Będąc w połowie drogi, dalej na rozdrożu

Johnny Lawrence
°°°°°

Dzisiaj na szczęście, był kolejny dzień treningu w Miyagi-Do.
Tych dwóch dni w tygodniu chyba wszyscy, najbardziej wyczekiwaliśmy.
To było tak inne od ciągłych krzyków Kreese'a i jego wymagań.
Nawet myjąc cały dzień auta, malując płot, czy skręcając deski czułem się jak na wakacjach.
Trenowanie tutaj zapewniało dużo większy komfort psychiczny, a biorąc pod uwagę, że według Japończyka karate ma się w głowie to, chyba tak powinno być.
Więc z każdym dniem odczuwałem coraz większy spokój i większą chęć przychodzenia tutaj codziennie. Muszę pogadać o tym z Dutchem, który sądząc po jego zrelaksowanej postawie, też ma pozytywne wspomnienia z tego miejsca. Nieważne co by mówił i tak wiem, że lubi tu przebywać. To zupełnie tak, jakby ktoś pierwszy raz się naprawdę interesował nami i miał na uwadze nasze dobro. W istocie, staruszek chce żebyśmy wyszli na ludzi i nie obchodzą go nasze punkty w zawodach.
    Jednak jest jedna rzecz, która ciągle nie daje mi spokoju- nieodparte wrażenie, że oddalam się od Sar.
Coś się stało, że nie dopuszcza mnie do siebie, a ja nie mam pojęcia co zrobiłem nie tak.
   Widzę to, jak jest ciągle zestresowana wszystkim czym się da, ale gdy próbuję pomóc to zbywa mnie mówiąc, że wszystko jest okej.

Moje myśli przerwał staruszek, który skierował swoje słowa do trójki z moich przyjaciół. Spojrzeliśmy na niego, siedząc na trawie i opierając się o płot, w równych odstępach.
Tak, coś jednak zostało z chęci zadowalania perfekcjonizmu Kreese'a.

— Zrobiliście duże postępy odkąd przyszliście tu po raz pierwszy. Zmieniliście swoje myślenie co, mam nadzieję, przełoży się na postępowanie na turnieju.
Poznaliście inny sposób walki, który wykorzystacie do obrony, tak jak głosi myśl karate.— mówił do nas, a potem zwrócił się konkretnie do moich, co bardziej spokojnych, przyjaciół: —Bobby, Tommy i Jimmy, pamiętajcie, że wasza siła pochodzi ze środka. Macie silne korzenie, które pomogą wam się rozrosnąć jeśli na to pozwolicie.

— Tak, sensei.— powiedziała trójka, szczerząc się.

Wspólnie się zgodziliśmy, że mogliśmy traktować go jak naszego sensei. Jeśli jakikolwiek człowiek był godny traktowania go jak największy z autorytetów, mentora i nauczyciela, to bez wątpienia był to Pan Miyagi.

— I tutaj kończy się nasz trening. Będę na turnieju, więc lepiej dobrze wykorzystajcie to, czego was nauczyłem.— zakończył z uśmiechem.

A moi przyjaciele pojechali, żegnając się uprzednio.
Nikt z nas nie miał o to problemu, gdyż naprawdę wszyscy odczuwaliśmy taki sam poziom zmęczenia i jeśli część z nas mogła szybciej się zawinąć i iść spać, to reszta jak najbardziej to umożliwiała.

— Co do was— odwrócił się w moim i Dutcha kierunku— Czy znacie już odpowiedź na moje pytanie?

— Nie, sensei...

Prawdę mówiąc, myślałem, że wiem już jaką drogą podążam.
Droga wojownika to jedyna jaką znam.
Zawsze podążam drogą pięści i nie zmienię tego. Tacy jak ja muszą walczyć o wszystko, bez względu na wszystko.
Mogę jedynie wybrać dobrą drogę walki, a nakierowany mogę zostać na nią, tylko przez Japończyka.
Dalej jednak nie wiedziałem, czy to jest odpowiedź jaką chciałby usłyszeć Miyagi.

— Cóż myślę, że w takim razie, spróbujemy czegoś innego. I nie dlatego, że nie chcę was zamęczyć, tylko już nie bardzo co macie malować, myć i woskować.—zakończył.

A my poszliśmy znowu za nim, tym razem wchodząc do domu, który był bardzo przestronny.
Może dlatego, że nie znajdowało się tam zbyt wiele mebli oprócz łóżka, niskiego stolika i przy nim kilku poduszek.

Miyagi dał nam średniej wielkości nożyce i po jednej sadzonce drzewka.
Zabraliśmy się do pracy.

— Praca fizyczna nauczyła tu kogoś spokoju?— stwierdził pytająco, patrząc na nas, spokojnie przycinających liście.

