Rozdział #10

    Konie pędziły jak oszalałe. Jednak to się opłaciło. Znaleźliśmy się bowiem w lesie z którego szybko dojedziemy do pobliskiej wioski. Na ten moment jednak zaczyna się robić ciemno, a jazda nocom w tych rejonach jest nie zwykle niebezpieczna. Rozbiliśmy obóz w lesie. Konie przywiązaliśmy do drzewa, a siodła wykorzystaliśmy jako prowizoryczne poduszki i choć to bardzo nie wygodne to nie mamy innego wyjścia. Rozpaliliśmy jeszcze ogień, a Erwin znalazł coś na zapełnienie żołądka. Gdy zapadła mrok zmorzył mnie sen, tak więc położyłam się i zasnęłam.

   Obudziłam się, jak mniemam, wcześnie rano. Podniosłam się i zobaczyłam, iż Erwin siedzi przy ognisku. Wstałam i podeszłam do młodego łowcy, ten jedynie zerknął na mnie i z powrotem spojrzał na ogień. Zobaczyłam, że na stworzonym z patyków ruszcie coś się piecze, podejrzewam, że zając. Po kilkunastu minutach "posiłek" był już gotowy.

- Może to nie są jakieś luksusy, ale na zapełnienie żołądka przed podróżą wystarczy - powiedział Erwin.

   Po jedzeniu ugasiłam ogień, a przez ten czas Halen osiodłał konie. Potem wyruszyliśmy w kierunku rzeki by konie mogły się napić. Droga nam bardzo szybko minęła. Gdy dotarliśmy do celu pozwoliliśmy by nasze rumaki się napiły. Kiedy konie zaczerpnęły wody ruszyliśmy w dalszą drogę. Obraliśmy kierunek na pobliską wioskę. Przez drogę Erwin wypytywał mnie o to co odczytałam z run.

- Co było tam zapisane? No wiesz na tej tablicy - spojrzał na mnie.

- Przepowiednia - odpowiedziałam na jego pytanie.

- Jaka przepowiednia?

- Dotycząca mojej siostry - spuściłam na chwile wzrok.

- A co konkretnie tam było? - rzucił kolejnym pytaniem.

- Przepowiednia mówiła o tym co się stanie jeżeli nie zdołam uratować siostry - ponownie spojrzałam na Erwina.

- Tyle mi wystarczy. Resztę wiem od strażników - powiedział, a mnie to niezwykle zdziwiło.

   Z wrażenia zatrzymała konia, szarpiąc wodze na tyle mocno wy łeb konia odchylił się lekko w tył. Mężczyzna zawrócił rumaka i spojrzał w moją stronę.

- O co chodzi?

- To jak bardzo strażnicy Ci ufają, ot co - powiedziałam i ruszyłam na przód.

     Mój kompan ruszył za mną. Popędziliśmy konie do galopu. Jechaliśmy lasem, a do mnie co chwile dochodziły bardzo dziwne dźwięki. Mogę śmiało powiedzieć niepokojące. Po jakimś czasie dostrzegliśmy pierwsze budynki. Niedługo potem wjechaliśmy na tereny wsi, z tego co odczytałam nazywała się Kharto. Dziwna nazwa, nawet jak dla mnie, a mnie również nazywają dziwadłem przez to kim a raczej czym jestem.

     Mieszkańcy wsi patrzyli na nas w podejrzliwy sposób. Konie stępowały teraz spokojnie jeden przy drugim. Nasza obecność przerwała nawet kłótnie dwóch starców o to który, któremu wszedł na obejście. Eh... ludzie i te ich dziwne problemy. Nagle usłyszeliśmy krzyki. Przyśpieszyliśmy do kłusa i już po chwili byliśmy na miejscu z którego dochodziły krzyki. Była to nie wielka karczma, przed wejściem stała kobieta, a przed nią mężczyzna z nożem w dłoni. Wewnątrz budynku karczmy również coś się działo. Zsiadłam z konia, a Erwin mi zawtórował. Łowca na moje polecenie chwycił oba konie za wodze. Ja natomiast podeszłam bliżej kobiety przed którą stał, jak się domyślam, zbir z nożem.

- Zostaw ją - powiedziałam stanowczo.

- Bo co? - spojrzał na mnie.

- Bo pożałujesz - skrzyżowałam ręce na piersi.

- Zraz zobaczymy kto pożałuje - powiedział i uderzył kobietę z pięści przez co ta upadła na ziemię.

    Zbir zamachnął się na mnie nożem, nim jednak ostrze choćby mnie drasnęło chwyciłam draba za rękę. Próbował bronić się wolną ręką jednak na niewiele mu się to zdało. Chwyciłam go za drugą rękę, a dzięki mojej nad ludzkiej sile bez problemu wyrzuciłam go sporą odległość za siebie. Kobiecina spojrzała na mnie z niedowierzaniem, ja jednak to zignorowałam i udałam się do wnętrza karczmy.  Gdy tylko stanęłam w progu cała banda złodziei spojrzała na mnie. Westchnęłam głośno i weszłam w głąb budynku. Jeden z nich podbiegł do mnie ze świecznikiem w dłoni, odepchnęłam go na ścianę. Kolejni również atakowali, jednak jak dla mnie nie byli to wcale wymagający przeciwnicy. Jednego z nich odrzuciłam z taką siłą, iż wyleciał z karczmy i wylądował w poidle dla koni. Ci którzy pozostali w karczmie widząc mój czyn sami się wycofali i pozostawiając swoje łupy na ziemi, uciekli w popłochu z karczmy.

  Wyszłam za zewnątrz, gdzie Erwin wręcz uradowany stał i patrzył w stronę wieśniaków, którzy zebrali się przed wejściem do karczmy.

- Nie wiem jak tego dokonałaś, ale dziękuje za pomoc - powiedziała kobiecina, która wcześniej została zaatakowana przez jednego ze zbiorów.

- Mam w sobie coś co pozwala mi na takie rzeczy, nie mogę jednak zdradzić mego sekretu - spojrzałam na kobietę.

- Tak czy inaczej bardzo Ci dziękuję - powiedziała kobieta.

     Miała ona kasztanowe włosy zaplecione w warkocz, który spoczywał na jej ramieniu. Ubrana była w kolorową suknię. Na jej twarzy widniał pogodny uśmiech. Podeszłam do Erwina i odebrała od niego mego konia.

- Normalnie sama radzę sobie z takimi sukinsynami, ale nie wtedy, gdy jest ich aż tyle, a w dodatku są uzbrojeni - popatrzyła po ludziach.

- Musiałam pomóc. Nienawidzę czegoś takiego - dosiadłam konia.

- Jeszcze raz dziękuję. Zawsze będziesz tu mile widziana - uśmiechnęła się do mnie.

- Bardzo dziękuje. Chętnie przyjmę zaproszenie jednak teraz mam coś bardzo ważnego do zrobienia - wyjaśniła.

- Rozumiem - kobieta skinęła głową.

- Mam jeden interes, skoro już tak rozmawiamy - powiedział Erwin wsiadając na konia - wiesz może dobra kobieto jak stąd trafić do miasta?

- Oczywiście. Musicie jechać na północ, tam znajdziecie drogowskaz, który poprowadzi was dalej - wyjaśniła.

- Bardzo dziękujemy - Erwin skinął głową.

    Pognaliśmy konie i ruszyliśmy galopem w dalszą drogę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top