Noc pełna może być słodyczy...
Sarah Li
°°°°
Dokładnie jutro zaczyna się dwunasty tydzień.
Dokładnie jutro odbywa się turniej.
Dokładnie jutro nadejdzie egzamin dla moich chłopaków.
Jutro zapoczątkuje coś nowego na drodze każdego z nas.
— Co tak długo?— spytałam chłopaka, który wreszcie zajął miejsce obok, obejmując mnie.
— Musiałem pomyśleć.— powiedział zmęczony.
— Wszystko w porządku?— spytałam, odwracając się w jego stronę.
— Tak.— rzucił za szybko i bez przekonania.
— Skarbie.— czy jestem suką, że wymuszam na nim odpowiedź?
— Miyagi powiedział nam coś. Po czym, już nie wiem jak mam postąpić.— przyznał.
— Ma to związek z tym co Kreese wam zrobi.— stwierdziłam, przypominając sobie to jak rozmawiałam z Japończykiem o swoich lękach.
— Tak.— przyznał cicho.
— Johnny chcę ciebie żywego, rozumiesz? Nie obchodzi mnie zwycięzca, nie poradzę sobie z twoją stratą, słyszysz? Obiecaj mi.— mówiłam, w jednej sekundzie będąc roztrzęsioną i zapłakaną, gdy wróciły obawy.
Nie mogłam go stracić.
— Shh... Kochanie, nie płacz. Wrócę do ciebie żywy. Pamiętaj, że zrobię dla ciebie wszystko.— objął mnie mocno, leżąc tak dopóki się nie uspokoiłam.
Dopóki nie zasnęłam.
Od niewiadomego mi momentu, byłam obserwatorką wydarzeń.
Widziałam całkiem znajome mi otoczenie tłumu widzów na trybunach, równo ułożone maty, kręcących się sędziów, zawodników, nagłośnienie i oświetlenie.
Jedno mrugnięcie oczami wystarczyło bym przypatrywała się w walkę finałową, a właściwie jej koniec. Tyle, że twarze były rozmyte i nie mogłam zobaczyć kim są ci karatecy.
Czułam, że przez zawroty głowy zaraz zemdleję. Wyszłam na dwór.
Widziałam jak na parkingu stoi grupka nastolatków, otaczająca dwóch mężczyzn w centrum.
Jeden trzymał drugiego. Ten niższy się próbował wyrwać. Inni próbowali pomóc duszonemu chłopakowi. Nie widziałam twarzy i przez to podeszłam bliżej żeby zobaczyć...
moich przyjaciół.
Mojego chłopaka, którego krtań jest miażdżona przez ramię Kreese. A bark narażony na wyłamanie ze stawu, przez pozycję w jakiej Kreese go trzymał.
Biegłam do nich z prędkością światła.
Biegłam. I biegłam.
Byłam od nich o krok, nie mogąc się do nich dostać.
Moje spojrzenie stało się załzawione, gdy patrzyłam na tę scenę i nie mogłam nic zrobić.
Cały czas próbowałam dobiec, wyciągałam rękę, ale to wszystko na nic.
Mogłam tylko patrzeć w twarz Johnny'ego łapiącego ostatni dech i zamykającego te śliczne błękitne oczy. Moje własne, nie mniej przerażone, zamykały się równo z nimi.
Dopadło mnie uczucie spadania.
Opadalam w czarną otchłań, a krzyk uwiązł mi w gardle.
Aż w końcu wszystko ustało, a ja siedziałam na łóżku w ramionach blondyna, kołysana przez niego.
— Shhh... Już nic ci nie grozi.— uspokajał.
Wbrew temu co chciałam, rozpłakałam się na nowo.
Nie miałam odwagi otworzyć oczu, z obawy, że zobaczę ślady duszenia na jego szyi.
— Zły sen?— spytał.
Kiwnęłam tylko głową.
Nie miałam siły na nic więcej. Nie miałam siły ani odwagi by opowiedzieć mu o tym.
Czy ten sen był zdarzeniem z jutrzejszych... dzisiejszych właściwie, zawodów?
Co mam teraz zrobić żeby nie martwić chłopaków, ale by wiedzieli że mają uważać.
A najlepiej by nie byli obecni na turnieju albo po nim?
Moje myśli przerwał Johnny, znowu robiąc coś szokującego.