No, ale z czym ty masz teraz problem?

— Zawsze znaliśmy pracę fizyczną, dzięki ćwiczeniom. Niekoniecznie odnosiła zawsze taki sam skutek na nasze myśli.— powiedziałem.

— Tak. A czy teraz czujecie się opanowani?— znów zapytał.

— Myślę, że tak.— stwierdziłem.

— Dutch?

Mój przyjaciel, wreszcie brunet, westchnął i dopiero wtedy odpowiedział:

— Wiesz, że nadal nie widzę sensu w tym wszystkim. Gubię się jeśli chodzi o tę twoją "drogę, którą mam podążać". Ale przycinanie drzewka jest fajne.— skończył, na co Japończyk się lekko zaśmiał.

— Bonsai jest od wieków symbolem Japonii, chodź sama roślina pochodzi z Chin. Jest nawet w stanie wzrastać na skałach i każdej mało urodzajnej glebie.
Wiecie dlaczego jest podobne do was?

— Bo da się je ściąć i przerobić na miazgę?— spytał Dutch.

Nie wiem czy specjalnie chciał go czymś sprowokować, czy naprawdę jest taki głupi.

— Jeśli tego uczył was Kreese, to podziwiam jego sposób zaszczepienia w was pewności siebie.— powiedział staruszek, pierwszy raz sarkastycznie.

— Mówiłeś wcześniej, że mamy silne korzenie...— przerwał mi.

— ...tak jak to drzewo.— dokończył.

— A przełożysz to teraz na mój język?— wtrącił się blo-...brunet.

— Dutch twoim językiem są zaciśnięte pięści, a musisz zrozumieć kiedy walka i jaki jej rodzaj ci nie pomoże.— powiedział do niego.

No to powodzenia. Możesz mu to tłuc do łba przez resztę życia, a on dalej rozpocznie bójkę z ciężarówką, jeśli najdzie go taka ochota.

Mężczyzna odezwał się znów:

— Bonsai symbolizuje duchową siłę i wytrwałość. Nie na wszystko rozwiązaniem są mięśnie, ale nawet osoba, która wydawać by się mogła bez szans, dzięki dążeniu do celu i wytrwałości jest w stanie dokonać niemożliwego. Rozumiecie?— zapytał.

— Tak.— mruknąłem.

— Nie.— powiedział brunet, w tym samym czasie.

Japończyk delikatnie zaśmiał się na tą naszą zgodność.

— Zaraz wrócę.— powiedział i odszedł w sobie znanym kierunku.

Po chwili wrócił z kolejnym drzewkiem.
Było duże, okazałe,  wyglądało na silne, a jego pień mógł być spokojnie większy i grubszy niż moje przedramię. Liście miały soczyście zielony kolor i zajmowały sporą przestrzeń.

— Znalazłem je, gdy było maleńką niepozorną sadzonką z nadłamanym pniem wielkości nadgarstka dziecka i kilkoma suchymi liśćmi.

— Niemożliwe.

— To właśnie jest siła bonsai. Siła jego korzeni. To drzewko ma niesamowitą wolę przetrwania, tak jak wy chłopcy.

Przytaknęliśmy, kiwając głowami i słuchając jego słów a zarazem patrząc na roślinę.

— Co ważniejsze ziemia, z której wyrasta nie musi być najlepsza.

— Przekładając na nasze; mimo, że "ziemią" były dla nas przykazania Kreese'a to i tak mamy szansę się zmienić?— spytałem.

— Znasz odpowiedź na to pytanie.— powiedział tylko, uśmiechając się i gdzieś zniknął.

— I to tyle? Zostawia nas z tym? Coś z nim jest nie tak, Lawrence.— irytował się, dla zasady, Dutch.

— Tak stary, totalny świr.— rzuciłem bez przekonania, patrząc w stojące przed nami drzewko.

•••
(Jakby ktoś nie ogarnął to część pod spodem dzieje się już kilka dni później.— Dop.Aut.)

   Właściwie lubiliśmy tutaj przebywać dzień za dniem.
I tak też było.
Po wielu namowach, staruszek zgodził się byśmy zawracali mu codziennie głowę.
Może i było to na dłuższą metę męczące, ale nie obchodziło nas to.
  W domu spędzałem tylko jakieś osiem godzin w trakcie nocy, rano wychodząc do szkoły, a później idąc do Cobra Kai, trzymając pozory by dwie godziny później, móc zachowywać się swobodnie przy mentorze, mojego chyba byłego wroga.
   Nasze treningi też przybrały inną formę. W końcu zaczęliśmy sparować między sobą.
Stosując szkołę Miyagi.
Już nie walczyliśmy żeby wykończyć przeciwnika.
Nie patrzyliśmy na osobę naprzeciwko, jak na wroga.
Czy przez to staraliśmy się mniej? Nie.

