Rozdział 21

36 266 rok
Po Redukcji
Rajkaro, Kalhela

Halden wmieszał się w tłum ludzi zgromadzonych na placu Petrela Levika. Pora była jeszcze wczesna, mimo to szedł w ścisku, a donośny gwar rozmów dobiegał do jego uszu ze wszystkich stron.

– Na Gwiazdy... – wymamrotał pod nosem, gdy dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, niespodziewanie przemknęły tuż obok, depcząc po jego butach.

– Przepraszam za nie! – wykrzyknęła nagle pewna kobieta. Wyglądała młodo; zdecydowanie zbyt młodo, by posiadać dwójkę tak sporych dzieci. Halden przysiągłby, że była mniej więcej w jego wieku; może młodsza o rok lub dwa, a może starsza – czasami ciężko było mu to stwierdzić, ponieważ kalhelskie dziewczyny zostały zmuszone, by dorosnąć o wiele za wcześnie.

Z ciężkim sercem obserwował, jak goniła za dziećmi. To były bliźniaki. Pięcioletnie. Halden odwrócił wzrok. Ciężka gula stanęła mu w gardle. Pięć lat temu zbyt wiele młodych dziewczyn urodziło dzieci, których nie planowało.

Halden ustawił się w długiej kolejce po przydział żywności oraz pracy. Nie potrzebował ani jednego, ani drugiego, ale przyszedł tu, ponieważ zamierzał lepiej odnaleźć się w nowej sytuacji. Co zresztą wcale nie było łatwe. Nie wyjechał z Rajkara jak pozostali żołnierze, mimo że dostał taki rozkaz. Sprzeciwił się dowódcy; oczywiście nie wprost, zwyczajnie zdezerterował i uciekł, nie informując nikogo o swoim planie. W oczach Vastradczyków już dawno był skreślony. W jego narodzie nie tolerowało się nieposłuszeństwa.

Z bólem rozmyślał o rodzinie. To, czego dokonał, musiało się na nich odbić. A nawet jeśli informacja o jego dezercji nie dotarła jeszcze do Vastrady, to wkrótce dotrze – wszyscy się dowiedzą; jego najbliżsi przestaną otrzymywać korzyści płynące z posiadania w rodzinie żołnierza, rodzice będą musieli opłacić niewiarygodnie wysoką karę, a rodzeństwo zacznie przeżywać o wiele trudniejsze chwile w Akademii Wojskowej.

Wkrótce zostanie pewnie także wydziedziczony. Straci obywatelstwo. Okryją go hańbą, której nigdy się nie pozbędzie. To, co robi, nie zostanie mu przebaczone, ponieważ nie dość, że został dezerterem, to w dodatku ukrywa informacje mogące obrócić losy całej wojny.

Kolejka szybko się przemieszczała. Mimo że na Placu Petrela Levika tłum ciągle gęstniał, cała procedura odbywała się zadziwiająco sprawnie. Według Haldena można było uznać to jako kolejny dowód na tezę, iż cały plan epidemii został uknuty przez rebelię już wiele miesięcy wcześniej.

Halden był jedną z pierwszy osób, którą zarażono. Zaczęło się od zaczerwienionych oczu. Później opuściła go energia; stracił siły, nie potrafił ustać w pionie. Skończyło się na wymiotach, które dręczyły go tak długo i były na tyle intensywne, że ostatecznie zamiast jedzenie czy żółć – Halden wypluwał krew. Cały etap choroby przeleżał w drgawkach na łóżku, wspominając życie, z którego wcale nie był dumny. Pewność, że zginie, nie opuszczała go nawet na moment. „To byłoby uczciwie" – myślał. – „Umrzeć zarażony czymś z Tevii". Lecz nagle zaczął czuć się lepiej. Wyzdrowiał z dnia na dzień. Nie poczuł ani ulgi, ani radości, ani nawet rozczarowania. To, czy przeżyje, okazało się dla niego całkiem obojętne.

