♪ 31 ♪

Aerodynamiczny kształt samolotu przecinał powietrze jak strzała, kierując się na drugi koniec Stanów. Jasmine siedząca przy oknie wyglądała za nie, chcąc upewnić się, że aby na pewno nie spadają. Chciała dotrzeć do domu w jednym kawałku, cała i zdrowa. Paniczny lęk przed lataniem wywoływał u niej same przykre myśli oraz pisał najczarniejsze scenariusze, na jakie nie wpadliby nawet najlepsi scenarzyści. 

- Nie denerwuj się tak. - blondyn ścisnął pocieszająco jej dłoń, aby dodać otuchy, ale nie pomogło prawie w ogóle. - Obiecałem ci, że nie spadniemy, więc nie spadniemy. - dodał, przypominając jej swoje własne słowa. 

- Wiem, ale to nie takie proste. - uśmiechnęła się nerwowo, zaciskając wolną dłoń na swoich udach. Spojrzała w jego stronę, zagryzając wargę. W jego oczach odnalazła spokój, który był jej w tamtym momencie cholernie potrzebny. Zranione serce łomotało jak młotek w kowadło, ale nie posiadające dna, lazurowe tęczówki blondyna powoli sprawiały, że jej umysł uwalniał się od wszystkiego, co złe. Pocałował kącik ust brunetki, jednocześnie odwracając jej dłoń, aby móc spleść ją z swoją. - Chce, aby było już po wszystkim. - dodała, opierając głowę o jego ramię. Luke westchnął ciężko, w duchu zgadzając się z jej słowami. Ścisnął tylko jej dłoń, aby nie odpowiedzieć ciszą i zaciągnął się wiśniowym zapachem jej włosów. 

***

Tamtego dnia w Nowym Yorku było wyjątkowo wrednie. Padał deszcz, zimny wiatr przeszywał wszystkich na wskroś, a słońce ani myślało wyjrzeć zza chmur. Wbrew pozorom była to pogoda idealna pogoda na pogrzeb. Przygnębienie, smutek, żal - uczucia, o których wypowiadała się Matka Natura, przebijały się na twarzach osób zgromadzonych na cmentarzu za metropolią. Oczy Jasmine zaszły łzami, gdy tylko zobaczyła trumnę - ciemną, prawie hebanową z krwistoczerwonymi różami ułożonymi na grzbiecie dla zachowania kontrastu. Stała najbliżej niej, hierarchia więzów krwi została zachowana. Najpierw najbliższa rodzina, a dopiero później przyjaciele, znajomi, współpracownicy, czy osoby, na których Kevin McCras odcisnął piętno swoją obecnością, bytowaniem na ziemskim globie. Byli tam tylko oni, matka dziewczyny odeszła z tego świata jeszcze na długo przed ucieczką dziewczyny z domu. Ojciec jeszcze za życia zażyczył sobie, aby pochowano go razem z żoną - co Pan Bóg złączył, ludzkość nie miała prawa rozłączać, nawet po śmierci. Zaciskając dłonie na ramieniu blondyna ubranego całego na czarno, bez żadnego wyjątku walczyła wewnętrznie ze sobą. Sukienka sięgająca połowy ud, jaką miała na sobie miała prosty krój. Bez zbędnych wymysłów, czy innych takich. Tak jak ceremonia. Skromna, dla najbliższych. 

Z czasem ludzi zaczęło ubywać, deszcz wypędzał wszystkich z cmentarza, a oni odchodzili, po pożegnaniu się, czy nawet bez. Ostatnią osobą, jaka dała znać o swojej obecności była ciotka dziewczyny - Madeleine, stara panna z dwudziestką psów i paroma kotami na karku. Hemmings odprowadził ją wzrokiem, a gdy zniknęła za zakrętem, objął dziewczynę ramieniem, nie potrafiąc powiedzieć niczego sensownego. 

- Chodźmy stąd, proszę. - wychrypiała, bawiąc się nerwowo swoimi palcami. Ze zwieszoną głową, pozwoliła moknąć swoim włosom, które jakimś cudem wydostały się z wysokiego koka i których parasol Luke'a nie dał rady przykryć. Blondyn zabrał rękę z jej ramienia i podłożył pod podbródek, zmuszając tym samym, aby na niego popatrzyła. Rozmazał się jej makijaż, a łzy nadal spływały w dół po jej twarzy. Wytarł je ostrożnie kciukiem, a potem, splótł jej dłoń ze swoją. Ruszyli przed siebie, do wyjścia z cmentarza po błotnistej ścieżce, uważając aby się nie poślizgnąć. Znowu zapanowała cisza. Pozwolił jej na to, aby się zamyśliła, wiedział, że przez najbliższy czas będzie jej ciężko, ale nie miał zamiaru pozwalać smucić się jej przez dłuższy czas. Nie o to chodziło w życiu. 

***

Z hukiem zamknął drzwi, nie interesując się tym, że pewnie obudził wszystkich sąsiadów. Popchnął na nie brunetkę, wpijając się w jej usta i zdejmując z siebie marynarkę wilgotną od deszczu. Przygryzał jej wargi, uwalniając swoja drapieżną naturę. Uniósł ją na swoją wysokość, zmuszając tym samym, aby oplotła nogami jego biodra. Wplotła palce w jego włosy, mrucząc pod nosem, gdzie znajduje się sypialnia. Po odzyskaniu kluczy mieli gdzie spać oraz podziać się przez następne kilka dni. W mieszkaniu wciąż pachniało perfumami Kevina. Mieszanka piżma z czymś, czego nie potrafiła sobie przypomnieć wdarła się do jej nosa i pomieszała z ostrym zapachem perfum Luke'a, które stety, albo niestety podobały się jej bardziej. 

Wystarczyła chwila zapomnienia, smak jego ust oraz trochę alkoholu, a przestawała myśleć o bólu i cierpieniu jaki znowu zadał jej los. 

~*~

Czo ten Luke i Jasmine, czo oni wyrabiajo XDDDDD

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top