz bardzo dostojnie i mężnie – powiedziała zamiast tego i odwzajemniła uśmiech. – Gotowy na swój wielki wieczór?
Niemoj nabrał powietrze, żeby odpowiedzieć, lecz ubiegła go kobieta, która weszła do pokoju.
– To samo pytanie można by zadać tobie, strażniczko.
Cirzpisława, która była Przewodniczącą Starszyzny – organu sprawującego władzę w siedzibie bractwa Sucinum – zatrzymała się naprzeciwko Miry, mierząc ją pogardliwym spojrzeniem szarych oczu. W dwa ciężkie, opadające z przodu i sięgające prawie do bioder siwe warkocze wplotła różnokolorowe chusty. Ściągnęła usta, przez co skóra wokół nich ułożyła się w wiele zmarszczek.
– Czy wykonałaś zadanie, które ci polecono?
– Tak.
Kobiety przez chwilę mierzyły się spojrzeniami, a niczego nieświadomy Niemoj przyglądał się temu, zbyt podekscytowany, żeby wyczuć napiętą sytuację.
Przedłużającą się ciszę przerwało chrząknięcie matki chłopca, która stanęła za plecami syna i objęła go.
– Skoro już wszystko gotowe, to może czas zaczynać obchody? Mężczyźni są gotowi, a ogniska już płoną.
– Istotnie. Już czas – zgodziła się Cirzpisława, rzucając Mirze ostatnie pełne wyższości spojrzenie, po czym zwróciła się do znachorek, które obserwowały zachodzącą scenę ze szczytu schodów. – Przynieście dary dla boginek oraz zioła.
Dziewczyny skłoniły się i poszły wykonać polecenie. Mira, korzystając z chwili, wyminęła Przewodniczącą Starszyzny i kucnęła naprzeciwko Niemoja.
– Masz jakieś wybrane imię, które chciałbyś dostać? – spytała, zagadując chłopca, który z trudem tylko nie podskakiwał w objęciach matki.
– Bardzo chciałbym mieć imię jak pan Ghost! O! Albo Czabor – zaczął wymieniać podekscytowanym głosem, przez co aż z emocji poczerwieniały mu policzki.
– A dlaczego akurat takie?
– Czabor, ponieważ tatko mówił, że oznacza kogoś odważnego, walecznego, no a Ghost... ponieważ pan Ghost jest takim silnym strażnikiem!
Mira zaśmiała się. Oczywiście spodziewała się takiej odpowiedzi. Chłopcy podziwiali strażników, w szczególności Ghosta, Luta, Sombora, czy też wielu innych, którzy przysłużyli się społeczeństwu. Nie zdziwiło jej też to, że Niemoj chciałby mieć imię związane z walką. To dotyczyło wszystkich chłopców, tych dużych i tych małych.
– Patrząc na twój wybór, to zapewne chciałbyś zostać adeptem strażnika – stwierdziła Mira, na co ponownie pokiwał energicznie główką.
– To jego marzenie – potwierdziła matka, z uśmiechem głaszcząc syna po włosach.
– Na pewno się spełni, tak jak z imieniem – mrugnęła do chłopca – rodzice na pewno wybrali ci takie, z którego będziesz zadowolony i dumny.
Wstała i spojrzała na zielarki, które akurat zeszły z misami. To właśnie one miały je nieść. Do Miry należało co innego. Zioła i dary to były sprawy dla znachorów, ona należała do strażników i pełniła funkcję reprezentacyjną.
Stanęła po lewej stronie Niemoja i czekała, aż Cirzpisława rozpocznie odprawiać rytuał. Kobieta odwróciła się, ukazując trzeci warkocz, taki sam jak te z przodu, i sięgnęła po garść ziół, obsypując nimi chłopaka, który parę chwil wcześniej wyswobodził się z objęć matki.
– Po raz ostatni tego wieczora, stoisz w tym domu jako Niemoj, syn Bogumiły. – Kolejna garść zmiażdżonych liści i kwiatów opadła na głowę i ramiona chłopca. – Następnym razem, gdy przekroczysz próg domostwa, będziesz nosić nowe imię, a Niemoj, który spędzał dotychczasowe życie pod opieką matki, stanie się mężczyzną.