Z jednej strony żałował, iż nie dopadła go karma za to, czego dokonał w Tevii, lecz jednocześnie cieszył się, że dalej mógł podążać śladem Harviego, który był kluczem do rozwiązania wszystkich problemów dręczących Krainę Ludów Zachodu. Dopiero z czasem zrozumiał, iż epidemia nie była przypadkowa, a starannie zaplanowana przez ludzi, którzy przejęli władzę. Oczywiście nie mógł mieć całkowitej pewności, lecz obserwował Harviego już tak długo, iż byłby w stanie się o to założyć.

Nagle na placu wybuchło zamieszanie. W jednej chwili tłum się zmniejszył – ludzie wielkimi grupami zaczęli skręcać w boczne uliczki odchodzące z Placu Petrela Levika. Halden rozglądał się skonsternowany.

„Oh" – To była jego jedyna myśl, gdy ujrzał medyków ubranych w specjalne kitle. Zauważył ich zaledwie kątem oka, ponieważ już chwilę później zniknęli w jednym z budynków. Nieśli ze sobą nosze. Ich usta oraz nosy były zakryte, a dłonie ubrane w jednorazowe rękawiczki. Przyszli po chorego.

Na placu rozgorzała panika. Tłum szybko się przerzedził. Gdy medycy chwilę później opuszczali blok z chorym na noszach, Halden był jedną z nielicznych osób, która nie uciekła.

– Też nie wierzysz, że to prawdziwa choroba? – Haldena zagadnął pewien starszy mężczyzna.

– Mam pewne wątpliwości – odpowiedział żołnierz zgodnie z prawdą.

– W takim razie jesteśmy w zdecydowanej mniejszości – rzucił nieznajomy. – Wystarczyła chwila, by cały tłum zniknął. Jednak zupełnie się temu nie dziwię. Te wszystkie objawy... one są takie prawdziwe. Naprawdę ciężko było mi sobie z nimi poradzić. Miałem wrażenie, że umieram. Pewnego dnia poprosiłem o papier. Chciałem napisać córce i wnuczce pożegnalne listy, jednak byłem na tyle słaby, że dałem radę wyskrobać tylko trzy koślawe słowa. Myślałem, że już się nie obudzę.

– Ja też – wyznał Halden. – W pewnym momencie wydawało mi się, że nie żyję. Czułem się zupełnie tak, jakbym zaczął przeżywać swoje życie na nowo – ostatnie zdanie wychrypiał ledwo słyszalnie.

Halden spędził w łóżku wiele długich dni, skazany na ciemność i głuchą ciszę, jaka panowała w mieszkaniu. Zdecydowanie miał nadto czasu, by myśleć, tworzyć plany, a także wspominać.

Miał jedenaście lat, mieszkał na obrzeżach vastradzkiej stolicy, pośród drzew i pięknych jezior, a każdego ranka budziły go promienie słońca padające na twarz przez okno pokoju. Otwierał oczy i ledwie chwilę później pełen energii wyskakiwał z łóżka. W podskokach przedostawał się do głównego pomieszczenia, gdzie rozsuwał zasłony, by oświetlić cały dom.

Uwielbiał wstawać pierwszy. Kochał poranki; fascynowało go obserwowanie, jak świat budzi się po długiej nocy.

Gdy jego rodzina była jeszcze pogrążona we śnie, szedł na pastwisko, by nakarmić konie oraz do stajni, w której trzymali większość rannych stworzeń, jakie udało im się znaleźć w lesie. Jego tata był zwierzęcym medykiem, a Halden już od małego marzył, by pójść w jego ślady.

Pewnego poranka jak zwykle wyszedł z domu chwilę po wschodzie słońca. Stanął na drewnianym ganku, gdzie z reguły sypiał szarobury, skrzydlaty akeri, którego przygarnął kilka lat wcześniej. Zdziwił się, gdy go tam nie było.

Fjori! – zawołał swojego akeri.

Cisza.

Zwierzę się nie pojawiło. Halden oszołomiony ruszył przed siebie. Od razu zauważył, że coś było nie tak. W drodze na pastwisko okrążył stajnię oraz stodołę, cały czas nawołując Fjori.

Na Gwiazdy – wymamrotał, dotarłszy do celu.

