□59□
Nadszedł wieczór. Carol opuściła już Wzgórze, mimo że proponowano jej nocleg w osadzie, ale kobieta nie dała się namówić.
Lara wyszła z stołówki gdzie mieszkańcy spożywali kolację. Poszła prosto do lecznicy gdzie zastała Siddiqa oraz Michonne siedzących przy łóżku gdzie leżała Rosita. Kobieta miała bandaż na głowie i nadal nie ocknęła się od chwili gdy Paul i Aaron odnaleźli ją w lesie.
-Przyniosłam wam coś do jedzenia.- Lara podała im talerzyki na których był posiłek. Nie poszli na stołówkę choć Tara ich zapraszała więc ciemnowłosa stwierdziła że przyniesie im posiłek by choć trochę zjedli.
Oboje podziękowali i zaczęli jeść. Lara przysunęła sobie krzesełko bliżej łóżka i usiadła.
-Nic nie wiemy co się stało?- zapytała ciemnowłosa. Siddiq dość szybko skończył jeść, a raczej zjadł tylko trochę i odłożył talerzyk. Bardzo się martwił o stan Rosity. Kobieta była w ciąży, a ojcem dziecka był właśnie on.
-Nic nie wiemy.- powiedział smętnie mężczyzna i z troską patrzył na nieprzytomną czarnowłosą.
Jack szedł z Henrym w kierunku stołówki. Przy jednym z kamperów brunet zauważył siedzącą Jade. Nastolatka zauważyła go i skinęła do niego głową by do niej dołączył.
Jack zatrzymał się, Henry również to zrobił choć był zdezorientowany czemu brunet stanął.
-Idź na stołówkę. Później dołączę do ciebie.- brunet klepnął Henry'ego w ramię po czym odszedł szybszym krokiem.
-Ale... - odezwał się blondyn, ale jego przyjaciel nie zatrzymał się.- nikogo tam nie znam i będę sam.
Henry widział jak Jack podchodzi do jakiejś dziewczyny, a później razem z nią zniknęli między kamperami. Stał jeszcze chwilę w miejscu, ale w końcu ruszył do stołówki.
Lara otworzyła szybko oczy gdy poczuła jak łokieć zsuwa się z oparcia krzesełka. Kobieta przysnęła na krótki moment gdy razem z Siddiq'em i Michonne nadal siedzieli w lecznicy.
- Może idź się przespać?- zaproponowała Michonne.
-Posiedzę jeszcze trochę.- powiedziała Lara. Nerwowo przygryzła wargę. Było już późno a Daryl, Paul i Aaron nie wrócili jeszcze z Eugene'm. Martwiła się, ten incydent był dziwny. Żałowała że nie miała okazji wyruszyć z nimi.
Nagle Rosita ocknęła się. Kobieta przebudziła się wystraszona jakby coś złego jej się śniło. Z strachem rozejrzała się po pomieszczeniu i dopiero po chwili zdała sobie sprawę że jest bezpieczna.
-Spokojnie nic ci nie grozi.- powiedział spokojnym tonem Siddiq, ale Rosita nie wyglądała na uspokojoną.
-Eugene, gdzie on jest?
-Daryl, Jezus i Aaron poszli go szukać. Niebawem wrócą.- powiedziała Michonne.
-Musimy im pomóc.- Rosita chciała wstać, ale Siddiq nie pozwalał jej.
-Poradzą sobie.
- Nie. Oni nie wiedzą... - mimo że Siddiq nie chciał by Rosita wstała to kobieta i tak to zrobiła.
-Czego nie wiedzą?- dopytała Lara gdy Rosita nie dokończyła, a w jej oczach była obawa.
-Szeptali między sobą. Gonili nas. Ci sztywni zachowywali się jakby myśleli.
To co Rosita powiedziała było przerażająco bo jak to możliwe by sztywni mogli mówić? A może z powodu silnych emocji kobieta inaczej zapamiętała to co się wydarzyło? Nie było pewnej odpowiedzi, ale woleli nie ryzykować.
Lara razem z Michonne oraz Magną i Yumiko, które bardzo chciały im pomóc ruszyły by odnaleźć Daryl'a, Aarona, Jezusa i Eugene.
Gdy biegły przez cmentarz spowity w mroku i unoszącej się mgle, która utrudniała widoczność Lara czuła rosnący niepokój. W głowie miała najgorsze myśli, bała się że nie zdążą ich znaleźć, że więcej ich nie zobaczy.
-Tam!- krzyknęła Michonne i wskazała bramę gdzie po drugiej stronie były jakieś postacie.
Gdy podbiegły do bramy, która nie chciała się otworzyć okazało się że po drugiej stronie był Eugene, Aaron i Paul.