Mira nie widziała twarzy Niemoja, lecz bez problemu mogła sobie wyobrazić jego minę. Nieważne, czy to był chłopiec, czy dziewczynka. Każde dziecko miało ją taką samą. Szczęście i euforia malujące się na okrągłych buźkach podkreślane były przez błyszczące z podekscytowania wielkie oczy.
– Niemoju, wyrusz w swoją ostatnią drogę!
Cirzpisława sypnęła kolejną garść mieszanki, a zielarki zaczęły nucić. Przewodnicząca w rytm muzyki ruszyła w stronę drzwi. Kiedy je otworzyła, do środka napłynęły dźwięki bębnów i głosów intonujących pieśń. Za Cirzpisławą szły znachorki z misami, a ich pieśń przeplatała się z męską, tworząc zgodną całość. Później próg przekroczyła Mira, a za nią Niemoj z matką. Wyszli na drogę, przy której po obu stronach stali mieszkańcy podziemnej siedziby bractwa. Pomiędzy domami widać było oświetlone konary Świętego Dębu.
To właśnie tam się kierowali.
Na polanie, co kilkanaście metrów płonęły ogromne ogniska, wokół których zgromadziły się liczne grupy, a ich śpiew wzmagał się, gdy tylko pochód ich mijał. Ławy ustawione naokoło ognisk uginały się od jedzenia i napitków.
Razem ze znachorkami stanęła naprzeciwko konarów świętego drzewa. Wyczuła jego wzrok na sobie, nim w ogóle na niego spojrzała. Siedział przy jednym z ognisk, opierając ręce na udach. Jego złote oczy śledziły każdy jej ruch. Czarne włosy, sięgające do ramion, zaczesane były do tyłu, przez co wyglądały, jakby dopiero co potargał je wiatr. Wiedziała, że to był zamierzony efekt. Przesunęła spojrzeniem po jego sylwetce. Wybrał strój w kolorach czerni i złota, który doskonale podkreślał jego posturę. Uśmiechnął się, unosząc kącik ust, a po plecach Miry przeszedł elektryzujący dreszcz.
Niemoj z matką szedł dalej za Cirzpisławą, krocząc w kierunku stołu ustawionego przy ogromnym pniu dębu. Czekał przy nim Sieciech, prawa ręka Przewodniczącej i główny znachor, który podczas świąt pełnił funkcję dawnego żercy.
Pieśń zakończyła się, gdy chłopiec zatrzymał się przy stole i spojrzał na starszego mężczyznę.
– Przyszedłeś pod Święty Dąb jako dziecko, Niemoju, synu Bogumiły. Dni twojego dzieciństwa kończą się i zachodzą wraz z dzisiejszym słońcem. – Zielarz wykonał ruch ręką, dając znak dziewczynom trzymającym misy, a gdy podeszły, wziął między palce szczyptę ziół i nakreślił na czole chłopca znak. – Stojąc pod świętym dębem, porzucisz dzisiaj tymczasowe imię, które chroniło cię od urodzenia przed nieszczęściem i złymi duchami. – Mira obserwowała, jak Sieciech sięga po leżący na stole sztylet. – Wraz z nastaniem dnia wkraczasz na ścieżkę, która wiedzie ku dorosłości, Boleborze, synu Mezanira.
Sieciech wykonał szybki ruch, ścinając warkocz chłopca, a zebrani na polanie zakrzyknęli, witając nowego członka społeczeństwa.
– Żegnasz dawne życie i opiekę matki wraz z włosami, które zgodnie ze zwyczajem postrzyżyn składacie wraz ze swoją rodziną z innymi darami Rodzanicom.
