× Demony wojny ×

Nikt o to nie prosił, poza jedną osobą, ale każdy potrzebował I guess.

Sensei John Kreese
°°°°°

- Spokojnie, panie Lawrence.

Z ironią pomyślałem, jak zabawnie jest widzieć tego akurat ucznia; zdezorientowanego, który czuje się jakby nie był na miejscu.
Chyba pierwszy raz w życiu.
Znałem kogoś, kto w Wietnamie miał bardzo podobne uczucia i wątpliwości, czy jednak przez to będę się roztkliwiać nad moimi zawodnikami? Nie sądzę.

- Wiem, sensei.- powiedział blondwłosy chłoptaś.

Na co on mi w ogóle odpowiada? Nieważne, chyba już dawno powinienem być w pokoju dla sędziów, żeby dokończyć resztę formalności.
Minąłem Lawrence'a, na odchodne gratulując mu jeszcze ojcostwa i ruszyłem korytarzem. Nie sądziłem, że akurat on zostanie ojcem, chociaż... inaczej, znając jego poczynania, zapłodnienie jakiejś laski było wysoce prawdopodobne, ale nie sądziłem, że Lawrence poczuje się odpowiedzialny, nie że go nadmiernie chwalę. Zobaczymy czy tak naprawdę dorósł, czy jednym wielkim dramatem skończą się starania chłopca, który chciałby być mężczyzną.

Mijałem szatnie, gabloty z dyplomami, zdjęcia zawodników wiszące na ścianie, zaraz obok certyfikatów sędziów.
I na to ostatnie parsknąłem, to takie próżne wieszać na ścianie papierki świadczące o własnej wiedzy, czy umiejętnościach, zamiast pokazać to w czynach.
Gdy byłem na drugim piętrze hali, uchyliły się lekko drzwi, a ja zostałem wciągnięty do środka.
Znajdowałem się w pokoju ze sprzętem do nagłośnienia i nagrywania.
Kamery z głównej sali już nagrywały zbierających się ludzi, drużyny i łażących sędziów.

- Co ty tu kurwa robisz?- spytałem w kierunku Terry'ego, unosząc brew i splatając ręce na klatce.

- No chyba nie myślałeś, że odpuszczę sobie turniej, który moja firma w znacznej części finansuje.- rzucił z uśmiechem.

No tak, ten jełop nie przepuści okazji do podkreślenia swoich wpływów i bogactwa.

- Co jak ktoś cię tu zobaczy?

- Zobaczy dyrektora Yellowstone, który do odstresowania się, potrzebuje pokazu bicia młodych, ślicznych, chłopców.

- Przypomnij mi żebym po turnieju zbadał sobie głowę.- powiedziałem parskając.

- Przecież dobrze wiemy; ty i ja, jaki będzie wynik. Za dużo gównianych rzeczy się obserwowało. W zbyt wielu chorych akcjach, uczestniczyło.- odpowiedział, chwilowo poważniejąc, zagłębiając się we wspólnych wspomnieniach.
Ale miał rację.

- Co naprawdę tu robisz?

- Obserwuję swojego protegowanego, który tak jak chcieliśmy, pokaże czym jest prawdziwa walka. A nie jakieś bajeczki o przebaczeniu, litości i obronie.

- No cóż, to ty odczuwasz z tego satysfakcję.- odpowiedziałem.

- Haloo. Pamiętasz ty jeszcze co opowiedział nam ten dzieciak? Twoi uczniowie przeszli na stronę wroga. Ja zabrałem staruchowi, tego całego LaRusso- oko za oko.- zakończył, na co wywróciłem oczami.

- I jakie będzie zakończenie tej popierdolonej sytuacji, jak myślisz?- spytałem, z lekkim grymasem, widząc która jest godzina.

Powinienem już być na dole, ale trudno.

- Cóż, czy wygrają twoi chłopcy. Czy mój protegowany; to już raczej nieistotne. Zresztą to ile pucharów przywieźli, nigdy cię nie obchodziło, czyż niee?