Ich pole – jeszcze wczoraj całkiem zielone – przybrało brunatny kolor. Halden zaczął rozglądać się oszołomiony. Z drzew spadły liście, kwiaty zwiędły, a tereny uprawne znajdujące się niedaleko pastwiska wyglądały na martwe.

Halden zerwał się do biegu. „Niemożliwe!" – pomyślał, zobaczywszy pole z bliska. Wszystkie uprawy...

To niemożliwe, niemożliwe, niemożliwe!" powtarzał, biegnąc w kierunku domu.

Mamo! Tato! – krzyknął od razu po przejściu przez próg.

Rodzice już nie spali. Krzątali się po kuchni, przygotowując śniadanie, nieświadomi stanu rzeczywistości poza domem.

Halden, co się stało? – zapytał ojciec.

Ja... pole... uprawy – wydukał. – Wszystko uschło. Wszystko.

Halden śnił o dniu, w którym terytorium Vastrady zaczęło gnić. W kolejnych etapach choroby wspominał głód, ciała zwierząt, jakie zakopali w ogrodzie wraz z tatą, a później Akademię Wojskową. Tam potarzano mu, iż atak na Kalhelę uratuje Vastradę i że żołnierze są w rzeczywistości bohaterami tak długo, aż w to uwierzył. Odczuwał dumę, ilekroć zakładał fioletowy mundur. Zakochał się w tej barwie.

– Wróciły wszystkie wspomnienia – odparł mężczyzna. Halden otrząsnął się z zamyśleń i powiódł spojrzeniem na podstarzałego rozmówcę. – Wojna. Krew. Postrzelone ciała, które leżały niemal wszędzie. Wszystko, co najgorsze. Doświadczyłem już kiedyś podobnych halucynacji. W czasie wojny straciłem naprawdę wiele. Żonę i dwójkę dzieci. Chciałem ze sobą skończyć. Poszedłem do lasu i objadłem się trujących pędów rikke. Natychmiast upadłem i zasnąłem, a halucynacje i wspomnienia dręczyły mnie przez dwie doby. Teraz, podczas choroby, nie były aż tak silne, jednak nie mam wątpliwości co do tego, iż podano nam coś podobnego do pędów rikke. To nie wirus, a jakaś dziwna mieszanka roślin, którą nas otruto.

Halden zdążył domyślić się tego już wcześniej.

Skinął głową.

– Tak. Możesz mieć rację – westchnął. Obejrzał się przez ramię. Na placu zostali już prawie sami. Zniknęli nawet rebelianci, którzy stali przy stoisku, wydając racje żywnościowe oraz przydzielając pracę. – Chyba będę się zbierał.

Starzec potaknął. Żołnierz nie skierował się ku mieszkaniu, z którego w dalszym ciągu obserwował Wolne Rajkaro. Miał jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Udał się w całkowicie przeciwną stronę – do biblioteki, gdzie miał nadzieję dowiedzieć się czegokolwiek na temat tłumaczki, która odpowiadała za śmierć Edvina.

* * *

Donośny odgłos wybuchu poniósł się po całej powierzchni Wolnego Rajkara; dotarł do uszu Harviego, który znajdował się po przeciwnej stronie dzielnicy, a także do ludności mieszkającej po drugiej stronie barykady. Był donośny. Przeszywający. Dla osób straumatyzowanych przez trzęsienie ziemi oraz wojnę, którą kojarzyli z ogłuszającymi dźwiękami wystrzałów broni palnej, z pewnością przyniósł wspomnienia strasznych chwil.

Harvi skulił się i osłonił głowę rękami – był to odruch, nad którym nie panował. Przez dłuższą chwilę pozostał bez ruchu. Nasłuchiwał. Wybuch okazał się zaledwie jednorazowy. Chłopiec odważył się wyprostować. Rozejrzał się po mieszkaniu, w którym przebywał już od godziny. Nic się nie zmieniło. Do wybuchu doszło gdzieś indziej.

„Gdzieś o wiele dalej" – uświadomił sobie po chwili namysłu. Jego reakcja była instynktowna i napędzona adekwatnym strachem, mimo że sam dźwięk nie okazał się zbyt głośny.