Zielarki trzymające gliniane misy przeznaczone dla boginek ruszyły w ich stronę. Idąca pośrodku dziewczyna wystąpiła i podeszła do Sieciecha, który wrzucił warkocz do misy. Odczekał, aż młódki odstawią dary na stół, i wziął od ostatniej naczynie z utartymi ziołami. Gwałtownymi ruchami usypał wokół chłopca okrąg, a resztki, które zostały na dnie, podpalił. Wzniósł naczynię nad głowę, a bębny odezwały się na nowo. Sieciech recytował modlitwę, a jego głos wznosił się i opadał, aż nagle przerwał. Ogień zgasł, a z naczynia zaczął unosić się dym o słodkim zapachu. Chwycił dłoń chłopca i włożył w gorący popiół. Dziecko jedynie skrzywiło się, mrugając szybko, aby pozbyć się napływających do oczu łez.
Na polanie panowała cisza. Nawet bębny zamilkły w oczekiwaniu.
Wszyscy wpatrywali się w stojących u podnóża drzewa.
Po chwili Sieciech wyciągnął dłoń chłopca i zdmuchnął resztki spalonych roślin. Bolebor uśmiechnął się szeroko, kiedy dostrzegł na nadgarstku upragniony trójkąt z rogami.
– Do strażników dołącza dzisiaj nowy adept! Przywitajcie nowego brata! Bawcie się i pijcie do białego rana!
Nikogo nie trzeba było namawiać dwa razy. Rozpoczęły się tańce i śpiewy, a Mira ruszyła w stronę swojego miejsca, które było wśród innych strażników.
~♰~
– Przez wieki katolicki fanatyzm sztarał się wymazać ze szwiadomości szpołeczeństwa naszą wiarę. Wymuszono na nasz, żebyśmy polewali nowo narodzone dziecko wodą podczasz jakiegoś chrztu zwanego przez tych głupców zmycziem grzechu pierworodnego czy czegoś takiego – powiedziała z pogardą Przeborka, przesuwając zamglonym od alkoholu wzrokiem po słuchającym zgromadzeniu i czknęła – posztrzyżyny i wiankowiny tak ważny i uroczyszty moment zabrano nam i wymuszono na dzieciach przyjmowanie komunii śzwiętej. – Zamilkła na chwilę, aby nadać chwili odpowiedniego wydźwięku. Zakołysała kuflem i upiła, jak na kobietę, spory łyk. – Dla świadomego Szłowianina coś nie do pojęcia – dodała szeptem, na co słuchający mężczyźni wymienili rozbawione spojrzenia. – A zaślubiny? Pogrzeby? – Ponownie przesunęła powoli wzrokiem po pierwszych rzędach, zatrzymując się na dłużej na każdej widocznej w blasku płomieni twarzy. – Zamiaszt połączyć przeznaczone szobie dusze w Śzwiętym Gaju, zamknięto nas w zimnych murach kościołów, które naoglądały się wiele niegodziwośzci. – Uniosła gwałtownie ręce, wprawiając w ruch szerokie rękawy swojej szaty. – Zdeptali sztosy pogrzebowe naszych przodków, zakopując zmarłych w „poświęconej ziemi"! Okradziono nasz! I obdarto! Zabrano nam nasze wiarę, tradycje i szymbolikę! W wielu miejszcach wygaszły ogniszka płonące podczasz obrzędów, gdzie żywioły przyrody łączyły szię obszerwowane przez bóstwa!
Mira pokręciła głową, zakrywając twarz dłonią. Sama wypiła trochę alkoholu, ale nie spodziewała się, że dowcipy i tańce zmienią się w kazanie Borki. Zdążyła już zapomnieć, że strażniczka po kilku głębszych stawała się Słowianką z krwi i kości pomstującą na prawa, którymi aktualnie rządził się świat.
– Otóż to, przyjaciele! Zosztaliśmy ograbieni i zapomniani – zakończyła smutnym czknięciem i dopiła ostatni łyk piwa.
– Oj, Przeborka, Przeborka – zaśmiał się Ciebor, przeżuwając kęs mięsa. – Tak jest i tego nie zmienisz.
– Z takim podejśzciem jak ty masz, to nigdy nicz szię nie zrobi – fuknęła, mierząc do mężczyzny pustym kuflem.
