Jak wiele przetrwa przyjaźń?
Bobby Brown
°°°°
Minęły dwa tygodnie od turnieju i znalezienia się w szpitalu. Na klatce piersiowej mam chwilowo bandaż, który później mam zmienić na jakiś inny, specjalistyczny bandaż uciskowy, czy nie wiem co.
Dziś miałem stąd wyjść, więc pakowałem swoje ubrania, które w trakcie mojego pobytu przywiózł Oscar.
Lekko się skrzywiłem na ból żebra, podczas skręcania tułowia.
Właściwie przez najbliższy miesiąc nie mogę wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, o treningach nie wspominając.
Właśnie składałem podkoszulek, stojąc tyłem do drzwi kiedy usłyszałem głos Johnny'ego:
— Gotowy?— spytał wchodząc, zamykając drzwi, ale stojąc wciąż przy nich.
Różnica w jego mówieniu była znaczna. Widać, że już nie ma problemów z gardłem. Może słychać wciąż delikatną chrype, ale to było u niego normalne.
— Prawie. Mam się pośpieszyć?— spytałem, żałując, że zachowuje widoczny dystans między nami. Choć czego się tak właściwie spodziewałem?
Zegar, wiszący na ścianie, wskazywał na 17:30.
Szczerze mówiąc, chcę już jak najszybciej stąd wyjść bo wręcz nie cierpię szpitali.
— Nie. Mama podpisuje jakieś papiery w recepcji. Trochę pewnie jej zejdzie.— odpowiedział poważnym tonem.
— Aha.— powiedziałem i zasunąłem torbę, siadając na łóżku.
Najbardziej.Niezręczna.Rozmowa.Ever.
Johnny chrząknął, podchodząc do okna i opierając się o parapet.
Patrzył przez chwilę w okno, na zapełnioną ulicę.
Odezwałem się nie mogąc wytrzymać tego, że atmosferę możnaby ciąć nożem.
— Co do, tamtego pocałunku z Sar...
— Pogadamy w domu.— odparł przerywając mi, uprzednio wzdychając.
Zanim zdążyłem się zastanowić czy to dobry czy zły pomysł, do pokoju weszła matka Johnny'ego, a w ciągu następnych minut już wsiadaliśmy do jej samochodu.
Przez to, że moi rodzice nie zamierzali wracać z delegacji, w końcu tylko jakieś tam ich dziecko ma połamane żebra, prawda?
Cóż, w każdym razie, przez to jestem zdany na ofertę Laury, która zgodziła się mnie przygarnąć, więc nie musiałem zostawać w szpitalu.
Jako że jedyny szpital był na drugim końcu miasta, mieliśmy kawałek do przejechania, a z każdym kilometrem dało się wyczuć zmęczenie Laury i jej lekkie podenerwowanie zmieszane z irytacją.
I już wkrótce miałem przekonać się, dlaczego.
•••
Gdy weszliśmy do pustego domu, Johnny widocznie odetchnął po przekonaniu się, że jego ojczym jeszcze nie wrócił. I nie wróci w najbliższym czasie.
— Okej chłopcy zgaduje, że jesteście głodni? Ja podgrzeję jedzenie, a ty Johnny, zrób porządek w salonie i powiedz co...— mówiła Laura, zanim blondyn jej przerwał.
— Tak, tak wiem.— przerwał jej.
Poszliśmy korytarzem, mijając cztery pary drzwi i wchodząc w końcu do ich wielkiego salonu.
— Czuję się jakbym nie był tu przez wieki.— powiedziałem.
— Ja też.— rzucił z kwaśnym uśmiechem blondyn.
Oczywiście, spędzanie czasu w tym domu nie należało do ulubionych zajęć mojego przyjaciela.
— Właściwie sądziłem, że zostaniemy w twoim pokoju?
— Mama stwierdziła, że z twoimi gojącymi się żebrami; bieganie po schodach jest słabym pomysłem. Tak więc śpimy tu.— zakończył po prostu.
