Pocałunek nie ułatwia myśli o rozstaniu

Chłopaki siedzieli u mnie długo. Do późnych godzin nocnych, albo wczesnych porannych.
Chciałam się upewnić, że wszystko jest okej i że napewno w miarę przyswoili fakt co ich czeka.

Początkowo wątpiłam, że wszyscy w to wejdą myślałam, że najtrudniej będzie z Dutchem. O dziwo był pierwszy, który zadeklarował odejście od Kreese'a. Byłam szczęśliwa wiedząc, że jego lojalność jest z Johnny'm i resztą chłopaków.
Tak naprawdę nawet gdyby się nie zgodził, którykolwiek z nich, doskonale bym to rozumiała.
W końcu był ich sensei od wczesnych nastoletnich lat i nie można mu zabrać tego, że ukształtował ich.
To, że Johnny chce się mu sprzeciwiać zwłaszcza, że chłopak traktował go jak postać ojca, już jest poza moim pojęciem, ale będę go w tym wspierać.

LA to jakie zdanie będzie miał Bobby, było dla mnie wiadome od razu.
On nie potrafiłby specjalnie kogokolwiek skrzywdzić i jak widać liczy się dla niego rodzina, a nie zadowolenie Kreese'a. Jest właściwie jedynym uczniem Cobra Kai, co do którego cały czas miałam głębokie rozkminy jak się znalazł w tym dojo.
W końcu, tak jak kiedyś mówił, oni wszyscy się uzupełniają i to był widać, jeden z powodów.
Długo rozmawialiśmy razem, co o tym wszystkim uważają i sądzę, że wszystko idzie w dobrą stronę.
Nasze plany w tej chwili nie wykraczały poza datę turnieju, przynajmniej do czasu, gdy nie nawinął się temat końca liceum:

— Ej ludzie. Nie macie teraz wrażenia, że to będzie koniec?— spytał Tommy.

— Pff. Czegoś koniec napewno.— odparł Jim.

— Co ty chrzanisz Tommy?— spytał Dutch, marszcząc brwi.

— No wiecie, to Cobra Kai nas połączyło. Dzięki temu działamy tak jak teraz i...

— Naprawdę chrzanisz.— warknął Dutch.

— My tylko odejdziemy z dojo. Nic innego się nie zmieni.— powiedział Johnny, sam chcąc w to wierzyć.

Po tym jak chłopakom załączył się depresyjny mood, nie miałam co tu robić. Obawy Tommy'ego nie są zupełnie nieuzasadnione i będą musieli sami to przepracować. Odchodzenie ludzi i tracenie znajomych jest częścią życia, lepiej jest chyba przy tym uważać, że ktoś znika by zrobić miejsce dla nowej, lepszej znajomości.

W ciemnym holu znalazłam Bobby'ego. Myślałam, jak mam odebrać to, że nie siedział z chłopakami. Chłopak opierał się o ścianę w zamyśleniu, ręce miał splecione na klatce piersiowej.

— Nie siedzisz z nimi?

— Nie chciałem by udzielał mi się ich nastrój.— wzruszył ramionami.

— Taak, ta sytuacja dużo zmienia i wydaje się gorzka, a Tommy jeszcze dowalił z tym rozłamaniem się waszej grupy.

— Naszej. Mam wrażenie, że jesteś w niej najbardziej potrzebnym członkiem.

— Tak naprawdę wszystko spadnie na barki Johnny'ego wiesz? Potrzebuje teraz cholernie dużo wsparcia od nas wszystkich, a samo to, że zdecydował się buntować przeciwko Kreese'owi jest godne podziwu.— zakończyłam.

Bo to nie jest tylko bunt przeciwko nauczycielowi.
To jest opuszczenie strefy komfortu, to jest przeciwstawienie się największemu autorytetowi, to jest zrezygnowanie z jedynego życia jakie znasz i mogłoby się wydawać, że będzie to zgubieniem z oczu wybranego celu.
Kreese bez wątpienia zawiedzie się tej nocy na swoim asie, a Johnny będzie musiał być gotowy na wszystkie następstwa tego.

— Tak, bez wątpienia. Ale to ty wszystko zapoczątkowałaś. Bez ciebie nadal nie widzielibyśmy nic złego w walce nauczanej przez Kreese'a.

— Przesadzasz.— powiedziałam, opierając się o ścianę, obok bruneta.

— Nieprawda. Prędzej czy później część z nas stoczyłaby się na samo dno.

— Wiem. Widziałam to od początku i bałam się tego.— przyznałam.

— Ale Tommy też ma rację. — stwierdził.

— Bobby.

— Naprawdę. Każdy z nas wyjedzie, nie zatrzyma nas Cobra Kai. W pewnym momencie na studiach, też przestalibyśmy do siebie pisać.— mówił znieczulonym tonem.

— Przestań, proszę. Nie wiesz jak będzie.

To bolało. To bolało mnie, a co dopiero tych chłopaków, którzy byli sobie bliscy od sześciu lat.

— Prawda boli, co? Ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że przyszłość nigdy nie wygląda tak, jak byśmy chcieli.

— Miał rację?— spytałam gorzko, rozpoznając swoje słowa.

— Kurewsko wielką.— powiedział chłodno.

— Co jest Bobby?— coś napewno się dzieje, on taki nie jest.

— Skoro niedługo skończymy szkołę i się rozstaniemy to może mógłbym ci coś powiedzieć.— rzucił, intensywnie rozważając dalsze słowa.

— Zawsze możesz.— powiedziałam.

Ale nie usłyszałam już ani słowa od szatyna, który zamknął mnie między sobą, a ścianą.
Rękoma, między moją głową, zamykając drogę ucieczki.
Pocałował mnie.
Powoli, z uczuciem, w dodatku tak żebym przetrawiła informacje i mogła go odepchnąć, gdybym chciała.
Ale nie zrobiłam tego.
Zamiast tego złapałam go za kark, otwierając usta.
Jęknęłam gdy jego język spotkał się z moim.
Brown całował diametralnie inaczej od Johnny'ego, którego pocałunek był pełen żaru i kłębiących się emocji w pociemniałych burzowych oczach.

Ten Bobby'ego był słodki, spokojny i przywodzący na myśl, leniwy wiosenny poranek na łące.
I jako, że ja nie byłam w stanie nic zrobić ani logicznie myśleć, to Bobby pierwszy się odsunął, biorąc oddech.

— Co to było?— rozpoczynamy serię durnych pytań.

— Coś co chciałem zrobić odkąd się pojawiłaś.— powiedział zmęczonym głosem.

— Więc co cię powstrzymało?

— Hm, Johnny Lawrence.— powiedział ze słodko gorzkim uśmiechem, odchodząc w kierunku salonu.

Nie, życie nie zdzierży tego, żeby było wielu zwycięzców.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top