Eugene złapał bramę i razem próbowali ją otworzyć. Nie było łatwo ponieważ żelazna konstrukcja była zardzewiała.
-Gdzie Daryl?- zapytała Lara gdy w końcu udało się wystarczająco otworzyć bramę i Eugene przeszedł na drugą stronę.
-Miał odciągnąć uwagę trupów, ale one i tak poszły za nami.- wyjaśnił na szybko Eugene.
Aaron również zdążył przejść przez bramę. Paul został w tyle by zabić kilku sztywnych.
-Uciekaj stamtąd!
Lara trzymała dłoni na kratach gdy jej spojrzenie zetknęło się z wzrokiem Paula. Mężczyzna posłał jej lekki uśmiech po czym zamachnął się i zaczął dobijać ostatnie trupy. Był już blisko bramy i zamachnął się by zabić jeszcze jednego sztywnego, ale wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Postać zrobiła unik, obróciła się i stanęła za Paulem wbijając mu długie ostrze w plecy trafiając bezpośrednio w serce.
-Nie!
Rozpaczliwy krzyk zarówno Aarona jak i Lary rozniósł się po cmentarzu gdy Paul upadł martwy na ziemię.
Lara przeszła przez bramę, a za nią pozostali. Kobieta rzuciła się w kierunku osoby albo czegoś co zabiło jej przyjaciela. Postać chciała się cofnąć by uciec, ale maczeta ciemnowłosej pozbawiła go głowy.
Lara czuła niezmierzoną furię zmieszaną z rozpaczą. Zaczęła zabijać szwendaczy bez opamiętania. Nawet nie zauważyła że Daryl dołączył do nich i pomógł im pokonać trupy. Dopiero gdy zagrożenie zniknęło ciemnowłosa zatrzymała się. Z maczety którą trzymała w ręku skapywała bordowa ciecz. Kobieta przyjrzała się ostrzu. Krew wyglądała na świeżą.
-To maska.
Jej uwagę przykuł głos Daryl'a. Mężczyzna zdjął z głowy martwej osoby skórę która była maską, miała nawet sznurki by móc ją przywiązać aby nie spadała z głowy.
Ciemnowłosa nie zwracała uwagi o czym Daryl rozmawiał z Michonne. Podeszła do Aarona, który klęczał przy ciele Paula. Kobieta upadła na kolana. Drżącą ręką dotknęła ramienia przyjaciela. Krew płynęła z jego rany w klatce piersiowej niczym strumień życiodajnej wody. Nie miała okazji z nim porozmawiać. Tyle czasu zmarnowała. Mogła go odwiedzić wcześniej, ale była zbyt zajęta własnym życiem. Słone łzy spłynęły po jej policzkach.
Szepty. Ciche głosy rozniosły się po cmentarzu i dobiegały z różnych stron. Głosy otaczały ich. Wszyscy gwałtownie stanęli w gotowości wyczekując niebezpieczeństwa. Obserwowali okolicę próbując wyostrzyć wzrok, ale mgła utrudniała widoczność.
Pojawiły się truposze, choć nie mieli pewności czy aby na pewno to sztywni czy ludzie udający ich. Było ich zbyt wielu. Musieli uciekać. Lara z Aaron chwycili ciało Paula i przeciągnęli go przez bramę, później przeszli pozostali. Daryl zablokował bramę metalowym prętem. Zaczęli uciekać z cmentarza.
□■□■□■□■□■□■□■□■□■□
Jack stwierdził że jest palantem gdy wyszedł z opustoszałej już stołówki. Zapomniał że miał dołączyć do Henry'ego. Zbyt długo rozmawiał z Jade, czas kolacji się skończył i nikogo nie było już w budynku.
-Nie ma go tam?- zapytała Jade.
-Oczywiście że nie ma.- powiedział opryskliwie.- Zapadła noc do cholery jasnej!
Nastolatek z złością kopnął plastikową beczkę stojącą przy budynku. Beczka przewróciła się i wylała się z niej resztka wody.
-Może zapal na uspokojenie.- zaproponowała nastolatka, ale zdenerwowane spojrzenie chłopaka sprawiło że spięła się.
-Pierdolić palenie!- wykrzyknął wściekle. Jade cofnęła się gdy brunet machnął gwałtownie rękoma. Jack ustał w miejscu i przetarł nerwowo twarz dłonią. Musiał się uspokoić. To nie był czas na robienie scen.
-W porządku? Dziwnie się zachowujesz.- stwierdziła karmelowłosa. Ten jego nagły wybuch wywołał w niej lęk. Ledwo go zna, a jak dla niej wygląda na osobę która bez problemu mogłaby komuś zrobić krzywdę i jeszcze sprawiło by to mu przyjemność.