— My?— musiałem się upewnić.
— Dlaczego nie? Zawsze to robiliśmy.— odparł.
— Tak. Sądziłem tylko, że jesteś...— zacząłem, próbując znaleźć słowa.
— Wkurzony, zirytowany, zdradzony? Rozczarowany? A może spodziewałeś się, że przekreśle 8 lat przyjaźni?— pytał.
— Może?— spytałem niźli stwierdziłem.
Blondyn westchnął, zanim znów zaczął:
— Długo się zastanawiałem czy powinienem być wkurzony za sam pocałunek, czy za fakt że jesteś w niej zakochany? Ale zdałem sobie sprawę, że mam to gdzieś.— stwierdził.
— Co chcesz, przez...
— Nie chcę słuchać twoich wyjaśnień, ani Sary bo wiem, że nic to nie znaczyło. Nie chcę zrywać naszej przyjaźni mimo, że jedyne co teraz czuję to brak zaufania.— zakończył lekko drażniącym tonem.
Wiedziałem, że miał w pełni rację.
— Johnny... ja przperaszam. To co zrobiłem było nie do pomyślenia, wiem. Jednak kocham ją... i chciałem żebyś to wiedział.— przyznałem się, wzdychając.
— Kochasz ją?— spytał, parskając lekko śmiechem.
Spojrzałem na niego wzrokiem, który mówił więcej niż jakiekolwiek słowa. Tak, chyba mamy problem.
— Okej. Chcesz się przekonać kogo wybierze?— spytał, mieszając rozbawienie w głosie, z poważną miną.
— Nie wątpię, że to będziesz ty, urodzi ci dziecko...pewnie się z nią ożenisz. Szczęśliwa rodzinka.— zapewniłem.
— I przez resztę życia zostawię ją z wątpliwościami czy wybrała tego właściwego.— powiedział cicho, zamyślając się i gorzko uśmiechając.
— Pieprzysz.— stwierdziłem poważnie.
— Właściwie nie. Właściwie to okazałbyś się lepszym wyborem, biorąc pod uwagę charakter, przeszłość czy zapewnienie bezpieczeństwa.— stwierdził powoli, z namysłem.
— Czy LaRusso zbyt mocno uderzył cię w ten pusty łeb?— spytałem.
No bo co on w ogóle gada? Że niby nie jest dla niej dobry, nie powinien z nią być, czy o chuj chodzi?
Zresztą to nieważne. Nawet jeśli uważa, że nie nadaje się dla niej, to i tak doskonale wiem, że nie będzie potrafił trzymać się od niej z daleka.
— Czy tylko wydaje mi się, że mnie teraz nijak rozumiesz?— spytał.
Nie wiedziałem co mu odpowiedzieć, ale zanim musiałem coś powiedzieć, zawołała nas matka Johnny'ego, a chłopak powiedział:
— Chodź, mama specjalnie przygotowała mac&cheese, wciąż lubisz, prawda?— spytał z lekkim uśmiechem.
•••
Jedliśmy kolację i rozmawialiśmy luźno, przez resztę wieczoru, choć właściwie trwało to do momentu, w którym ojczym Johnny'ego kończył pracę, przez co domyślałem się, że nie był zachwycony informacją, że tutaj zostaję.
Wrócił do domu w chwili, gdy razem z Johnny'm w salonie, rozkładaliśmy kanapę i ją ścielaliśmy. W tle leciały początkowe napisy horroru Halloween.
Jego ojczym chwilę patrzył na nas, nie wiem czy traktując jako intruza bardziej mnie czy Johnny'ego, by następnie odejść do kuchni, z której potem dochodziły jego i Laury krzyki.
— Wiem, że nie jestem tutaj mile widziany przez niego. Może powinienem...
— Zostajesz.— przerwał mi.
— Ale to naprawdę...
— Bezdyskusyjnie. Jesteś zbyt wielką łamagą by zmieniać sobie bandaż albo robić okłady.