Spojrzenie Harviego spoczęło na nowo-poznanym rodzeństwie – Torinie oraz Ivie. Na twarzy dziewczynki zarysował się grymas przerażenia. Jej brat zadrżał, lecz szybko zacisnął zęby i uspokoił oddech. Bał się, lecz próbował grać silnego. Dla siostry. Harvi dobrze to znał –Iben również tak postępowała.

– Co to było? – zapytała Tori, ciągnąc brata za rękaw swetra.

– Bomba – odparł Harvi. Bez problemu potrafiłaby rozpoznać dźwięk wystrzału z broni palnej. Był krótszy, szybszy oraz poprzedzony odgłosem załadowania. Nie pomyliłby tego dźwięku z żadnym innym. Natomiast wybuch bomby, mimo że każdorazowo mógł brzmieć inaczej, również znał doskonale.

Huk, o wiele dłuższy. Wpierw głośniejszy, później cichszy.

Harvi podszedł do pierwszego okna. Nic. Przeszedł z salonu do kuchni, gdzie ponownie wyjrzał na zewnątrz. Ciemna smuga dymu unosiła się nad budynkami.

– Zaatakowali nas? – Głos Toriny drżał z przerażenia.

– Nie wygaduj głupstw – żachnął się Iva. – Oczywiście, że nie. To zapewne Regeneraci testują broń w ramach pokazu siły. Chcą udowodnić rebelii, że mamy się czym bronić i nie warto nas atakować.

Z oczu Toriny zniknął strach. Jej twarz rozświetlił uśmiech. Ivie wystarczyły raptem cztery zdania, by uspokoić siostrę. W głowie Harviego pojawił się obraz Iben, za którą całe życie ślepo podążał. Była dla niego autorytetem. Wzorem, którego posłuchałby bez chwili wahania. Torina wpatrywała się w brata z błyskiem w oku oraz ulgą. Był to sposób, w jaki Harvi zawsze spoglądał na Iben.

Nagle uświadomił sobie, że już w przyszłym miesiącu minie rok, od kiedy ją zamordowano.

Przeniósł wzrok na dziewczynkę. Potaknął.

– Nic, czym trzeba się martwić – potwierdził, mimo że oboje z Ivem znali prawdę. – Wracamy do pracy?

Rodzeństwo skinęło głową.

W Wolnym Rajkarze, aby dostać przydział jedzenia, trzeba było wpierw otrzymać robotę do wykonania. Poza barykadą sytuacja wyglądała podobnie. Jeśli chciało się jeść, a w wyniku zmiany władzy straciło się pracę, należało dostać nową. Z reguły była jednodniowym zleceniem, ponieważ rebelia jeszcze zbyt dobrze nie zdołała opanować całego miasta oraz unormować sytuacji.

Harvi od kilku dni otrzymywał przydział związany z przeglądaniem wolnych mieszkań. Miał szukać cennych przedmiotów, zwłaszcza w mieszkaniach, które dawniej należały do żołnierzy. Niektórzy z nich pakowali się w pośpiechu albo nie mieli, jak zabrać ze sobą sterty przedmiotów zgromadzonych w ciągu sześciu lat okupacji, przez co plądrowanie takich pomieszczeń okazywało się z reguły bardzo opłacalne.

Oczywiście Regeneraci oczekiwali, że wszelkie kosztowności zostaną już w następnej chwili zwrócone do strażnicy. Harvi omal nie parsknął na tę myśl szczerym śmiechem. Niepotrzebnie zatrudniali do tej roboty dzieciaki – przecież one dorastały w czasie wojny i sprytem posługiwały się równie biegle co językiem ojczystym.

Nie docenili Harviego, którego doświadczenie w plądrowaniu mieszkań i szukaniu w nich ukrytego jedzenia oraz kosztowności wykraczało poza ich możliwości poznawcze.

– Zajmiemy się tą częścią – rzucił Ivo, zerknąwszy na Harviego. – Ty możesz przeszukać łazienkę.