Mira miała dość. Nie usłyszała, jaka padła odpowiedź. Dopiła resztę trunku i spojrzała w stronę ogniska, przy którym siedział jej brat. Miejsce obok Luta, które jeszcze parę minut temu zajmował Ghost, było puste. Zerknęła na swoich towarzyszy, lecz byli tak zajęci dyskusją i w dodatku zbyt pijani, żeby zauważyli, jak wstaje od stołu i odchodzi.
Wyminęła płonące ogniska i ucztujących przy nich ludzi. Okrążyła suto zastawione stoły, przesuwając po nich wzrokiem. Nie mogła zaprzeczyć temu, że nie poszczędzono jedzenia i picia na uroczystość. Dzięki temu Starszyzna utrzymywała porządek w Bractwie. W końcu nie od dzisiaj było wiadome, że zadowolony człowiek to człowiek najedzony.
Mira spojrzała w stronę ław, które chwilę temu opuściła, i uśmiechnęła się kącikiem ust. Najedzony i napity.
Odwróciła się i zatrzymała wzrok na muzykantach, którzy z każdym kolejnym wypitym kuflem coraz bardziej fałszowali. Zauważyła, że nawet część zespołu gdzieś się zawieruszyła, a ich instrumenty leżały porzucone, co tylko utwierdziło Mirę w przekonaniu, że wymknięcie się przyjdzie jej łatwo.
Zerknęła na młodego znachora, który przystanął obok niej i coś mamrotał pod nosem, po czym wyminęła go. Minęła tańczących ludzi oraz skaczących przez ogniska młodzików, którzy tym wyczynem chcieli zaimponować swoim wybrankom.
Niespiesznie szła drogą prowadzącą do jej domu.
Gdy była już pewna, że żadne wścibskie oczy nie śledzą jej ruchów, zboczyła ze ścieżki, wchodząc pomiędzy drzewa. Oświetlana przez magiczne światła szła w głąb lasu, aż w końcu była otoczona wyłącznie przez naturę, a dachy domów dawno zniknęły z jej pola widzenia. Zamknęła oczy i wciągnęła głęboko powietrze, rozkoszując się zapachem mchu. Uśmiechnęła się, gdy poczuła obejmujące ją silne ramiona.
– Długo kazałaś na siebie czekać – zamruczał jej wprost do ucha niski głos Ghosta, a ją oblało ciepło.
– Zatrzymało mnie ciekawe kazanie Przeborki. – Odwróciła się do niego przodem, z uśmiechem błąkającym się na jej ustach.
– I to było ciekawsze niż ja? – Uniósł brew, udając obrażonego, jednak w jego spojrzeniu Mira zauważyła figlarny błysk.
– Mam być miła czy szczera? – spytała, nie mogąc powstrzymać cisnącego się na usta szerokiego uśmiechu.
– Czy ktoś ci już mówił, że masz wredny charakter? – zamruczał, chwytając jeden z jej warkoczyków i lekko pociągnął.
Mira uniosła brew, a od strony polany, gdzie nadal płonęły ogniska, dobiegł ich męski śmiech. Znajdowali się głęboko w lesie, oświetlanym przez porosty i grzyby, a skoro nawet tutaj usłyszeli dźwięki uczty, to mieli pewność, że nikt ich nie nakryje.
Ghost nie zamierzał dłużej czekać. Rzucił się niczym wygłodniałe zwierzę i przyszpilił Mirę do pnia, powoli przesunął nosem po krzywiźnie szyi, wywołując przyjemny dreszcz podniecenia na ciele Miry. Zbyt długo czekali na tę chwilę i zamierzali oboje ją wykorzystać.
Tradycje – pomyślała Mira – właśnie jedną z nich postanowili złamać. Nie był to pierwszy raz, kiedy zamierzali się kochać. W bractwie panowała zasada, że seks dozwolony był dopiero po śwaćbie.
Mira nie wiedziała, który raz złamią ten zakaz, i w tej chwili miała to głęboko w nosie.
Zacisnęłapalce na ramionach Ghosta, wbijając mu paznokcie w miodową skórę, i zatraciłasię w rozkoszy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top