Była to ostatnia rzecz, której bym się po nim spodziewała, ale gdy tylko patrzyłam na jego postać, lekko oświetloną przez led-ówki, byłam mu strasznie za to wdzięczna.
Otóż, mój wspaniały, narwany i jak się okazuje romantyczny mężczyzna, postanowił mi zaśpiewać, żebym się uspokoiła.
Gdy zanucił pierwsze słowa "so ist es immer" w angielskiej wersji, słuchałam go jak urzeczona, uspokajając się.
(Ta piosenka jest w mediach i macie ją włączyć—Dop.Aut.)
— Już lepiej?— spytał, przerywając.
— Znacznie. Dziękuję i... przyniesiesz mi szklankę wody?
— Co tylko każesz, pani.— zaśmiał się i unikając rzuconej poduszki, wyszedł przez drzwi.
Usiadłam po turecku i ułożyłam dłonie na brzuchu. Powoli wypuszczałam wdychane powietrze, ustami.
— A ty co sądzisz, mała truskaweczko? Panikara jest z mamy?— mówiłam z lekką chrypką.
Usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi.
— Proszę, kochanie— powiedział mój mężczyzna podając mi szklankę.
Chłodny napój idealnie zadziałał na moje ściśnięte gardło, teraz mogłam rozmawiać.
— Ślicznie śpiewasz.— powiedziałam ostrożnie, wiedząc, że pewnie nie jest to czymś, czym się chwali.
— Daj spokój, zrobiłem to tylko raz. I właściwie drugi raz przy kimś, w całym swoim życiu.
— Niech zgadnę, za pierwszym razem usłyszał cię Sid?
— Mama nauczyła mnie śpiewać kiedy byłem mały i lubiła mnie słuchać, więc śpiewałem często.
"So ist es immer" to jedyna piosenka znad kołyski, którą zapamiętałem.
Później wprowadziliśmy się do Sida, który usłyszawszy tę kołysankę zaczął krzyczeć, że mama wychowuje mnie na ciotę, że to nie męskie, pytał czy jestem pedałem, a ja nawet wtedy nie wiedziałem co to znaczy. Wtedy zaśpiewałem tę piosenkę ostatni raz.
Chyba nawet Sid zakazał mi śpiewać w ogóle.— zakończył.
Przytuliłam go.
— Przepraszam. Mam czasem wrażenie, że rozdrapuje tyle starych ran.— powiedziałam smutno.
— To nie twoja wina. A z przeszłością będę musiał się jeszcze wiele razy rozliczyć, więc zacznę się przyzwyczajać?— zakończył pogodnie.
Siedzieliśmy na łóżku, w ciemności wymieniając buziaki, aż mojemu ukochanemu przypomniał się powód tej dość średniej pobudki i powiedział:
— Nie przejmuj się turniejem, kochanie. Z chłopakami zajmiemy się wszystkim.— próbował mnie pocieszyć.
— Mam takie złe przeczucia. Proszę, zróbcie co ten człowiek wam każe jeśli przez to, nie skieruje na was gniewu.
— Obiecuję, że zrobimy to co będzie najlepsze dla was.
Długo patrzyłam w jego oczy, doszukując się najmniejszego kłamstwa.
Próbując też zrozumieć czy mówiąc nas ma na myśli mnie i dziecko, czy też nas jako mnie i Beth.
Bo nie odbiorę ani jemu, ani Dutchowi chwały za to, jak wspaniałymi chłopakami są.
Wiem też, że wszystkie ich wybory mają na uwadze dobro nas wszystkich.
— Nie stracę ciebie tak jak Patricka, prawda?— spytałam pełni nadziei głosem.
— Nigdzie się nie wybieram. Wychowamy razem nasze wspaniałe dziecko.— powiedział chwytając moją dłoń w swoją.
— Tak się cieszę, że cię mam.— powiedziałam, ściskając jego rękę.
— Mogę powiedzieć to samo. A teraz spójrz, jest 2:00 w nocy i o ile nie każesz mi właśnie teraz biec na stacje po truskawki i musztardę, to mam propozycję przespania jeszcze kilku godzin.— wyszczerzył się, ciągnąc mnie z powrotem na poduszki.
Zaśmiałam się na to zdanie, ale nie miałam nic przeciwko.
