...tej nocy jednak to zupełnie nie dotyczy
Johnny Lawrence
°°°°
Byłem zaspany tego dnia mimo, że było już chyba koło dziewiątej.
Upewniłem się, że kartka leży bezpiecznie w moich jeansach. Ostatnie co potrzebowałem to znalezienie tego chorego gówna, przez moją dziewczynę.
Ubierałem właśnie koszulkę, kiedy usłyszałem jej zaspany słodki głos.
- Już uciekasz?- odwróciła się w moim kierunku.
- Przepraszam, nie chciałem cię budzić. Pomyślałem, że sen ci się przyda.- odpowiedziałem, patrząc w jej oczy.
- To nic.
Usiadłem na łóżku, dając jej buziaka.
- Jak się czujesz?- spytałem.
- Bardzo dobrze. Właściwie to ustały mi wszystkie bóle i te wymioty.- powiedziała pogodnie.
- Tak? Szkrab poznał ojca i już jest grzeczny, co maluchu?- spytałem zniżając się i całując brzuch mojej kobiety, trzymając dłonie na jej talii.
- Mając takiego ojca to on grzeczny nie będzie.- zaśmiała się.
- A jeśli to córka? Pomyśl, mała blondwłosa, grzeczna księżniczka.- wyszczerzyłem się, sam nie wierząc w taką wizję.
- Moja córka? Hmm wróżę zamiłowanie do sztuk walki i gorących chłopców na motocyklach.- powiedziała.
- I właśnie dlatego jeśli to będzie córka, to nie będzie chodzić na imprezy, a umawiać się zacznie tydzień po mojej śmierci.- mówiłem poważnie, chodź dalej uśmiech nie schodził mi z twarzy.
- Oh Boże proszę żeby to był syn, bo oszaleję.- powiedziała śmiejąc się, zanim westchnęła i dodała- Ale wiesz, że nie możesz tak zrobić? To znaczy, spójrz na nas, czy to nie byłaby hipokryzja?
- Oczywiście, że żartuję. Byłbym dla niej najlepszym ojcem.
- Jasne, że tak.- powiedziała, a ironię wyczułby głuchy.
- Ej!
- No już, nie fochaj się. Pocałuj mnie lepiej, panie Lawrence.
- Jak pani każe.
Nachyliłem się do jej ust, następnie zjeżdżając na bok jej szyi, który był jednym z najbardziej wrażliwych miejsc. Pocałunkami wyznaczając ścieżkę od jej obojczyków, do lini bioder, które później moja cudowna dziewczyna unosiła ocierając się o mnie. Chyba uwielbiam zwiększoną ochotę na seks u kobiety w ciąży.
Odsunąłem się od niej, z zamiarem odejścia, ale Sar w tym samym czasie usiadła naprzeciwko mnie.
- Słyszałeś, jedną z ważniejszych dla ciebie, zasad?- spytała zatrzymując mnie.
- Na przykład?- spytałem, gdy jej ręka jeździła po moim brzuchu, zbliżając się do klamry.
- Że kobiecie w ciąży się nie odmawia.- powiedziała z zadziornym uśmieszkiem, rozpinając i zsuwając lekko moje spodnie.
Zaśmiałem się, a już po chwili, będąc bez spodni, delikatnie popchnąłem dziewczynę na poduszki i zawisnąłem nad nią, rozkładając jej uda.
- Na życzenie, o pani.
•••
Gdy moja kobieta zdecydowała się już mnie puścić i znalazłem się na podwórku, zauważyłem coś na drzewie.
Znów nóż i znów kartka.
Trochę się nagimnastykowałem, ale zerwałem kolejną wiadomość.
Co było dziwne?
Kartka była przymocowana dosyć wysoko, co dało mi podstawę do myślenia, że ktoś siedział na drzewie w miejscu gdzie zaczynają się rozchodzić gałęzie i z tegoż miejsca wbił nóż, który był do góry nogami, oczywiście z perspektywy osoby stojącej na ziemi.
Mojej teorii dowodził też fakt, że kora była nad drapana, jakby ktoś chaotycznie chciał się dostać na wyższe partie, zapewne chroniąc się przed psem.