Harvi nie protestował. Właśnie takich słów oczekiwał po towarzyszu – ludzie na ogół spodziewali się, że najbardziej wartościowe przedmioty są ukryte w salonie albo kuchni, ponieważ to w tych pomieszczeniach znajdowało się najwięcej mebli, pośród których można było znaleźć dobrą skrytkę.

Harvi też tak kiedyś myślał. Jednak teraz wiedział, że ludzie, którzy naprawdę potrzebowali coś schować, gdzie indziej szukali kryjówek.

Łazienka była niewielka, prawie nieumeblowana Podłoga składała się z kafelków; Harvi uklęknął i po kolei zastukał w każdy z nich. Dźwięk za każdym razem rozbrzmiewał w taki sam sposób, dlatego szybko zrezygnował z tego pomysłu. W rogu znajdowała się mała komódka, na której już chwilę później Harvi stał, próbując dosięgnąć sufitu. Metoda była ta sama – stukał w różne miejsca, po czym czekał, nasłuchując pustych dźwięków.

„Jest!" – wykrzyknął w myślach.

Pchnął jeden z kafelków, który bez problemu ustąpił. Ręka Harviego zanurkowała w dziurze i już chwilę później natrafiała na chłodny, metalowy przedmiot. Harvi zastygł w miejscu. Spodziewał się różnych kosztowności – diamentów, wartościowych kand, brylantów, czegoś, co mógłby sprzedać i naprawdę dobrze zarobić. W żadnym świecie nie spodziewałby się zdobycia w taki sposób broni palnej.

Wyciągnął ją delikatnie. Jego serce biło szybko, lecz nie ze strachu, a ekscytacji. Broń. Wystarczyło wycelować i nacisnąć spust. Tylko tyle. Z tym niewielkim przedmiotem mógł wygrać walkę z nawet najsilniejszymi przeciwnikami. Przyglądał się mu z prawdziwą fascynacją. Najchętniej od razu zabrałby go ze sobą, jednak nie chciał ryzykować. Pod budynkiem czekał na nich wysoki, umięśniony Regenerat, który upewniał się, że nie wynosili więcej, niż powinni.

Harvi schował broń na swoje miejsce. Wróci po nią później.

– W łazience pusto – powiedział do Ivy, który dalej przeszukiwał salon.

– Ja znalazłem kilka puszek z jedzeniem, a Tori pieniądze. Włożyliśmy już wszystko do torby.

Harvi skinął głową.

– Szukamy jeszcze, czy już kończymy?

– Myślę, że możemy kończyć. Siedzimy tu już całkiem długo.

Wyszli z bloku, gdzie na dole czekał na nich (oraz na inne pracujące w pobliżu osoby) wysoki Regenerat. Był spięty. Jego dłoń nerwowo przeczesała włosy, a po chwili wygładzała brunatny, pogięty mundur. Harvi i rodzeństwo podeszło do niego żwawym, niecierpliwym krokiem. Regenerat poświęcił raptem chwilę, aby ich przeszukać – zajrzał do trzech toreb, które udało im się napełnić po brzegi, a następnie wsunął ręce do ich kieszeni. Przejechał dłońmi po tułowiach oraz udach całej trójki, a później przekazał ich innej Regeneratce, która towarzyszyła im w drodze do Strażnicy.

Harvi był niepocieszony. Gdyby chciał, spokojnie mógłby przemycić broń w bucie. Nie musiałby później kombinować i po nią wracać.

– Oh... – wymknęło się z ust Toriny, gdy znaleźli się na uliczce, z końca której wydobywał się dym.

Bomba została podstawiona tuż pod barykadę. Dym unosił się wysoko – był widoczny już niemal nad całym Wolnym Rajkarem, zepchnięty w różne kierunki przez wiatr, który szalał od samego rana. W ziemi ziała dziura – kostka brukowa wybuchła, gdzieniegdzie dało zauważyć się jej części; leżały w różnych miejscach razem z pozostałościami barykady. Worki z piaskiem pękły. Wokół panowało zamieszanie. Wartownicy pilnowali przejścia, aby nikt z zewnątrz nie przedostał się do środka. Regeneraci zarządzili mobilizację. Ludność zgromadzona wokół źródła dymu segregowała odpady i zamiatała ulice; pracowała w pocie czoła by odbudować barykadę.