— Taa, dzięki.— mówiłem z lekko majaczącym uśmiechem.
Ale słysząc to, jak Laura rozmawia z Sidem i walczy o to żebym tu został, automatycznie poczułem się źle i miło; stwarzając problem i zdając sobie sprawę, że dla kogoś się liczę.
— Okej, możemy w końcu obejrzeć film.— powiedział, zajmując miejsce na łóżku i opierając się o jakieś poduszki.
Usiadłem obok niego z lekkim dystansem na co przewrócił oczami, mówiąc:
— Chodź tutaj.
— Jesteś pewny?
I widząc jego wzrok, przysunąłem się tak by opierać się o jego tors, za co mentalnie dziękowałem ze względu na moje żebra, przez które długi czas będę musiał męczyć pozycję pół-leżącą i pół-siedzącą.
Blondyn, w trakcie filmu, oparł swoją brodę na moich włosach, a jedną rękę położył na mojej klatce, tak jak zawsze zresztą, odkąd nocowaliśmy u siebie.
Poczułem przez chwilę, jakbyśmy znów byli w podstawówce, nie mając żadnych poważnych problemów i obowiązków. Nie ścigała nas tak bardzo, wizja dorosłego życia. Jedyne co mieliśmy to siebie i karate. Zawsze szczególne miejsce w naszym sercu zajmowało karate i to się nie zmieniło na przestrzeni tych lat.
Zastanawiałem się co będzie teraz i co przyniosą przyszłe dni, wizja skończenia szkoły, może jakiś uniwersytet?
Koniec naszej nieśmiertelnej grupy...
— Co jest z tobą?— spytał blondyn, pstrykając mi palcami, przed oczami.
— Nic, zamyśliłem się.— odpowiedziałem, mrugając.
— Z tego akurat zdałem sobie sprawę. Czemu...— nie dokończył pytania, słysząc męski głos, należący do...
— Co jest z wami kurwa nie tak?— spytał ostrym tonem Sid, wchodząc do salonu i przerywając Johnny'emu.
Zdziwiliśmy się i to bardzo, przez co nie odzywaliśmy się. Johnny spuścił lekko głowę, patrząc w podłogę zamiast na tego człowieka.
Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć na własne oczy, jaki jest Sid, bo wcześniej słyszałem tylko to co udało mi się wycisnąć od Johnny'ego. No i czasem widziałem siniaki i rany na jego ciele, które zawsze miały być wynikiem walki w dojo, jak mówił, ale to nie było możliwe.
Przedłużająca się cisza musiała go zdenerwować bo znów się odezwał:
— Co, Johnny? Jesteś kurwa jakimś pedałem?
Czy to, że leżeliśmy razem, właśnie to oznaczało?
Robiliśmy to od dziecka i właściwie nie widzieliśmy w tym, nigdy nic złego. Traktowałem go zawsze jak brata, znaczył dla mnie więcej niż mój rodzony brat, z którym kontaktu już dawno nie miałem.
— Zapytałem gówniarzu, czy jesteś pedałem. Nie nauczyli cię kultury?— pytał dalej, zdenerwowany.
Jeśli szczytem kultury dla tego człowieka było poniżanie mojego przyjaciela, bicie go, wyzywanie osób innej orientacji i ograniczanie go na wielu płaszczyznach życia, to ja chyba wolę być troglodytą.
— Nie, nie jestem. Proszę pana. — odpowiedział tak niepewnym i zdenerwowanym, nie swoim głosem, że gdybym nie widział jego poruszających się ust, nie uwierzyłbym, że mówi to Johnny Lawrence.
— Doczekam się dnia, w którym przestaniesz mi sprawiać problemy?— spytał powolnie, tym samym wkurwiającym tonem, jakby był władcą wszechświata.
Kurwa? Tak i będzie to tego samego dnia, w którym znajdziesz się w piekle.
