Powrót do punktu wyjścia

Johnny Lawrence
°°°°

- Wiecie już czym jest karate?

Siedzieliśmy na trawie w jakiejś dziwnej pozycji? Kwiat lotosu?
Nie istotne.
Wiał lekki wiatr, który rozwiewał mi włosy, ale pierwszy raz mnie to nie irytowało.
Było jeszcze jasno, choć słońce chyliło się ku zachodowi.

- Tak, sensei.- odpowiedzieliśmy z Dutchem.

To już nie było przywiązanie do Kreese'a. To był szczery szacunek, dla tego małego człowieka, który zrobił dla nas więcej niż ktokolwiek.

- Wiecie kiedy walka jest uzasadniona?- pytał spokojnie dalej.

Japończyk stał przed nami, co często robił Kreese.
Jednak była jedna ogromna różnica.
Kreese zawsze musiał czuć się od nas lepszy, ważniejszy, silniejszy, szybszy.
Stał nad nami, patrząc na nas jak na gorszych, podczas gdy Miyagi traktował nas na równi z sobą.

- Tak sensei.

- Wiecie kiedy należy odpuścić?

- Tak, sensei.

- Wiecie czym jest równowaga?

- Tak sensei.

- Dutch, czy powstrzymuje cię brak wsparcia?- spytał go.

Kolejna zadziwiająca rzecz.
W ciągu zaledwie kilku tygodni, staruszek poznał nas bardziej niż ktokolwiek, przez lata.
Wie jacy jesteśmy w środku, zna nasze demony przeszłości, zna lęki jakie skrywaliśmy.
I będzie jedyną osobą, której nie zabijemy za posiadanie takiej wiedzy o nas.

- Odkąd tu jestem, nie wiem czym jest brak wsparcia.- odparł.

Ładnie ominął odpowiedź, by się nie zwierzać, ale czy mogłem mieć mu za złe?

- Johnny, czy walczysz w innej sytuacji niż zagrożenia?- spytał, tym razem mnie.

- Nie, sensei- odpowiedziałem.

- Okazujecie przeciwnikowi szacunek.- stwierdził.

- Tak sensei!

- Wiem. To nie było pytanie.- rzekł z pewnością i uśmiechnął się delikatnie, na co się zaśmialiśmy.

- Więc jaka jest odpowiedź na moje pytanie?- spytał znowu, gdy nasza dwójka się uspokoiła.

Pierwszy odezwał się Dutch.
A szczerze? Już myślałem, że w życiu nie wymyśli odpowiedzi na to.

- Droga, którą musiałem obrać to droga honoru. To jedyna rzecz jakiej brakowało w mojej walce, moim życiu. Grałem nieczysto na zawodach, uderzając w kontuzjowane miejsca na ciele przeciwnika, uderzając w nieprzepisowe miejsca gdy sędziowie tego nie widzieli. Wykańczałem przeciwnika, który ledwo przytomny leżał, choć już wygrałem.
Walczyłem tylko po to by zadowolić Kreese'a i myślałem, że jest to okej.
Teraz wiem, że jest to niegodne i nie ma nic wspólnego z karate.
Na turnieju nie będę bał się przegrać i przyznać, że był ktoś lepszy.- zakończył.

- Nawet jeśli to będzie LaRusso?- spytałem śmiejąc się.

- Zamknij się stary.- odpowiedział z małym uśmiechem.

- Johnny, twoja kolej.- kazał Japończyk.

Spojrzałem w niebo, które przybrało barwę wielu odcieni od czerwonego, przez pomarańczowy, do różowego.
Widziałem w tym momencie jasno, co będę musiał zrobić. Tak mi się wydawało.
Pomyślałem o Sarze. Odetchnąłem świeżym powietrzem, zanim odezwałem się powoli:

- Jestem wojownikiem i ta droga jest jedyna jaką znam, więc dalej nią podążam. Chcę móc spojrzeć w lustro i widząc swoją twarz, nie wstydzić się za to kim jestem.
Nauczyłeś mnie właściwie rozumieć "drogę pięści" przez co odnalazłem równowagę. Przez co wiem, co jest właściwe w danej sytuacji.
Nie poddam się tak łatwo, bo mam dla kogo walczyć i chcę wyjść zwycięsko ze wszystkiego za co się zabiorę. Ten turniej już nie jest daniem nauczki Danielowi. Nawet nie walczę w nim tylko o siebie.
Walczę teraz dla mojego dziecka, żeby ono nie musiało, żeby miało lepsze życie.- skończyłem.