Kreese nie miał racji.
Nigdy jej nie miał, a ja żałowałem, że tak późno to dostrzegłem.

— Przerwa, chłopaki.— powiedział Japończyk.

— Już?

— Co się dziwisz? Może wasz nauczyciel czekał aż zemdlejecie mu na podłodze, ale ja nie. Zresztą macie gości.

Odwróciliśmy się w stronę kroków i zobaczyliśmy Sar z Danielem. Cieszyłem się i miałem nadzieję, że uda nam się porozmawiać.
Naprawdę porozmawiać. Pierwszy raz od paru dni.

Podszedłem do nich i przytuliłem Sar, która dała mi buziaka, przytuliłem ją na co ona przez krótką, ale wyczuwalną nadal chwilę, napięła mięśnie.
Spojrzałem na nią, znów się martwiąc:

— Wszystko okej?

— Tak, to nic.— powiedziała.

Mentalnie westchnąłem. Co ja mam boże zrobić?

Przeniosłem wzrok na chłopaka obok, mówiąc:

— LaRusso.— powiedziałem, wyciągając do niego dłoń.

— Lawrence.— powiedział tonem, który sugerował, że naprawdę nie cieszy się na mój widok, ale podał mi dłoń.

— Okej, skoro za sobą mamy żenujące powitanie to może sprawdzimy jakie postępy robią moi chłopcy?— rzuciła z uśmiechem.

— Ha, pokażemy ci coś czego jeszcze nie widziałaś.— odparł Dutch, podchodząc do nas i opierając łokieć na moim barku.

•••

Jednak najpierw trochę luźno pogadaliśmy i ponabijaliśmy się z włosów Dutcha.
Znaczy Sar coś tam powiedziała, że dobrze wygląda, no ale przecież ja nie będę mu komplementami słodził.

A Dutch jak to Dutch, na pytanie Sar, jak idzie nam obu zmienianie stylu walki, musiał wziąć odwet:

— Mała, ty byś zdechła ze śmiechu jakbyś zobaczyła Lawrence'a. Gracja baletnicy, zwłaszcza gdy próbuje zobaczy gdzie uderza, przez swoje złote loki.

— Tak, tak. Śmieszne.

No dobra może mam przydługie włosy, ale co z tego?

— Ja już wiem, po co była ta bandana.— zaśmiała się Sar.

— No co ty nie powiesz?— rzuciłem z ironią, ale lekkim uśmiechem.

— Skoro Dutch zmianę swojego życia zaczął od zmiany w fryzury, to może i tobie skrócimy włosy?— spytała.

— Może mógłbym na to przystać.— wyszczerzyłem się.

I właściwie tak skończyło się półgodzinne "pięć minut" naszej przerwy.

Po kolejnym krótkim pojedynku oglądaliśmy walkę Sar i Daniela.

Jeśli ktoś wam rzuca banały o tym, że obrona wystarczy, zamiast atakowania wszystkiego co się rusza, to najprawdopodobniej mówi o walce Daniela LaRusso.
I kurwa trzymajcie mnie, ale to działa. I nie każcie mi powtarzać tego kolejny raz.

Patrząc na Sar widziałem jak szybko się męczy, jej ruchy były wolniejsze od tych, które zapamiętałem z treningów Cobra Kai.
W dodatku nie trzymała zwyczajnie gardy, a raczej robiła wszystko by ochraniać brzuch.
W pewnym momencie zamiast wykonać techniczny wykop, pozwalający zarazem na parowanie kopnięcia Daniela, moja dziewczyna odskoczyła do tyłu na dość dużą odległość. To też było jakieś wyjście, ale miała warunki by zrobić kilka lepszych uderzeń.

Walkę uznali za zakończoną po tym jak Sar kłucając łapała oddech.
Podszedłem do niej, pomagając jej wstać, trzymając dłonie na jej ramionach.

— Sar, powiedz mi w końcu co się dzieje, proszę.

— Wszystko w porządku.— powiedziała, nie patrząc na mnie.

— Nie, nie jest.

Moją dziewczynę zawołał Pan Miyagi, miał zmartwiony wyraz twarzy, ona spojrzała na mnie i powiedziała z westchnięciem:

— Wrócisz ze mną do mnie? Wszystko ci wyjaśnię, obiecuję.— powiedziała naprawdę nie swoim głosem, była przy tym blada, a ja założyłem kosmyk jej włosów, który przykleił się do jej policzka, z powrotem za ucho.

— Oczywiście.— powiedziałem, patrząc jak podchodzi do nauczyciela, nie słyszałem jej rozmowy, ale musiała być poważna, wnioskując po minie Sar.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top