Ja częścią tej siły, która zła pragnąc, wiecznie dobro czyni
Bobby Brown
°°°°
Jak zwykle mój dzień zamieniał się w rutynę: szkoła, dojo, wyjście z chłopakami, dom.
I tak od końcówki sierpnia. Od kilku tygodni, na treningi przychodzi moja przyjaciółka i jest tam, tak na miejscu, że możnaby pomyśleć iż trenuje od początku. Jak to ktoś stwierdził, jest naturalną Cobrą.
W każdym razie, taki plan dnia bardzo mi pasował. Okazjonalnie rodzice kazali mi wychodzić z nimi na kolacje do Encino Country Club i to też momentami mogłem przeżyć.
W tej chwili jednak, całkowicie zignorowałem kolejne zaproszenie i leżałem razem z Sarah na jej łóżku, gdy zadzwoniła do mnie, brzmiała poważnie i jakby coś nie dawało jej spokoju. A ja, jako miły chłopak zamknięty we friendzone, nie miałem innego wyjścia jak wpaść do niej z lodami, na oglądanie beznadziejnych babskich filmów i podawanie jej chusteczek.
— Okej, no to dawaj, co zrobił Johnny?
— Zaskoczę cię, ale nic. Jest cudowny, kochany...— mówiła, dając mi do zrozumienia, że chce mnie irytować.
Tak więc, całkiem przypadkowo, rzuciłem w nią poduszką.
— No, już już. Naprawdę przyszedłem, wysłuchiwać twoje och-y i ach-y na temat Johnny'ego?
— Cóż, właściwie to z chłopakami brzmicie podobnie, gdy o nim mówicie.— powiedziała pewnie.
— Kiedy mówiliśmy, że Johnny jest boski, przystojny, kochany?
— Ale wiecie, że jest kochany.
— No dobra, jest.— zaśmiałem się.
— Opowiesz mi jak się poznaliście? Bo rozumiem, że to było w dojo.— poprosiła.
— I tak i nie. Chodziliśmy do tej samej podstawówki, ale nigdy nie spotkaliśmy się na zajęciach.
— I tak po prostu każdy z was zdecydował się ćwiczyć karate?
— Niezły zbieg okoliczności? Nie. Na początku znałem tylko Dutcha i tak, od małego był nieznośny i egocentryczny.— zaśmiałem się, przypominając sobie głośnego, niskiego i jeszcze chudego chłopca o brązowych wówczas włosach.
Na to ostatnie, blondynka żywo zareagowała.
— Czyli kłamca jednak rozjaśnia te kudły!— zaśmiała się Sar.
— Taak i z tym też jest dosyć śmieszna historia. Na inny czas. W każdym razie trenowaliśmy w trójkę: Dutch, ja i Tommy. Nie byliśmy jakoś mocno związani, a z Tommy'm rozmawiałem tylko dwa razy w tygodniu, podczas przerw w ćwiczeniach.
— Boo. Nudy.
— Johny'ego poznaliśmy w wesołym miasteczku. Dutch zmusił mnie do wejścia na jedną z większych kolejek, za co chciałem go zabić, a Johnny powiedzmy, upewnił się, że nie wyzionę ducha.
Sarah słuchała tej historii z ciekawością.
— Szybko znaleźli wspólny język z Dutchem gdy zaczęli rozmawiać o karate, gdy Johnny usłyszał nasze motto, jeszcze bardziej się tym zainteresował. Tak jakby zobaczył w tym szansę na zmianę swojego życia i pewnie się domyślasz, tak właśnie było. Co ciekawe Dutch naprawdę go zachęcał, zamiast być sceptycznym albo olać całkowicie temat.
— Mówisz, że nasz tleniony blondynek od zawsze miał wygórowane poczucie własnej wartości?
— Dokładnie. Zawsze lubił mieć publikę i musiał być najlepszy. Zresztą zostało mu to do dziś. Zresztą Johnny też ma te cechy charakteru.