- Tyson!- zawołałem i w miarę głośno zagwizdałem.
Nie miałem się czego bać, bo to psisko, gdy kogoś pozna, staje się barankiem.
I o to przybiegł wielki, straszny doberman, łaszący się bym go drapał.
- No już, już. Dzień dobry. Był tu ktoś tej nocy? Szczekałeś na kogoś, bracie?- pytałem biorąc jego pysk i drapiąc za uszami.
Tyson zaszczekał i poprowadził mnie w inną część podwórka, do płotu.
- Tutaj? Niee, to Bobby tu przełaził. Hej, a co to?- spytałem sam siebie, wyciągając bardzo mały kawałek postrzępionego materiału.
W miejscu gdzie płot się rozszerza i można swobodnie przeleźć, jest też bardzo chropowata struktura i nawet lekkie otarcie powoduje fest rankę albo właśnie rozdarcie ubrania.
Wiedzą o tym Sara, Oscar, Bobby i ja.
Ale nie mógł wiedzieć o tym ten, kto przywieszał kartki.
Poświęcając jeszcze chwilę czasu, otworzyłem kopertę.
Była biała, przez jej środek przechodził jasno fioletowy pasek.
W środku była kartka, znowu z rysunkiem. Znowu z podpisem.
A jego powstaniem zajmę się za kilka godzin, rozliczając się ze swoim przyjacielem.
••••
Jest godzina 13:00
Do turnieju zostały cztery godziny. Siedzimy w domu Bobby'ego, tak jak to zostało uzgodnione.
- No dobra. Czy dostaliście coś podobnego, do tego?- spytałem wyciągając jedną z kartek.
- Spójrz tutaj.- powiedział Dutch zirytowanym głosem.
Chłopaki po kolei kładli kartki lub koperty.
Zobaczmy.
- To są włosy?- spytałem, wyciągając fiolkę z koperty rzuconej przez Dutcha.
- Czarne, nadpalone. Tej samej chwili dzwoniłem do Beth, żeby się upewnić, że nic jej nie jest.- mówił zdenerwowany.
- Ale zobaczcie, że to nie jest pukiel włosów. To raczej wygląda, zupełnie tak, jakby ktoś świadomie odciął równy kosmyk.- zauważył Bobby.
- Nie jest równy, ale to pewnie przez to nadpalenie.- mówiłem, zastanawiając się.
- Kogoś obchodzi czy to równe czy nie? Ktoś grozi mojej dziewczynie?!- przerażony Dutch, to wkurwiony Dutch.
- Wiem, Dutch. Ale spokojnie, musimy pozyskać z tego jak najwięcej informacji.- powiedziałem.
- A ty i Sara?- spytał.
- Za chwilę, bo mam ciekawe spostrzeżenie.- odparłem.
- Jimmy i Tommy, co z wami?- spytałem.
- Dostaliśmy zdjęcia, które robiliśmy w Golf'n'Staff.- zaczął Tommy.
- Zresztą zobacz.- dodał Jim, podając mi ów fotografie.
Oczy chłopaków były wyżłobione, a twarze dziewczyn wyglądały na chore, i to bardzo.
Prawdę mówiąc były to zombie w różnej fazie rozkładu.
- Uroczo.- rzuciłem z przekąsem.
- Spójrz na tył.
Obróciłem zdjęcie na jakieś napisy. Nie rozpoznawałem stylu tego pisma, ale sam fakt, że ktoś zrobił to odręcznie, już nie pozostawiał wątpliwości, że sprawca to debil.
- Gorączka krwotoczna, polio, wścieklizna, mukowiscydoza, toczeń, RZS, HIV, ALS, ataksja, celiakia, choroba crohna, denga? - czytałem po kolei.
- Choroby, na które nie ma lekarstw.- powiedział Bobby, a ja spojrzałem znów na zdjęcia Tiff i Barb.
- Ale jakie jest prawdopodobieństwo, że wasze dziewczyny nagle zachorują na tropikalną odmianę gorączki albo, że zmieni im się kod genetyczny i będą mieć znikąd mukowiscydozę.- próbował uspokoić Dutch.