Nawet nie wiesz jak się mylisz.
Zresztą jakie znaczenie ma walka, jeśli służy tylko do zdobywania błyskotek?

- Rób co chcesz, ja muszę być w narożniku.- powiedziałem zanim wyszedłem, ale zatrzymał mnie jeszcze jego głos.

- Hej! Cobra Kai...- mówił z wyciągniętą dłonią, a ja patrzyłem na niego jak na kretyna.

- Powiedz to. Pamiętasz przecież, Cobra Kai!...

-... nigdy nie umiera- dokończyłem, zbijając z nim piątkę.

•••

Już w trakcie zawodów, obserwując moich uczniów, widziałem powoli zbliżającą się porażkę.
Tak jak opowiadał LaRusso, moi chłopcy walczyli zupełnie inaczej niż ich nauczyłem. Choć skakali na tych matach jak panienki, to musiałem przyznać, że był to jakiś sposób. Ich szkolenie, które trwało lata, zdziałało cuda bez względu na to co im teraz siedzi w tych pochrzanionych łbach.
I LaRusso nie miałby szans z nimi, nawet walczącymi na pół gwizdka, gdyby nie drobny mankament- trening u Terry'ego.
Nasz system walki posiadał znaczne różnice, mimo wszystko.
Może dzięki temu chociaż, nie będą chcieli kojarzyć LaRusso z Cobra Kai.

Obserwując jego walkę widziałem tylko obiekt, który unicestwić muszą moi chłopcy.
Nie okłamujmy się, nie zależało mi w żadnym stopniu na tym dzieciaku.
Był tylko mało znaczącą przeszkodą na drodze do kolejnego tytułu mistrza.
Przeszkodą, która w tej chwili posłała mojego ucznia na maty.
Spodziewałem się tego, ale o wiele później, bo Larsson (nazwisko Tommy'ego, bo tak chciał autor.- Dop. aut.) zwykle odpadał w pierwszym szczeblu, właściwych eliminacji o tytuł.
Ale co, walczył jak jakaś ciota. Mogłaby to być ładna walka, gdyby jego przeciwnik też uszanował zasady, przeciwnika i był fair, ale mój uczeń właśnie się przekonał, że życie nie jest fair.
Kurwa próbowałem im to przekazać od pierwszego dnia w dojo, czy muszą teraz popełniać moje błędy i samemu się przekonywać na nich?

Przynajmniej teraz Lawrence mnie częściowo nie zawiódł, gdy walczył z tym czarnuchem od Tygrysów.
Rok temu pokonał go w finałach, więc to zrozumiałe, że ktoś chce rewanżu.
Johnny pokonał go dosyć szybko, innym stylem walki niż zwykle u niego obserwowałem, gdyby walczył jak zawsze; zrobiłby to dużo szybciej.

Po Dutchu, z kolei, spodziewałem się bardzo wielu rzeczy.
Wciąż zastanawiam się czy jest moim drugim czy trzecim, najlepszym uczniem, ale to nieistotne teraz. Sądziłem, że ktoś w końcu pozbędzie się LaRusso. Miałem na to nadzieję, naprawdę. Mimo, że wiedziałem jak wpłynie na chłopaka, nauka Terry'ego.
I obserwując ruchy mojego ucznia wiedziałem, że przegrał już na starcie. Bo jego jedyną zaletą w walce są agresywne ataki, szybkie ciosy, straszenie przeciwnika i dominacja całej walki.
Dutch był wzorcowym przykładem słuszności pierwszej zasady; Uderz pierwszy.
Uderzaj pierwszy- bo jest to pierwszy krok do zwycięstwa. On tego nie zrobił i już nie miał dalszych szans, zwłaszcza, musząc się bronić przed atakiem protegowanego Silvera.
Oh, ale nie zgadniecie, moi chłopcy nie mają wyćwiczonej obrony.
Bo nigdy nie musieli tego umieć.