— Tak, sir.— odpowiedział mój przyjaciel, a ja czułem jak drżało jego ciało i próbowałem się nie rozpłakać albo nie rzucić na człowieka stojącego w przejściu do salonu.
Bo gdy widzisz kogoś, kto jest definicją psychicznej siły, odwagi i hartu, a w tej chwili widzisz go tak mentalnie pokonanego i złamanego to cały pogląd na świat ci rozpryskuje jak kawałki szyby, przez którą przeszedł pocisk.
Weinberg prychnął z pogardą i w końcu wyszedł z salonu, uprzednio patrząc na nas jak na gorszy sort ludzi.
Nie wiedziałem co powiedzieć, czy było coś odpowiedniego do powiedzenia, w tej chwili?
Myślałem nad tym co przez lata wyciągnąłem od Johnny'ego i nigdy nie sądziłem, że z tym człowiekiem jest tak źle.
Wiedziałem, że Johnny ma w domu piekło, przez ojczyma, ale to przechodziło wyobrażenia.
Nie wiem czy ja dałbym radę to wytrzymywać przez tak długi czas.
Teraz tymbardziej zastanawiałem się jak tyran, który znęca się nad dzieckiem, może utrzymywać, że jest zakochany w jego matce.
Moją jedyną reakcją teraz, mogło być chwycenie go za bark i lekki uścisk, na co blondyn wydostał się z zamyślenia i spojrzał na mnie, mówiąc powoli:
— Chodźmy spać.
— Wiesz, że jeśli chcesz pogadać...
— O czym? To była jego najmilsza reakcja, na jaką go stać w stosunku do mnie i wszystkiego co ze mną związane.
Aha, zajebiście. Co ty robisz tu, a nie w wariatkowie.
— Przywykłeś do tego, że...— zacząłem.
— Masz rację, przywykłem. Jest mi obojętne co do mnie mówi i co mi zrobi, jeśli tylko nie cierpi na tym moja matka.— powiedział nie znoszącym sprzeciwu, tonem i wzrokiem godnym mordercy, a ja nie mogłem teraz nic na to poradzić.
•••
U Lawrence'a zostałem przez kolejny tydzień. Żebra wciąż bolały jak skurwysyn, jedyną pozytywną rzeczą było to, że znów było między nami jak dawniej.
Za kilka dni wracają moi starzy i wrócę do siebie, przy okazji mogąc porozmawiać z Sarą, na co bardzo liczyłem. Tęskniłem za nią od wyjścia ze szpitala, w którym przy okazji, odwiedziła mnie tylko raz i to razem z Tiffany, Tommy'm i Su.
W ciągu tego czasu większość z nas wydawała się zapomnieć o turnieju i kopertach z pogróżkami, ale ten temat wróci. Wiedziałem, że nie zostawimy tego tak po prostu zwłaszcza, że każdy z nas domyśla się kim jest sprawca. Zagadką pozostaje teraz, rozpłynięcie się w powietrzu Kreese'a.
Może już go więcej nie zobaczymy, a może wróci szykując na nas zemstę. To było całkiem prawdopodobne, że nie da za wygraną i nie odpuści nam za zhańbienie go na turnieju.
Kolejną dobrą rzeczą jest ponowny wyjazd Sida, z którego bardzo cieszył się Johnny i to nie było nic dziwnego. Staje się bardzo rozluźniony, gdy go nie ma. Jest po prostu ponownie sobą.
Wychodząc z pod prysznica, wycierałem ręcznikiem swoje włosy, kierując się do pokoju Johnny'ego. Mimo prośby Laury, koniec końców, przemieszczaliśmy się między piętrami, co dla mnie było niczym wyprawa na K2, ale czego się nie robi by zapalić, bez karcących spojrzeń rodzica?
— Rzuciłbyś to cholerstwo.— powiedziałem, odbierając mu skręta i opadając na łóżko obok niego.