- Mniej niż zero, ale chodzi tu o sam efekt budowania strachu i rozpraszania nas przed turniejem.- zauważył Jimmy.
- Właśnie. Kreese, wiemy jaki jest, ale chciałby widzieć Cobra Kai wygrane, a nas nie sprzeciwiających się. Więc nie ryzykowałby czegoś co mogłoby nas, aż tak, wytrącić z równowagi przed turniejem.- podsunął Bobby.
- Bardzo mało możliwe, że to Kreese.- powiedziałem.
- Coś tam jeszcze masz, zgadza się?- pytał Dutch.
- Po pierwsze; ktoś podkładający kartki pomylił domy Bobby'ego i Sar. To błąd, którego nie popełniłby nikt z Cobra Kai, więc od razu skreślam Kreese'a i resztę uczniów. - powiedziałem pewny siebie.
- Skąd wiesz, że pomylił?- dociekał Dutch.
- Bobby dostał to.- rzuciłem na biurko rysunek kobry pożerającej noworodka.
A jeden rzut okiem wystarczył, bym musiał na chwilę zamknąć oczy i uspokoić oddech.
Poczułem dłoń Tommy'ego na moim barku, wtedy też zauważyłem, że opieram się obiema dłońmi o biurko.
- " Uważaj od narodzin" kurwa stary, ona chyba tego nie widziała?- spytał podniesionym głosem Dutch.
- Nie. Nie wie o niczym i tak ma zostać.- powiedziałem.
- Czyli Sarah dostała kartkę dla Bobby'ego?- spytał Jimmy.
- Tak. Dzisiaj rano, wisiała na drzewie.- podałem ją Bobby'emu, pytając- Chcesz mi coś powiedzieć?
Zaciekawiona reszta, spojrzała na Bobby'ego, ale trzymał kartkę w taki sposób, że widoczne było tylko zapytanie: "Czy Lawrence ma się dowiedzieć?"
- Johnny...
- Nie chcę tego słuchać.- powiedziałem, unosząc rękę by mu przerwać. - Mam teraz większe zmartwienia i tobą zajmę się później.- powiedziałem sucho.
- No dobra, ale co jest? Co na tej kartce jest napisane?- zainteresował się Dutch.
A gdy nikt się nie śpieszył z wyjaśnieniem, podszedł do Bobby'ego odbierając mu papier.
Oglądając to, rozszerzył z szoku oczy, a potem obrócił kartkę by pokazać to, reszcie chłopakom.
To nad czym trzeba było się zastanowić to fakt, jakim cudem ktoś z zewnątrz, wiedział dokładnie, co mieli na sobie Brown i Sarah w wieczór, w którym rozpoczął się plan odejścia z Cobra Kai.
Zamknąłem oczy, ciesząc się przynajmniej z tego, że obraz mojej kobiety, przyciskanej przez mojego najlepszego przyjaciela do ściany, odegnał wizje o śmierci mojego nienarodzonego dziecka.
Następnie opowiedziałem wszystko co zauważyłem, od zdrapanej kory, po kawałek biało-niebieskiego materiału na płocie.
Nasza dalsza rozmowa była próbą zawężenia kręgu podejrzanych, co wychodziło nam chujowo.
Gdyby tak przyjąć, że sprawcą mógłby być nasz każdy wróg, który przestałby się nas bać to podejrzanym robił się każdy ze szkoły.
•••
Wróciłem do domu by spakować torbę na turniej.
Szukałem właśnie wazeliny, która normalnie była w łazience, ale oczywiście nie tym razem, i podszedłem do łóżka.
Leżała na nim znajoma koperta, a do tego ścięta róża. Aż parsknąłem na kreatywność tego kolesia.
Otworzyłem kopertę z jasnym fioletowym paskiem.
Coś mi mówił ten kolor, ale nie mogłem sobie przypomnieć co.
W kopercie był list.
Naprawdę zwykły list.