Miyagi spojrzał na mnie aprobująco. A ja miałem nieodparte wrażenie, że w jego oczach jest jakiś delikatny błysk dumy, z naszej dwójki.
Ale odegnałem te myśli.
Będzie mógł być dumny, dopiero po mistrzostwach.
A ja uświadomiłem sobie, że znowu chcę zrobić wszystko dla człowieka, który dał mi szansę.
A napewno, nie chcę go zawieźć.

- Więc wasz trening oficjalnie się zakończył. Wysłuchajcie jeszcze ostatniej rady.- powiedział, robiąc chwilową przerwę, by zebrać myśli.

Podszedł do podestu, na którym usiadł po turecku i w końcu się odezwał:

- Wiecie, że największa wartość wojownika zakorzenia się w jego sercu, gdy mimo wielkiego strachu; staje w obronie tego w co wierzy.
Ale musicie też być rozważni i nie narażać się.- mówił spokojnie, ważąc słowa.

Spojrzeliśmy na siebie z Dutchem, ale kiwnęliśmy głowami w stronę Japończyka, dając mu do zrozumienia, że wiemy o co mu chodzi.
Po pożegnaniu się, gdy mieliśmy już odjeżdżać, zdjąłem kask, mówiąc:

- Jedź już. Beth pewnie czeka.

Słowa starca nie dawały mi spokoju.

- Taa, do jutra stary. Niech Sarah da ci się wyspać.- powiedział sugestywnie, śmiejąc się cicho i po chwili obserwowałem tylko siwy dym, wspomnienie stojącego chwilę temu motoru.

- Dałeś nam takie sprzeczne lekcje, Panie Miyagi.- powiedziałem podchodząc do staruszka, który chyba medytował?

Oh ludzie, jeśli znów będzie mi mówił metaforami to przysięgam...nic nie zrobię.

- Czyż dobro i zło nie jest ze sobą sprzeczne i tak idealnie pasujące zarazem?

Noż ja pierdole.

- Może? Bardziej bym chciał żebyś po prostu powiedział mi co mam robić.- odrzekłem, siadając.

- Nie mogę tego zrobić Johnny-san.- mruknął, zamykając oczy.

- Oh no weź. Jedna sugestia.- poprosiłem, podciągając kolana do klatki piersiowej i obejmując je ramionami.

- Wyśpij się przed turniejem i nie jedz pizzy na śniadanie.- powiedział drażniąco.

- Fajnie. Już wolę, gdy walisz metaforami.

Staruszek westchnął, chyba już mając mnie dość.

- Czy macie dokładny plan na to jak postąpić na turnieju walcząc, jak postąpić z Kreesem i jak zmierzyć się z tym co wam powie albo zrobi, tak w trakcie zawodów, jak i po nich?- spytał, trudnym do odgadnięcia tonem głosu.

- Przyznaję, że niewiele o tym myśleliśmy, ale...

- Sarah trochę opowiedziała mi o Kreesie. Ta dziewczyna bardzo się o was martwi. Nie przewidzę co zrobi wasz mentor, ale jeśli sytuacja zrobi się ciężka słuchajcie się go, bawcie się dalej w pozory.- kazał wprost.

- Ale to skreśli wszystko co robiliśmy z tobą.- powiedziałem.

- To jedynie pokaże...- przerwałem mu

- ...że zawsze byliśmy tchórzami.

- ...że jesteście rozważni. - powiedział, ignorując moje słowa.

- Rozwaga? Znów się czuję jakbym nie miał żadnego wyboru.- przyznałem z goryczą.

- Przyzwyczajaj się.- odrzekł, ale nie było w tym złości, ostrości, czy złośliwości.

Raczej spokój, melancholia i sugestia, że tak często wygląda życie.

- Mam wybierać między ucieczką ze strachu, przed zemstą Kreese'a, a ponowną walką bez honoru. Jedno i drugie będzie dla mnie porażką...

- Masz wybrać między opieką nad Sar i waszym dzieckiem, a zrobieniem z niej samotnej matki.- powiedział i pierwszy raz wyczułem w jego głosie ostrą nutę, coś na wzór ostrzeżenia.

- Ja nie...

- Niech każdy z was słucha własnego serca, a wasza dwójka dodatkowo, waszych kobiet. Jedź już do niej.- powiedział, kończąc rozmowę, a mi nie pozostało nic innego jak jechać do domu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top