— Dzięki Cobra Kai?
— Dzięki Cobra Kai.— przytaknąłem, dodając:— Posłuchaj, nie wiem co zdążyła ci powiedzieć Ali, o jego naturze, ale Johnny wbrew pozorom nie jest zły. Cobra Kai dało mu siłę i...— urwałem, nie chcąc wyjawiać tego, co tylko Johnny mógł jej powiedzieć.
I z innej beczki. Przypomniałem sobie jak Mills była zła, gdy Johnny wciąż stawiał nas na pierwszym miejscu, gdy kazała mu wybierać między nią a karate i nami.
— Tak? Co zyskał dzięki Cobra Kai i dlaczego dołączył do was?— spytała Sarah, przez co powróciłem myślami do chwili obecnej.
— Szczegóły powinien powiedzieć ci tylko Johnny, ale w wielkim skrócie; to przez jego wiecznie niezadowolonego ojczyma.
— Chciał mu zaimponować?
— Karate służy też do obrony, czyż nie?
— Chciał umieć się bronić przed swoim ojczymem...— zrozumiała i spojrzała na mnie z ukrywanym szokiem.
— W ładnych domach nie zawsze dzieją się ładne rzeczy.— skwitowałem.
— Martwiłam się, chyba nadal martwię o was i o to co Kreese wtłacza do głów tym dzieciakom i wam wszystkim zresztą.
— Trochę to mocne, prawda? Cóż, czytając między wierszami, uczy nas życia.
— Dobrze, ale trzeba to umieć zrozumieć i wykorzystać w odpowiedni sposób. Spójrz na Dutcha, agresja nie pomogła mu pokonać mnie.
— Był tym zdruzgotany. A po tym dniu, zastanawiałem się czy naukę Kreese'a lepiej wykorzystać do walki czy ogólnie w życiu.
— Nie ustępuj w walce, ani w życiu. To okrutne jak Kreese zaszczepił w was pragnienie zwycięstwa, ale z drugiej strony nigdy się przez to nie poddacie, a w życiu najbardziej o to chodzi.
— Przyznajesz, że życie nie okazuje litości, więc my też nie powinniśmy?
— Wy wszyscy potrzebujecie złotego środka. Równowagi. Nie jesteście źli, ale nie mogę w pełni przyznać, że macie dobrego nauczyciela. Życie jest ciężkie i rzuca kłody pod nogi, więc nie można się temu poddać, ale musicie zobaczyć, że bez litości nie oznacza bez honoru.
— Wow. Może sama powinnaś być sensei.
— Słabo płacą.— powiedziała żartem, a później się śmiejąc głośno.
— Co było dalej, po wesołym miasteczku?— zapytała, wracając do historii.
— Johnny dołączył do dojo, dzięki moim i Dutcha wskazówką od razu zyskał w oczach Kreese'a, a po latach stał się jego najlepszym wojownikiem. Myślę, że Johnny traktuje naszego sensei trochę jako postać ojca, nic dziwnego zresztą.
— Od razu udowadniał, że nie dla niego jest przeciętność, co?
— W rzeczy samej. Co więcej, to właśnie Johnny'emu zawdzięczamy zebranie nas w działającą grupę przyjaciół. Odkąd zaczął z nami trenować, spędzaliśmy więcej czasu ze sobą, również poza dojo. Tommy także stał się częścią, naszej jeszcze czwórki. Dopiero po roku, do dojo przyszedł Jimmy. Johnny najwyraźniej coś w nim zobaczył i już na stałe z nami został.
— Naprawdę jesteście mieszanką wybuchową, różnych charakterów. Jak on was wszystkich połączył.
— Każdy z nas ma coś czego brakuje drugiemu. Uzupełniamy się pod kilkoma względami i przez wspólną walkę, naprawdę nawzajem ufamy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top