Kurcze, już myślałem, że też zasłużyłem na jakiś rysunek albo prezent. Zgniotłem tę irytującą kartkę z "życzeniami" i wrzuciłem ją do kosza, nie trafiając, ale to nieistotne; gdzie wylądował ten śmieć.
Założyłem torbę na ramię i opuściłem pokój, idąc do ogrodu, by pożegnać matkę. Nie było jej tam. Zapomniałem, że miała wizytę w salonie.
Ale moją uwagę przykuła para czarnych przeciwsłonecznych ray banów.
U kogoś już je widziałem.
No nic, zostało mi już tylko uruchomić motocykl.
Podjeżdżając pod hale, na której miały odbyć się zawody, czułem milion myśli związanych nie tylko z całym turniejem, a również z tymi groźbami i ich autorem.
Idąc znajomym korytarzem, nie bardzo wiedziałem na czym się skupić, a gdy dotarłem do szatni, w której była już reszta, poczułem ulgę.
Tradycyjnie już, Kreese zajął się wszystkimi formalnościami, po to by móc pojawić się tutaj na ostatnią chwilę przed walkami.
Zawsze tak było.
Dzięki temu przynajmniej możemy wziąć wcześniej klucz od szatni i posiedzieć w niej.
- Gdzie jest Jimmy?- spytałem, gdy nie zauważyłem jego kudłatego łba.
- Nie będzie go.- powiedział Bobby, nie patrząc na mnie.
- Dlaczego?
- Jest w szpitalu przy Tiffany.- odpowiedział Dutch.
- Co takiego?
- Ugryzł ją jakiś wilczur. Ma podejrzenie wścieklizny.- powiedział blady Tommy.
- Ja pierdole. Sądzicie, że to przypadek?— spytałem, chyba znając odpowiedź.
- Niemożliwe, stary. Najpierw ta koperta, w której pojawiła się wzmianka o wściekliźnie, a godzinę później dziewczynę Jim'a atakuje wściekły pies?
- Gdzie reszta dziewczyn?— spytałem, udając spokój.
- Jeszcze nie przyjechały. Możliwe, że zaraz tu będą.
- Żadna z waszych lasek nic nie wie o listach?
- Nie.— odpowiedzieli.
- Dobrze.
Skończyliśmy gadać i postanowiliśmy się przebrać.
Po zawiązaniu pasa, wokół bioder, ponownie się odezwałem:
- Wychodzę.— w sumie nie wiem, czy to im było niezbędne do życia.
- Gdzie leziesz?— jednak było.
- Muszę się przejść.— rzuciłem, zmęczonym głosem.
Wyszedłem na korytarz i ruszyłem nim na prawo, teraz znajdując się bliżej wyjścia z obiektu.
Zauważyłem, że w połowie przezroczyste drzwi, do jednej z gorszych szatni bez zamka, były uchylone, przez co mogłem usłyszeć dwa głosy, które chyba się kłóciły.
Przystanąłem i nasłuchiwałem, a już po chwili spośród nakładających się na siebie dźwięków, udało mi się odseparować głos laski i faceta.
Ten męski był bardziej zdenerwowany i chaotyczny, a damski próbował go uspokoić, ale prawdę mówiąc, gdyby mnie tak uspokajała jakaś laska, to dawno by już wyleciała.
- Nie rozumiesz! To moja szszczęśliwa bandana.
- To ją zostaw tutaj, nie jest ci potrzebna, a spadając ci na oczy, nie pomoże ci.
- Mhm co ty nie powiesz? W dodatku nie pamiętam gdzie posiałem okulary.
- Zgubiłeś MOJE okulary?
- No nie specjalnie przecież...
- Zrobisz coś, choć raz poprawnie, Danielu?
LaRusso?
Odbiłem się od ściany i zbliżyłem do szatni.
Tak, był w niej LaRusso.
Razem z Mills.
Kłopoty w raju?
Dziewczyna miała na sobie szary sweterek i fioletową spódniczkę.
Mimowolnie to zauważyłem, gdy obok mnie przechodziła.
Mimowolnie mi się przypomniało, że ten liliowy odcień, to ulubiony kolor Mills.