-Nie jestem świrem.- spojrzał na nią i wskazał na siebie palcem. Zauważył w jej spojrzeniu niepewność. Trzymała dystans od niego jakby się go bała, a nie chciał tego. Polubił ją i nie chciał by postrzegała go za szaleńca.- Tylko samolubnym, biseksualnym palantem, który ma problemy z agresją i nałogowo pali marihuanę, a do tego przyczynił się do śmierci własnego ojca.
Jade spojrzała na niego niezręcznie. Jack zaśmiał się krótko zdając sobie sprawę co przed chwilą powiedział. Nigdy nie był aż tak szczery ani sam z sobą ani z kimkolwiek innym. To było dziwne że wyznał prawdę o sobie, ale był tak sfrustrowany i krył w sobie tyle emocji że to samowolnie z niego wyleciało.
-Potrzebny ci terapeuta.- stwierdziła z odrobiną rozbawienia by rozładować napięcie. Uśmiechnęła się lekko i zbliżyła do chłopaka pokazując mu że się go już nie obawia.
-A znasz jakiegoś?- zapytał z uśmiechem. To było miłe że nie zwyzywała go od popaprańców i nie uciekła od niego. Miło było poznać kogoś kto nie oceniał Cię zbyt pochopnie.
-Nie, ale umiem uważnie słuchać.
-Chętnie skorzystam z twoich usług, ale innym razem.- był wdzięczny za jej propozycję, ale w tej chwili musiał naprawić swój błąd.- Muszę znaleźć przyjaciela i go przeprosić.
-Rozumiem. Daj znać jak będziesz chciał pogadać. Na razie.
Jade pożegnała się z brunetem.
Nastolatek ruszył w poszukiwaniu swojego przyjaciela. Tara naprowadziła go na trop, a raczej powiedziała mu wprost gdzie znajduje się Henry i co zrobił.
Jack wszedł do piwnicy gdzie znajdowały się cele dla osób, które zrobiłby coś złego lub niewłaściwego. A okazało się że Henry coś przeskrobał. Upił się.
-Skoro miałeś trafić do celi mogliśmy to zrobić razem.
Jack stanął przed celą gdzie siedział Henry. Blondyn siedział na tapczanie i trzymał na kolanach wiaderko. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach wymiocin.
-Spójrz na siebie. Zostałeś na trochę sam i już stałeś się przestępcą. Myślałem że tylko ja namawiam cię do złego.- powiedział z zuchwałym uśmieszkiem na ustach.
-Jak masz tak gadać, to lepiej sobie idź.- mruknął blondyn.
-Nie obrażaj się.- brunet oparł się ramieniem o kraty celi. Zrobił smutną minkę i palcem przejechał po policzku udając że to spływająca łza.- Jest mi przykro.
-Na ile te przeprosiny są szczere?
-Z wściekłości na siebie przewaliłem niewinną beczkę.
-Czyli są szczere.
Jack uśmiechnął się wiedząc że Henry przyjął jego przeprosiny mimo że nawet nie wypowiedział tego słowa, choć w jego przypadku nawet odrobina skruchy była nietypowym zjawiskiem.
-Będziesz kiblować tu dwa dni?
-Niestety tak. Miałem fart, że Earl mnie nie wyrzucił. Nie darowałbym sobie tego, że przez swoją lekkomyślność zawiódłbym mamę i innych.- wyznał z smutkiem i żalem do samego siebie.
-Ze mną nikt by cię nie złapał. Z jakimi dupkami byłeś skoro cię zostawili?
-Gage, Addy i Rodney.
-Kojarzę ich. Masz radę na przyszłość, nie dawaj namówić się innym na picie, z wyjątkiem mnie oczywiście.- stwierdził z uśmiechem na co Henry wywrócił oczami.
-W zasadzie to z twojego powodu z nimi poszedłem. Wystawiłeś mnie dla jakiejś dziewczyny.
-No wiem. Moja rada na przyszłość, nie wystawiaj przyjaciela choćby nie wiem co. No i ta dziewczyna ma na imię Jade.
-Chodzicie ze sobą czy co?
-Nie.- skrzywił się gdy w ogóle pomyślał o tym że mogliby być parą. Jade była ładną dziewczyną, ale w ogóle nie była w jego typie. Jedyne co mogłoby ich łączyć to przyjaźń, nic więcej. Byli z byt do siebie podobni z charakteru, nie dałby radę wytrzymać zbyt długo z kimś takim.- To tylko zwykła znajomość.- powiedział stanowczo na co Henry skinął jedynie głową ponieważ od wypitych procentów zemdliło go. Pochylił się nad wiaderkiem i zwymiotował. Po pomieszczeniu rozniósł się śmiech Jack'a na co Henry pokazał mu środkowy palec.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top