A bilans jednego zwycięstwa i dwóch porażek mi się nie podobał.
Czas więc wziąć sprawy w swoje ręce i utrudnić Silverowi zabawę.

- Brown! Do mnie.

Po przekazaniu mu informacji, co ma zrobić i zignorowaniu jego krzyków, wysłałem go na matę.
Co to do kurwy ma być za sprzeciwianie mi się?
W armii byłoby to nie do pomyślenia.
Czasem zresztą żeby wygrać trzeba poświęcić swojego żołnierza.
Mimowolnie stanęła mi przed oczami scena wysadzania posterunku tych Mongołów.
A raczej próba wysadzenia.
Dyskwalifikacja Browna była lepszym wyjściem niż kolejna przegrana.
Czy mógł wygrać normalnie? Może mógł, ale musiałem założyć najgorszy scenariusz i przerobić go na swoją korzyść. Zresztą niczego innego po Cobra Kai, nikt się nie spodziewa.
A Bobby, jest jak Twig.
Poszedłby do odstrzału prędzej czy później, a miałem przynajmniej pewność, że jest posłuszny rozkazom.

RETROSPEKCJA

Siedzieliśmy w bambusowej klatce, nawet nie związani, pilnowani przez pieprzonych Azjatów, którzy bawili się naszą bronią. To mnie wkurwiało.
Fakt, że drewniane badyle mogły być łatwe do rozwalenia, ale nie chciałem mieć odciętych łap, też mnie niemiłosiernie wkurwiał.
Turner chodził po klatce, posyłając mi zabójcze, jak jego krzyki, spojrzenia.
Tak wiedziałem, że zjebałem i wiedziałem, że przeze mnie wszyscy za to zapłacimy.
Ale poczucie winy wyparowało mi z głowy, gdy kucnąłem naprzeciwko Twigsa, patrząc na łzy spływające mu po twarzy. No kurwa kwintesencja żołnierza. Jesteśmy w czarnej dupie. Tak. Czy poddamy się? Nie.

- Wszyscy umrzemy... To już koniec, my...- mówił, przerażony.

- Cicho Twig. Nie zginiemy. Napewno nie tej nocy.- powiedziałem do chłopaka, którego uratowałem kilka godzin wcześniej, dzięki temu właściwie znaleźliśmy się w aktualnej sytuacji.

- Oczywiście, że umrzemy. Zrobią nas jak bydło, a to tylko i wyłącznie twoja wina, Kreese.- powiedział mi ostro Turner.

Miałem się odezwać, ale zanim to zrobiłem, Wietnamczyk otworzył klatkę, losując dwójkę z nas.
Padło na Turnera i miałem nadzieję, że ten staruch odwali kitę. Drugą osobą miał być Twig, ale widząc go wiedziałem, że nie mogę na to pozwolić. I odpychając go z powrotem na ziemię, wyszedłem z klatki, za Turnerem, który w następnej kolejności wyszeptał mi coś, co poważnie uszkodziło moją wolę przetrwania, utopię duchowego spokoju, pewność siebie i instynkt każdego żołnierza.

Może po prostu sam się rzucę do jamy węży?
To będzie takie proste, ale z drugiej strony da szansę na to by ta marna gnida, jaką był mój dowódca, przeżyła.
KONIEC RETROSPEKCJI.

I Brown, zrobił to co chciałem.
Wspaniale.
Dwie przegrane.
Jedno zwycięstwo, co prawda nie z głównym wrogiem.
Jedna dyskwalifikacja.

W życiu, żadne moje zawody, tak nie wyglądały.
Tak samo jak żaden uczeń nie rzucił mi swojego pasa od karate-gi, pod nogi.
Przynajmniej teraz możemy dokończyć wykańczanie konającego wroga.