— A ty się nie uduś.— odpowiedział, przewidując skubany przyszłość, bo już po chwili dym zakuł mnie w gardło, płuca i żebra bo czemu by nie?, sprowadzajac na mnie kaszel trwający trzy godziny.
Blondyn przewrócił oczami, śmiejąc się wrednie i zabierając mi jointa.
— To ty bardziej powinieneś oszczędzać tu płuca.— stwierdził, ponownie się zaciągając.
— Pierdolenie.— stwierdziłem, przewracając oczami.
Bez przesady, złamane żebra nie przebiły mi w końcu płuca.
— Za tydzień minie miesiąc od turnieju.— stwierdził, coś tak oczywistego.
— Taa, przy okazji będzie kończył się luty. Do czego zmierzasz?— spytałem.
— Zbyt długo już czekałem na rozwiązanie sprawy z LaRusso.— odparł.
— Turniej się zakończył...— przypomniałem.
— I mieliśmy odpuścić, tak wiem. Ale te reguły obowiązywały, zanim LaRusso zabawił się w prześladowcę. To takie złe, że chcę sprawiedliwości za, chociażby Tiffany? Czy to złe, że chcę się dowiedzieć co stało za jego zachowaniem i walką na turnieju?— pytał.
— Odpuściłbym, jeśli chcesz znać moje zdanie. Skup się na swojej już niedługo rodzinie i daj przeszłości nią pozostać.— poradziłem.
— Co robisz po liceum?— spytał po chwili, zmieniając nagle temat.
— Nie wiem, pewnie wyjadę na studia. Tak jak chcieliby tego moi starzy.— odpowiedziałem mając raczej za pewnik, tak ponurą wizję życia.
— A czego ty chcesz?— spytał, zaciągając się.
— Wielu rzeczy, które się nie wydarzą, więc po co się łudzić?— spytałem retorycznie.
— Hej, zawsze zdobywaliśmy to, czego chcieliśmy.— powiedział.
Nie zawsze.
— Już nie jesteśmy Cobra Kai.— przypomniałem mu.
— Trudno mi się z tym pogodzić, wiesz? Cobra Kai to całe moje życie.— przyznał.
— Sam dokonałeś wyboru i odszedłeś, a my z tobą.— znowu przypomniałem mu o tym, co było jedną z lepszych decyzji.
— Odszedłem od Kreese'a.— stwierdził poważnie, prostując plecy i siadając po turecku, opierając się o ścianę.
— Do czego zmierzasz?
— Chciałbym pokazać czym dla mnie było Cobra Kai. Wiesz, moje dojo... a nie Kreese'a.
— Co ty chcesz zrobić?
— Narazie tylko myślę, ale gdyby udało mi się uczyć dzieciaki jak wyciągnąć z tej twardej nauki, to co jest najlepsze? Sami się przekonaliśmy, że bez litości, nie oznacza bez honoru.— mówił argumenty, na poparcie swojego chorego pomysłu.
— Chcesz zostać sensei.— stwierdziłem.
— To dużo powiedziane, nie czuję, że mógłbym teraz nazywać siebie sensei, ale jeśli mógłbym naprowadzić zagubione w życiu dzieciaki, na właściwą drogę, pokazać im, że mają w ogóle wybór...— tłumaczył.
— Kim jesteś i co zrobiłeś z moim przyjacielem, którego obchodził tylko seks i bicie innych?— zaśmiałem się.
— Chrzań się, Brown!— powiedział śmiejąc się i rzucając we mnie poduszką, na co również się roześmiałem i poczochrałem jego włosy, niszcząc misternie lakierowaną, blond grzywkę.
Jak mogłem sądzić, że coś w naszej przyszłości pójdzie, nie tak?
Chyba wystarczy tylko, że będziemy trzymać się razem, a nic nie stanie nam na drodze.
__________
Aha i to rozdział specjalnie dla Royameku
Nie dziękujcie, w przeciwnym razie gdyby nie ona, byłby z miesiąc później
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top