Spojrzałem na Daniela, który odpowiedział ironicznym uśmiechem.
- Powodzenia w turnieju. Nie rozpraszaj się zbytnio.- powiedział, na co ja tylko odszedłem stamtąd.
Musiałem wyjść na powietrze i to szybko.
To mi jednak zbytnio nie pomogło, gdy spotkałem na mojej drodze Kreese'a.
Prawdę mówiąc, wpadłem na jego klatę.
- Wowo, ostrożnie. Sala jest w drugą stronę, Panie Lawrence.- powiedział swoim zwykłym głosem, a mimo to zrobiło mi się od niego słabo.
- Wiem. Sensei.— odpowiedziałem jako tako.
- Nieważne. Jak się czuje Sarah?— spytał, na pozór mając to gdzieś.
- Dziś rano nie najgorzej.- odpowiedziałem, ale to pytanie trochę było niepokojące?
- Wygraj, Lawrence. Chyba chciałbyś zobaczyć swoje dziecko.- powiedział, obniżając głos i przewiercając mnie spojrzeniem.
Kurwa to było już bardziej niepokojące, nawet jak na niego.
Może jednak ma coś wspólnego z tymi listami. To możliwe?
Po czym minął mnie. Najzwyczajniej w świecie mnie minął, a ja stałem ciągle w tym samym miejscu, starając się, by nie hiperwentylować.
Aż do czasu gdy przyszedł po mnie Bobby i razem ruszyliśmy korytarzem, w stronę głównej sali.
Na której już za chwilę rozegra się moja ostatnia w życiu walka. Właśnie to mi mówiło przeczucie.
•••
Zmiana perspektywy boom bitch!
Dutch
°°°°°
- Ah kurwa, do dupy z tym wszystkim. Nie wytrzymam tutaj. Mieli zamontować więcej okien!— irytowałem się i chuj?
Byłem wkurwiony.
Chciałem tylko przytulić Beth.
Po tych zawodach biorę ją do auta i stąd spierdalam. Jak najdalej od Kreese'a tym lepiej. Może tak Hawaje?
Albo równie dobrze Polska, bo gorsze moje życie już nie będzie.
- Oddychaj bruneciku.
- Spierdalaj Tommy!
- On ma rację, uspokój się. Pomedytuj, nie wiem.- mówił Bobby.
- Wiesz co, posłuchałbym cię, ale jednak nie, Judaszu.— odparłem.
Będzie mi zdrajca rozkazywał.
- Błagam cię, to nie była...
- Twoja wina? Na miejscu Johnny'ego obiłbym ci ryj. Już byś nie żył.
- Wiem.
- Kuurwa! Nie wytrzymam. Gdzie one są?!
- Może to korki, Dutch myśl o zawodach, za chwilę wyjdziesz na matę.— przypomniał Tommy.
- Tak, za chwilę kogoś zabiję. LaRusso!
- Tak, on tam będzie też. Ciekawe czy dotrze do finałów.— zastanawiał się, ale co mnie to obchodziło.
Już mam gdzieś te zawody. Mogę je skończyć równie dobrze na miejscu rezerwowych.
- Jeśli nie dotrze, to w pre-eliminacjach napewno jest twój Tommy.— stwierdził Brown.
- Muszę się odstresować. Chodźcie, może LaRusso jeszcze jest w szatni.- powiedziałem, wychodząc z tego ciasnego pomieszczenia.
Znaleźliśmy tego dzieciaka w szatni. Stwierdziłem, że drobna, koleżeńska sprzeczka nie będzie przekreśleniem całej pracy jaką wykonał ze mną ten stary japoński szaman.
Zresztą hej, jestem gotów położyć lachą te zawody, więc to już będzie zaprzepaszczenie treningu.
Przperaszam Panie Miyagi, ale ja nie dam rady, zbyt martwię się o moją kobietę, Johnny'ego i jego bliskich.
- Patrzcie chłopaki, jednak nie stchórzył!- krzyknął Tommy, na co się zaśmiałem wraz z nim.
Przy okazji wróciłem myślami do aktualnych wydarzeń. Dzięki Tommy.