•••

Obserwowanie swojego ucznia, który stał niepewnie, nie wiedząc co robić, było czymś dramatycznym. Nie wiedziałem gdzie się podział tamten gość, który z uniesioną głową i błyskiem w oku przybywał by wygrać i odebrać co jego.
Zamiast tego widziałem dzieciaka, którego przygniatają wątpliwości i zawahanie, przez co byłem pewny, że już przegrał.
Początek walki był wprost śmieszny, lepsze walki widziałem w przedszkolu, albo domach dla emerytów.
I to jest poziom turnieju All Valley, wróć... to ma być poziom mojego dojo?

- Skończ z nim. Sweep the leg.

Prawdę mówiąc, nie miałem nigdy zamiaru uciekać się do nieczystych zagrywek i nielegalnych ciosów. Ale nie ja odpowiadam za to co zrobili moi uczniowie, teraz tylko nauczą się, jakie są konsekwencje.
A ponieważ dodatkowo, wiedziałem co mniej więcej planuje mój przyjaciel, z czystym sumieniem kazałem kontuzjować LaRusso, by uniemożliwić mu dalsze opcje.
Tak, tego można było uniknąć. Ale to byłaby najlepsza forma obrony przed metodami jakimi walczył dzieciak, uczony przez Terry'ego.
A teraz, gdy nie liczy się nic poza wygraną za wszelką cenę, kazałem Lawrence'owi zaatakować na jego słabą nogę.
I to nie było niczym szczególnym, poza zwykłym wykorzystaniem słabości przeciwnika.
Zwykła rzecz, która przechyla szalę zwycięstwa na twoją stronę.

Patrząc na mojego asa, widziałem w jego oczach wątpliwości, zmęczenie i strach, ale wciąż gdzieś tam tliła się determinacja i wola walki.
Właśnie to najbardziej w nim uwielbiałem, to jak wielkie serce do walki miał ten chłopak. Odkąd przyszedł do dojo wiedziałem, że zrobi wszystko by udowodnić swoją wartość, a ja przez te wszystkie lata pomagałem mu budować siłę, pewność siebie i charakter.
Jeszcze bardziej w tej chwili zakuł fakt, że mój chłopak jako pierwszy się odwrócił i zabrał resztę do wrogiego dojo.

Przed tym jak wrócił na matę, widziałem jak rozmawia z Sarą.
Wiele rzeczy myślałem o niej, nie mogąc zaprzeczyć naturalnemu talentowi w walce. I nie mogłem zaprzeczyć, że w tej chwili dziewczyna pomaga mu, podnosząc go na duchu.
Niestety znałem też wielu facetów, których miłość do kobiety zmieniła, osłabiła i żywcem spaliła. Wiedziałem, że Lawrence jest taki sam i wszedł w kolejny związek, który go zniszczy.

•••

Po zarządzonej przerwie, spodziewałem się już raczej tego, że mój zawodnik otrzyma puchar za pierwsze miejsce, ale oczywiście LaRusso nie wie kiedy odpuścić.
Choć przyznaję, ta wola walki byłaby imponująca, gdyby nie stanowiła w tej chwili irytującej przeszkody dla mojej wygranej.
Tak czy inaczej teraz nadszedł już czas na ostateczny cios, po którym przeciwnik nawet się nie podniesie. Ostatnie uderzenie, będące przepustką do zostania mistrzem i do zakończenia turnieju.
I ten cios nadszedł.
Nie mogę powiedzieć, że sama forma była okropna, zamysł nawet był całkiem interesujący, gorzej z techniką, ale co ważniejsze i najbardziej irytujące; nie było to uderzenie ze strony mojego zawodnika.
To co zrobił LaRusso miałoby potencjał, abstrahując od tego, że kopnięcie było po prostu nielegalne z kilku powodów; a najważniejszy jest chyba taki, że poprawnie wykonane i silne kopnięcie pod dobrym kątem jest w stanie poważnie skręcić kark.
Lecz ponieważ LaRusso musi popracować nad techniką, kopnięcie nie skończyło się dla mojego ucznia, w torbie na zwłoki, chyba na szczęście.
Chociaż lepsza śmierć w walce, niż godzenie się z porażką i życie ze świadomością przegranej.

