Inny punkt widzenia
Johnny's pov
°°°
Pierwszy dzień nie zaczął się najgorzej. Właściwie mogę nawet powiedzieć, że od rana było bardzo dobrze.
Początek roku szkolnego zawsze przynosi Sidowi masę wyjazdów służbowych, przez co mam względny spokój od rana do późnego wieczora.
Brak krzyków w domu, obserwowania mnie i oceniania na każdym kroku nastroił mnie dosyć pozytywnie, tak samo jak jazda do szkoły z moimi przyjaciółmi.
Tak, ten dzień poszedł dobrze. Do czasu.
Jakoś się przetrwało nudne pierwsze lekcje. Na lunchu dosiadł się nasz nowy nabytek, próbowałem nie poświęcać temu zbyt dłużej uwagi, ale w końcu temat spadł na pierwsze wrażenia Sarah o nowej szkole, a później na próby z wychowania fizycznego, czym dziewczyna się bardzo zainteresowała. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się tego, ale z drugiej strony ona jeździ motorem tak fachowo, że już nic mnie nie zdziwi.
Nie każcie mi kolejny raz tego powtarzać.
Wyszukałem wzrokiem Ali, a siedząc z resztą Cobr przy stoliku, w centrum stołówki, miałem ułatwione zadanie.
Oczywiście siedziała razem z LaRusso. Nie rozumiem co ona takiego w nim widzi.
Zachowuje się jak jakiś dzieciak, do tego miesza się w nie swój interes i naprawdę w końcu tego bardzo pożałuje.
— Ee, degeneracie— zaczepił mnie Dutch, pstrykając mi palcami przed twarzą. — Nie zaczarujesz jej tymi ślicznymi oczami, by do ciebie wróciła.
— Mówił ci ktoś, że wspaniały z ciebie wróżbita?
— Że jestem wspaniały? Wiele dziewczyn. Wiesz, szczególnie te, które miały moje usta na myszce.
— Tak to jest, gdy rozmiar języka ma się większy niż to co masz w spodniach.— odparowałem z uśmieszkiem.
— Ty szmato.— powiedział śmiejąc się.
Okej, chamska gadka o laskach zaliczona. Pozory zrobione. Mogę dalej w spokoju myśleć.
Wiedziałem, że mam tylko rok na naprawienie tego co schrzaniłem i zrobię wszystko by to zadziałało.
Ona do mnie wróci. Wierzyłem w to, bo przecież tego naprawdę chciałem, tak? Tak musiało być. Tak zawsze było.
•••
To mógł być dobry dzień w całkowitym rozrachunku.
Ale znów musiał pokrzyżować plany, jakiś śmieć z Jersey.
Wf zaczął się świetnie.
Początkowo staliśmy sobie leniwie, kopiąc sobie niby piłkę i rozmawiając.
Zobaczyłem, wchodzące na boisko cheerleaderki i wzrokiem zacząłem szukać tej jednej twarzy.
Gdy ją znalazłem, okazało się, że rozmawia z LaRusso.
Oczywiście, bo jak inaczej.
Czemu ten irytujący robak, musiał wtargnąć w moje życie i do tego zabierać jedną z niewielu osób, które coś dla mnie znaczyły.
Czułem jak znów narasta we mnie gniew i naprawdę nie wiem co bym zrobił gdyby nie para roześmianych, szarych oczu.
Zgadza się; w tym momencie podbiegła do nas szczęśliwa Sarah oznajmiając, że zrobiła czasy do drużyny. Cieszyłem się z tego powodu, że jej się udało. Nie wiem czemu, ale jej dobry nastrój automatycznie poprawił mój humor i nie przejmowałem się już LaRusso gadającym z Ali.
Później rzuciłem wyzwanie Sar i powinienem był od razu zdać sobie sprawę, że za wszelką cenę nie będzie chciała przegrać.
Gra w piłkę z nią była czymś świetnym, poważnie nieźle się bawiliśmy i powoli ta mała przestaje mnie zaskakiwać swoimi zainteresowaniami, umiejętnościami i odzywkami.
Nie dziwiłem się też, że zaimponowała trenerowi.
Tak, próby zaczęły się całkiem nieźle.
Klasycznie podzielenie zespołów, rozgrzewka i w końcu mały mecz.
Do czasu aż znów wpada ten dzieciak z plaży i rzuca się na mojego przyjaciela.
Jaka pieprzona siła, cały czas zrównuje jego kroki z moimi?
Cóż do rzeczy. Liczy się to, że bezmyślnie zaatakował mojego kumpla.
A wiecie dlaczego?
Bo Brown chciał go ominąć, broniąc przy okazji piłki, podczas biegu na bramkę.
Nawet faulu na nim nie zrobił bo Bobby jest zbyt miły na to.
A ten narwany śmieć rzucił się na niego z pięściami, jak jakiś kretyn.
W pierwszej chwili chyba żaden z nas nie zarejestrował co tu się odkurwiło, gdy tamta dwójka wylądowała na trawie, szarpiąc się.
W końcu Dutch złapał i trzymał bruneta, a ja podałem rękę Bobby'emu.
Później trener wyrzucił LaRusso z boiska, na co ten zaczął wyzywać jak mała dziewczynka. Coś o tym, że szkoła jest do bani.
Przykre, taki mamy klimat.
•••
— Napewno nie jedziesz z nami?— spytałem blondynkę, gdy staliśmy na parkingu, przy naszych motocyklach.
— Niestety, muszę wrócić na czas do domu. Umówiłam się wyjątkowo z ojcem.— odpowiedziała.
— Cóż, dobra. Ale drugi raz tej wymówki nie użyjesz.
Nie wiedzieć czemu, byłem lekko zawiedziony, ale starałem się to za wszelką cenę ukryć.
— Dobrze wiedzieć. Narazie chłopaki.— pożegnała się, odjeżdżając.
I tak rozdzieliliśmy się z Li, która pojechała do domu, a my ruszyliśmy z piskiem opon w stronę dobrze znanego nam baru.
W końcu trzeba odpowiednio świętować awans do drużyny. No i wykorzystać resztki czasu, który jeszcze nam pozostał, zanim zaczną się codzienne treningi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top