Harvi wraz z rodzeństwem przemknęli obok niezauważeni. Zostawili w strażnicy wszystkie cenne znaleziska oraz klucz do mieszkania, a w zamian otrzymali po jednej racji żywnościowej na głowę. Ilość jedzenia, jaką tutaj dostawali, nie była duża; pozwalała jedynie zaspokoić tymczasowy głód. Ivo oraz Torina odebrali swoje racje i podziękowali za nie, choć w ich oczach czaiła się desperacja.

Harvi znał to uczucie. Doskonale pamiętał moment, w którym zrozumiał, że Tevia została oblężona, a mieszkańcy zmuszeni, by racjonować żywność, a także o nią walczyć.

Teraz – mimo że władze Rajkara dbały, by każdy mieszkaniec dostawał przynajmniej niewielką rację dziennie – nie potrafił zjadać wszystkiego, co otrzymywał. Z reguły starał się, aby poranna porcja starczyła mu na większość dnia, by z wieczornej móc zostawić połowę na później. Stare przyzwyczajenia sprawiły, że musiał się zabezpieczać i mieć pod ręką sporo zapasowego jedzenia.

Torina otworzyła opakowanie i zaczęła zajadać się z desperacją. Harvi schował swoje głęboko do kieszeni płaszcza.

– Hej, Ivo – zagadnęła dziewczynka brata. – Mówiłeś, że wybuch spowodowali Regeneraci. Dlaczego mieliby zniszczyć własną barykadę?

Harvi omiótł brunatny dym długim spojrzeniem. Przypomniał sobie pożar, jaki pochłonął Tevię. Dotychczas źle reagował na wspomnienia; odczuwał zawroty głowy, nadchodzące wymioty, albo rozpacz tak wielką, że upadał na kolana i nie potrafił się podnieść.

Teraz nie poczuł nic.

W jego głowie wspomnienia przeplatały się między sobą – walczył o życie, zabijał, zgniatał robaki, by łatwiej je było zjeść, oglądał morderstwa, zdrady, ciała pobite do ostatniego tchu, płomienie, zwłoki ludzi, których kochał – i mimo to szedł dalej. Ciężar wspomnień nie powalił go na ziemię. Nie odjął mu siły, choć również jej nie dodał.

Nie dokonał w Harvim żadnej zmiany.

Zwrócił się do dziewczynki, a kąciki jego ust nieznacznie się uniosły.

– Czasami tak się dzieje – powiedział. – Nie zawsze tak łatwo jest przewidzieć siłę wybuchu. Ale ostatecznie nic strasznego się nie stało. Tylko nieznaczna część barykady uległa zniszczeniu. Poza tym spójrz. – Harvi wskazał dłonią w odpowiednim kierunku. – Dziura w ziemi wcale nie jest taka duża. Najstraszniej wygląda dym, ale to wyłącznie wina wiatru. I pochmurnej pogody. Przecież od samego rana nad miastem krążyły ciemne chmury i mgła.

Po minie Toriny poznał, że mu uwierzyła.

Harvi wymienił spojrzenie z Ivem, który skinął w jego stronę z aprobatą.

– Nie jesteś stąd, prawda? – Pytanie pojawiło się znienacka.

Harvi zmarszczył czoło i zwrócił się w kierunku chłopaka.

– Skąd wiesz?

Ivo wzruszył ramionami.

– Przybyłeś tutaj całkiem sam – odpowiedział. – Poza tym nie wierzę, że jako rajkarczyk zdecydowałbyś się tu zamieszkać.

– Co masz na myśli? – zapytał zaskoczony Harvi, lecz już zaledwie po chwili zrozumiał ukryty sens słów Ivy. – Regeneraci nie byli w Rajkarze zbyt popularni, co?

Ivo parsknął.