Pierwszy raz odkąd zmuszono mnie do opuszczenia armii, na nowo poczułem brak kontroli i niesprawiedliwość z tym związaną. Niestety życie nie jest sprawiedliwe, nie jest chrzanionym koncertem życzeń, a życie w cywilu jest jeszcze gorsze niż można sądzić.
Nic ono dla mnie nie znaczy. To na polu walki mieliśmy zasady, mieliśmy honor i jasno określony cel.
Poświęciłem się służbie, walcząc w Wietnamie obserwowałem rzeczy, o których pragnę zapomnieć, robiłem rzeczy, o których chcę zapomnieć; to wszystko dla kraju i świata, który teraz mnie nie szanuje, mając za mordercę.
W tej chwili czułem się tak samo jak w dniu, kiedy mój przełożony powiedział, że armia jest wdzięczna za moją służbę, ale nie ma już dla mnie miejsca w wojsku.
Innymi słowy; walcz o przetrwanie na obcej ziemi, poświęć wojsku lata; szkoląc rekrutów, zostań dowodzącym na kilku misjach, a my i tak zastanowimy się czy w ogóle należy ci się wojskowa emerytura.

- Jesteś słaby. To właśnie pokazałeś.

Nie miałem zamiaru prowadzić tej rozmowy na parkingu pod halą sportową i naprawdę chciałem wyjątkowo spokojnie porozmawiać z moimi uczniami.
Ale wszystko się zmieniło jak tylko go zobaczyłem.
Nie mogłem odeprzeć chęci porównania tej nocy z inną, bardzo odległą nocą, która na zawsze zakorzeniła się w moim umyśle.
W młodym chłopcu, który zmieniał się, praktycznie dorastał na moich oczach, widziałem w jakimś stopniu siebie.
To był jeden z powodów, dla których starałem się pomóc mu przezwyciężyć strach, poczucie bezwartościowości, czy masę innych przeszkód stojących mu na drodze.
To był powód, dla którego przekazywałem mu to, czego nauczył mnie mój kapitan.
Słowa o braku litości dla wroga, o przetrwaniu, o sile, o nie okazywaniu uczuć i słabości tak wiele mi dały, wiele dla mnie znaczyły.
Przede wszystkim pomogły mi przeżyć w piekle w jakim się znajdowałem i sprawiły, że wyszedłem żywo z tak zasranej sytuacji jak misja, która miała polegać na wysadzeniu posterunku; a skończyła się na pokazowej walce ku uciesze Mongołów.

Gdy stojąc na podeście, nad dziurą pełną kobr, patrzyłem w oczy kapitana; widząc w nich pogardę, wolę przetrwania i pragnienie zabicia mnie, musiałem szybko przekalkulować, że to ja chcę przeżyć. Mimo, że w jednym procencie chciałem to wówczas pierdolić i dołączyć do mojej ukochanej i do matki, tym razem (ucząc się na błędach) nie zawahałem się, gdy zepchnąłem Turnera do jamy wygłodniałych węży, skazując go na pewną śmierć.
Czy w ten sposób, przy okazji zdając sobie sprawę, że już dawno zatraciłem gdzieś swoje człowieczeństwo, wiedziałem, że zrobię to samo z Johnny'm, co mój przełożony ze mną?
Absolutnie nie.
Ale chyba czerpiemy własne zachowanie, z jedynego wzoru i autorytetu, który dostaliśmy.
I gdy stałem na parkingu wiedząc, że krzywdzę i prawdopodobnie zaraz zabiję chłopaka, którego traktowałem jak syna, jedyne o czym myślałem, to to, czy Turner byłby ze mnie dumny widząc, że nie ma we mnie już ani grama człowieczeństwa.
Myślałem, że naprawiam swój błąd z przeszłości, który kosztowałby wtedy mnie i mój oddział życie.
Zawahałem się przy swoim zadaniu, ale już nigdy później nie popełniłem tego błędu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top