- I co, Danielle? Mamusia nie przyjedzie cię ubrać?- śmialiśmy się, dalej
- A twoją posuwano jak sukę, że tak szczekasz?
- Chodź tu, ty mały śmieciu!- rzuciłem się na niego, odpychając w bok ławkę.
Zdążyłem tylko odepchnąć go mocno na szafkę, zanim poczułem szarpnięcie w tył.
Mam nadzieję, że przynajmniej nie podniesie teraz ręki.
- Rozwiążemy to na macie.- rzucił Brown, a ja widząc jego wzrok, dałem się przekonać.
Bobby wyprowadził nas z szatni i kazał wejść na halę, a sam poszedł szukać Johnny'ego.
•••
Johnny Lawrence
°°°°
- Słuchaj, to co zrobiłem...— zaczął szatyn.
- Pogadamy o tym jeszcze.- westchnąłem- A teraz, nadal jesteśmy braćmi, wejdźmy tam i pokażmy co naprawdę oznacza Cobra Kai.- powiedziałem dla spokoju.
- Cobra Kai...- zaczął Bobby unosząc dłoń w moją stronę.
-... nie umiera.- przybiłem mu piątkę, trzymając nasze dłonie trochę dłużej.
Chcąc, nie chcąc, musiałem skupić się na zawodach. Kreese miał tutaj rację, chcę zobaczyć moje dziecko i móc się nim zająć w przyszłości.
•••
Na początku zawsze były pre-eliminacje.
To było nudne.
Brak mocnych przeciwników był nudny.
Każdy przeciwnik, który trafił na nas miał pecha.
Tak zawsze było.
Ale teraz walczyliśmy zgodnie z przykładem pana Miyagi.
I chociaż każdy z nas był zestresowany, bał się o swoją dziewczynę, bał się Kreese'a, bał się autora gróźb, ja bałem się o dziecko w brzuchu mojej kobiety, to na macie staraliśmy się zachować spokój.
Minimalna dawka spokoju i wyćwiczona latami sekwencja technicznych ruchów naprawdę wystarczyły by przechodzić dalej.
Zero nadmiernej siły.
Zero miażdżenia przeciwnika dla przyjemności.
Udało się nawet trochę uspokoić myśli, w czym pomogło skupienie podczas walki i przełączenie instynktu.
No i fakt, że żaden z nas nie dostał mocnego przeciwnika.
Teraz sędzia zarządził pół godziny przerwy, więc zeszliśmy do naszych sensei.
- Panienki się wyspały?- rzucił kąśliwie.
- W sumie to idę po kawę.- powiedział śmiało Dutch i tak po prostu polazł sobie.
No no, od dzisiaj jesteś dla mnie kimś.
- Johnny!- usłyszałem głos mojego szczęścia i odszedłem od Kreese'a.
- Udało ci się dotrzeć, skarbie!- przytuliłem ją, uśmiechając się.
- Tak. Przperaszam, że tyle to trwało, ale byłyśmy na krótko u Tiffany.
- Rozumiem. Nie martw się. Jest tu Beth?
- Na trybunach, ale podejrzewam, że pobiegła za Dutchem.— mówiła i zaśmiała się delikatnie.
Była nieświadoma tego całego syfu.
To takie cudowne.
Patrząc na nią, szczęśliwą, od razu znalazłem nowe pokłady energii.
Musiałem być teraz silny.
— A reszta?
— Suzan i Barb są na trybunach.— pokazała mi Sar.
Spojrzałem przez ramię i istotnie tak było.
Teraz całkowicie odetchnąłem z ulgą.
Może nic gorszego tego wieczoru się nie wydarzy.
Dalej gdzieś z tyłu głowy miałem słowa LaRusso, ale teraz postanowiłem je zignorować.
Będzie czas żeby się martwić.
Dlatego też, gdy zobaczyłem Kreese'a patrzącego w kierunku Sary, musiałem zareagować:
- Chodźmy, jest jeszcze dużo czasu.- powiedziałem i pociągnąłem ją w kierunku wyjścia, które było pod trybunami.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top