Zasypiając drugi raz tej nocy, nie czułam już nic poza odprężeniem i poczuciem bezpieczeństwa, gdy czułam za swoimi plecami twardą klatkę piersiową, a spokojny oddech Johnny'ego owiał mi szyję.
•••
???
°°°
W pełni nocnej scenerii i nie oświetlonego niczym ogrodu, przemierzyłem swoje podwórko, aż znalazłem się przy płocie, który przeskoczyłem, lądując po stronie domu mojego sąsiada i jego córki.
Złożona na cztery kartka wypalała mi dziurę w kieszeni, niesamowicie ciążąc i wywołując niepokój.
Okrążyłem ogródek Oscara, by znaleźć się po stronie pokoju dziewczyny.
Gdy osiągnąłem ten cel, rzuciłem drobnym kamieniem w balkonowe okno. I powtórzyłem to kilkukrotnie, aż na zewnątrz nie wyszedł Johnny?
Okej, to nawet lepiej.
— Co ty tu robisz, Bobby?— spytał, wychodząc na taras.
— W tej chwili cieszę się, że to ciebie obudziłem. Musisz coś zobaczyć.— odpowiedziałem cicho.
Blondyn zsunął schodki i zszedł do mnie, na trawę.
— Co takiego?
— Spójrz.— powiedziałem, podając mu kartkę papieru, którą ktoś u mnie zostawił.
— Co to kurwa jest?— spytał ostro, po przyjrzeniu się.
— Nie wiem stary, chciałem się dowiedzieć czy Sar też to dostała i z racji braku kilometrowych odległości, po prostu tu przyszedłem.
— Byłem z nią cały czas, wiedziałbym, że ktoś podrzucił podobną kartkę.
— Dobra, zostaje mi zadzwonić do reszty, czy znaleźli coś takiego.— stwierdziłem, nie chcąc go rozwścieczać bardziej.
— Opowiedz mi dokładnie.— powiedział.
— Stary, spałem. Aż nagle budzi mnie trzask okna. Wiesz, że często uchylone dopycham do framugi, ale już nie przekręcam klamki i nie blokuję. No i usłyszałem jak okno się otworzyło hałaśliwie trochę, znowu do uchylnego, a we framugę wbity był nóż razem z tą kartką.
— Widziałeś kogoś? Jakiś cień chociaż.
— Nie ma szans.
— Cholera. To jest posrane.— powiedział, ciągnąc się za włosy.
— Sarah śpi, prawda? Jak się czuje?— spytałem, choć nie wiem czy z troski o przyjaciółkę, troski o dziewczynę przyjaciela, czy przez to, że wciąż coś do niej czułem.
— W miarę w porządku. Miała zły sen. To przez ten turniej, stresuje ją. Dlatego nie mówmy jej o tym.— powiedział podnosząc kartkę z tą dantejską sceną.
— Myślisz, że to Kreese? — spytałem, choć zbyt wiele opcji nie było.
— Własnoręcznie by się w to nie bawił.— stwierdził, słusznie zresztą.
— Musisz jednak przyznać, że on jak nikt inny sprawi, złamanie psychiczne. — powiedziałem.
— Oh, napewno liczy na to, że będziemy jutro jak jego marionetki, nie sprzeciwimy mu się. Właśnie to chciał uzyskać tym listem.— blondyn wysnuł teorię.
— Co jeśli to nie Kreese?— zastanawiałem się.
— Co chcesz przez to powiedzieć?— spytał skonfundowany.
Oh shit, ja to na głos?
— Jest długa lista epitetów, którymi możemy określić Kreese'a, ale nigdy nie skrzywdziłby kobiety, w dodatku noszącej dziecko.— stwierdziłem pewnie.
— Jutro, na dwie godziny przed turniejem, spotkanie u ciebie. Przekaż reszcie.— powiedział Lawrence, po przemyśleniu.
— Robi się.— powiedziałem z zamiarem odejścia, ale Johnny mnie zatrzymał.
— Hej, Bobby! Mogę to zaptrzymac?— spytał, unosząc kartkę.
— Bierz. Nie chcę na to patrzeć.— rzekłem, znikając w ciemności.
Kreese jest doprawdy rozkoszny, pomyślałem gorzko.
Jeśli nie nieuszkodliwi nas fizycznie, to zrobi wszystko by okazać wyższość i panować nad nami psychicznie.
Tylko, dlaczego wciąż myślę, że to ani Kreese, ani nikt z dojo?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top