– Można tak powiedzieć – podjął. – Niemal wszyscy zostali przekupieni przez żołnierzy. Dostawali na boku dużo pieniędzy i różne korzyści. Albo źle rozpatrywali sprawy zwykłych cywilów, albo w ogóle tego nie robili. W ciągu ostatnich miesięcy aresztowano bardzo dużo mieszkańców bez konkretnych powodów. Regeneraci powinni im pomóc; zbadać dowody, czy jakkolwiek upewnić się, że byli winni. Jednak oni nic nie robili. Czasami dla zachowania pozorów rozpoczynali małe dochodzenie, lecz po kilku dniach je ucinali. Regeneratów nienawidzą w tym mieście niemal wszyscy. To dlatego musieli zbudować Wolne Rajkaro.

Regeneraci w Tevii byli pomostem między cywilami a Vastradczykami. Zawsze stawali murem za swoimi, nawet gdy śledztwo, które prowadzili, wskazywało na winę Kalhelczyka. Swego czasu Iben dążyła do zostania Regeneratką. To był zasłużony zawód. Wszyscy trzymali za nią kciuki.

– Więc dlaczego tu jesteście?

Ivo zawahał się, a po chwili uśmiechnął.

– A dlaczego jest tu ktokolwiek? – odparł pytaniem. – Boimy się nieznanego. Nie mamy pojęcia, kim są ci, którzy przejęli władzę i nie chcemy przekonać się, do czego są zdolni.

Harvi nie dał po sobie poznać zaciekawienia.

– Zdolni? – Ciągnął chłopaka za język.

Ivo rozejrzał się po mieście. Ludzie tłoczyli się na ulicach. Rozmawiali zaaferowani, wpadali jedni na drugich, zmierzali w sam środek unoszącego się dymu. Nosili na plecach worki z piaskiem, wynosili z mieszań kolejne krzesła i stoły.

Ivo zgrabnym ruchem wyciągnął z kieszeni spodni metalowy kluczyk do mieszkania i przekazał go siostrze.

– Trzymaj – powiedział. – Idź zaopiekuj się Edrikiem.

Torina skinęła głową. Nie kwestionowała polecenia brata; nie zapytała nawet, kiedy ten zamierza wrócić.

Ivo obserwował odchodzącą siostrzyczkę, która już chwilę później zniknęła za drzwiami jednego z budynków.

Odwrócił się wprost do Harviego.

– Tak – zaczął ciągnąć temat, którego nie chciał poruszać przy Torinie. – Mówi się, że epidemia wcale nie wybuchła przypadkowa. Chodzą pogłoski, że to oni za nią odpowiadają. W końcu to takie wygodne. Przejąć miasto. Ustanowić w nim władzę. Rozpocząć rewolucję. Mówi się, że przejmują duże pomieszczenia; magazyny, czy chociażby szkoły. Że zamierzają w nich wyszkolić armię.

– Też słyszałem te pogłoski – rzucił Harvi. – Wiele osób na to czeka. Podobno od momentu trzęsienia ziemi i tego dziwnego wybuchu, który spowodował zniszczeniu kilku budynków, ludzie są o wiele bardziej zmotywowani do walki niż wcześniej. Mam wrażenie, że naprawdę chcą walczyć.

Ivo zapalczywie kiwał głową.

– Początkowo nie chciałem wierzyć w te pogłoski dotyczące epidemii. Nie rozumiałem, że Kalhelczycy byliby zdolni, by zaszkodzić innym Kalhelczykom. By ich zabijać w imię wolnego miasta.

Harvi zamrugał zszokowany.

– Zabijać?

– Nasza mama zachorowała – wyznał. – Trzydzieści dni temu. Zawsze budziła się jako pierwsza. Od dziecka była rannym ptaszkiem. Od razu szła do kuchni. Lubiła nas obudzić i przywitać ze śniadaniem na stole. Tego ranka to my obudziliśmy się pierwsi. Moje młodsze rodzeństwo uznało, że tym razem to oni zaskoczą ją śniadaniem. Przyrządzili coś prostego, usiedliśmy w kuchni i czekaliśmy, aż mama wstanie. Gdy jakiś czas później weszła do kuchni, spojrzała na nas... a jej oczy były całkiem przekrwione. Nie dało się dostrzec w nich białka. Nie wiedziałem, co robić. Słyszałem, że choroba jest zakaźna, gdy podejdzie się zbyt blisko, więc wyprowadziłem rodzeństwo z mieszkania i pobiegłem po jakiś medyków. Gdy zabierali naszą mamę na kwarantannę, było z nią już o wiele gorzej. Słaniała się na nogach i wymiotowała. Medycy pocieszali nas; mówili, że na pewno wyzdrowieje. Uwierzyliśmy im. To był początek epidemii. Nie słyszeliśmy jeszcze wtedy o śmiertelnych przypadkach. Jednak kilka dni później medycy wrócili. Powiedzieli, że mama nie przeżyła.

Harvi spuścił głowę w dół.

– Przykro mi.

Czy ta choroba będzie zabijać Kahleczyków? – Harvi odważył się zapytać Ribera. – Jeśli nie będzie, czy żołnierze w nią uwierzą? A jeśli będzie, to w jaki sposób przekonacie do siebie zwykłych mieszkańców?

Riber popatrzył na Harviego z typowym dla siebie błyskiem w oku.

Vastrada to naród, w którego religii istnieje pojęcie karmy. Choroba spadnie na nich jako kara za niedawne ludobójstwo – powiedział, spoglądając za okno, nie na Harviego. – Zaczniemy od dużych dawek. Dostaną je żołnierzy, którzy właśnie powrócili z Tevii. Szacujemy, że sześćdziesiąt procent zakażonych zginie. To wystarczy, by ich przekonać i wystraszyć. Szybko zaczną się pakować.

Jednak później będziecie również zarażać zwykłych Kalhelczyków.

Zmniejszymy dawkę. Będą przez to przechodzić łagodnie. Szybko wrócą do zdrowia.

Harvi nie dawał za wygraną.

Co z osobami uczulonymi na niektóre substancje? Z ludźmi, których organizmy są zbyt słabe?

Rebeliant milczał dłuższą chwilę. Harvi myślał, że już nie doczeka się żadnej odpowiedzi, gdy nagle z ust Ribera wypłynęły kolejne słowa.

Pomogą innym uwierzyć w prawdziwość epidemii.

– Regeneraci może i są nienawidzeni przez znaczną część społeczeństwa, jednak przynajmniej nie mordują zwykłych obywateli – podsumował Ivo.

– Jesteś tutaj z dwójką młodszego rodzeństwa? – zapytał Harvi.

– Tori ma dziewięć lat, a Edrik pięć.

– Co zamierzacie zrobić? To oczywiste, że Wolne Rajkaro jest tylko tymczasowe. Z twoich słów wnioskuję, że reszta mieszkańców, żyjąca poza barykadą, pała do Regeneratów wielką nienawiścią. Ta bomba to tylko początek. Regeneraci posiadają broń. W strażnicy jest wiele dokumentów na temat różnych mieszkańców, żołnierzy i Vastrady. Tamci władcy z pewnością będą chcieli je posiąść. Na razie próbują odnaleźć się w nowej sytuacji, lecz już pewnie niedługo będą myśleć nad planem przejęcia Wolnego Rajkara.

„Poza tym mogą się domyślać, gdzie jestem" – pomyślał.

– Stąd trzeba uciekać. Z całego Rajkara. – Głos Ivy był stanowczy. – Regeneraci pewnie nie będą chcieli nas wypuścić. Jesteśmy jeszcze młodzi. Powstrzymujemy ludzi przed atakiem. Na razie nikt nie chce szturmować dzielnicy, gdzie mieszkają dzieci, kobiety w ciąży i starcy. Jednak to nie będzie powstrzymywać ich wiecznie. Dlatego trzeba stąd zwiewać.

– Proponujesz mi wspólną ucieczkę?

– Tak – odarł. – Nie poradzę sobie z Tori i Edrikiem. A ty jesteś sam. Wygląda na to, że też potrzebujesz jakiś sojuszników.

Potrzebował, nawet jeśli nie zamierzał żadnemu z nich zaufać.

Skinął głową.

– Dobrze – podjął Ivo. – W takim razie zaprowadzę cię do kogoś, kto okaże się niezwykle pomocny

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top