Rozdział drugi, czyli: sny bywają niebezpieczne.


       Lucy śniła. Co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Na początku zdawało jej się, że wędruje na jawie. Ocknęła się na Baker Street, oddalonej od domu dwie przecznice, która biegła równolegle do miejskiego parku. Noc była ciepła, z wałem chmur, zasłaniającym księżyc. Dopiero po chwili dziewczyna uświadomiła sobie, że ubrana jest do snu: w długą, wyciągniętą koszulkę i znoszone, ale bardzo wygodne, szare spodenki. Pisnęła przerażona, starając się dociec, jakim cudem się tu znalazła oraz dlaczego tak ubrana. Zdecydowana, zrobiła kilka kroków, by schować się w mroku, zalegającym na chodniku. Na szczęście, latarnie nie działały, a pora musiała być późna, bo domy stojące przy ulicy, były zimne i ciemne. Nagle, Lucy usłyszała warkot silnika, a zza rogu wyjechał masywny Land Rover, omiatając światłami całą ulicę. Ciemnowłosa rzuciła się w stronę wiaty przystanku autobusowego, stojącej nieopodal, ale nie zdążyła. Światła samochodu padły na nią, a Lucy zagryzła zęby, spodziewając się pisku opon, kiedy samochód zacznie hamować. W końcu widok młodej dziewczyny, ubranej w bieliznę, a do tego w środku nocy, nie należał do czegoś normalnego. Szczególnie w mieście takim jak Lake Dremoth.

Nic takiego jednak nie miało miejsca. Lucy zdezorientowana stała na chodniku, patrząc, jak samochód przejeżdża obok. „Pewnie mnie nie zauważył" - pomyślała. Coś mignęło jej na krawędzi pola widzenia. Odwróciła głową i zamarła. Wtedy uświadomiła sobie, że śni.

       Noc nie była już ciemna. Przeciwnie. Mieniła się kolorami, które przecinały mrok, niczym tęcza. Właściwie setki tęczy. Każdy z domów na ulicy świecił. Była tam czerwień, zieleń, fiolet oraz cała gama innych kolorów. Zmieniały się w szalonym tańcu, pulsując, stając się bardziej intensywne lub blaknąc. Lucy dopiero po chwili zrozumiała, że barwy to uczucia ludzi przebywających w domach. Nie miała pojęcia, skąd to wie, ale tak właśnie było. Podświadomie rozpoznawała ich znaczenie: zielony oznaczał pewność, czerwony gniew, żółty szczęście, fiolet odpowiadał za irytację. Ciemny róż był kolorem gorącej namiętności, a czarny strachu. W jednym z domów tego ostatniego było pełno. Wylewał się z okien, przesączał przez drzwi, jak mroczna rzeka, poprzetykana gdzieniegdzie rozbłyskami czerwonego.

       Przez moment Lucy miała ochotę podejść do drzwi. Zacząć w nie walić, aż ktoś otworzy. Przekonać się, co wywoływało aż takie przerażenie. Powstrzymała się jednak. Przecież śniła. A w snach nic nie jest realne. Zagryzła tylko wargi i spojrzała ponad dachy budynków. Wyraźnie widziała poświatę na tle świateł miasta. Zapragnęła wznieść się w powietrze, zobaczyć rzekę barw pochłaniającą miasto. Jej stopy oderwały się od chodnika. Przerażona krzyknęła głośno, wznosząc się coraz wyżej. Miewała sny o spadaniu, ale to było coś zupełnie przeciwnego. Lucy wznosiła się wyżej i wyżej, krzycząc, szukając pomocy. Serce waliło jej jak młotem. Próbowała szczypać się po policzkach, chcąc wyrwać się z koszmaru. Bez skutku. W końcu z całych sił nakazała sobie, by stanąć. O dziwo, udało się. Lucy wisiała kilkadziesiąt metrów nad ziemią, a pod nią rozciągało się Lake Dermoth.

  Miasto tonęło w barwach. Nawet mimo tego, że była noc, kolory wylewały się zewsząd. Ze swojego miejsca dziewczyna widziała nawet dom, w którym mieszkała. Pulsował ciemnym błękitem, lekko przechodzącym w czarny. Jej bratu musiało śnić się coś, co go przerażało i fascynowało zarazem. Nie wyczuwała samej siebie w tej powodzi barw, jakby we śnie mogła tylko obserwować innych ludzi.

      Skierował swój wzrok na szkołę, spodziewając się zobaczyć pusty, ciemny budynek. Myliła się: boisko raz za razem rozbłyskiwało czerwienią, zielenią i bielą? Tej ostatniej barwy nie potrafiła nazwać. Nie wiedziała też, z jakimi uczuciami się ona wiąże. Zaciekawiona odepchnęła się rękoma, jakby płynęła i powoli poszybowała w tamtą stronę. Jej ruchy nabrały płynności, a dopiero po chwili zrozumiała, że nie musi nic robić. Ułożyła ręce wzdłuż boków, wyprostowała nogi i skoncentrowała się na budynku.

Lot był niesamowity, upajający w swej wolności. Sprawiał, że Lucy miała ochotę krzyczeć z radości. Sen, barwy uczuć, unoszenie się w powietrzu, to wszystko otaczało dziewczynę, zabierając ją daleko od mrocznej przeszłości jej rodziny i niepokoju o brata. Zaśmiała się głośno, kiedy znalazła się nad budynkiem swojej szkoły. Cały kompleks składał się z czterech prostokątów, ustawionych do siebie w taki sposób, że centrum stanowił mały park. Dopiero z tej wysokości dziewczyna pojęła, że całość wygląda bardzo nietypowo.

       Nagle tuż przy trybunach pustego boiska znowu rozbłysły kolory: czerwień, czerń i biel. Było to jednak coś innego. Barwy nie przepływały niczym rzeka, jak to miało miejsce w całym mieście. Zamiast tego gasły i wybuchały w niemalże hipnotyczny sposób.

Lucy skoncentrowała się na murawie i opadła na nią, w końcu dotykając stopami trawy. Byłą bosa, ale nic nie poczuła. Czuła się trochę jak duch, cicha, niewidzialna dla nikogo. Nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej śniło jej się coś takiego. Z drugiej strony: wiedziała, że ludzie nie pamiętają większości swoich snów, a to oznaczało, że już wcześniej mogła mieć podobną przygodę. Postanowiła, że wykorzysta to do swoich opowieści, o ile uda jej się wszystko zapamiętać.

        Powtarzając w kółko słowa „pamiętaj o lataniu", ruszyła powoli w stronę wybuchów świateł. Kiedy znalazła się bliżej, do jej uszy dotarły dźwięki, których nie potrafiła zidentyfikować. Jakby ktoś uderzał metalem o metal?

 Czując się bezpiecznie ze swoją niewidzialnością, śmiało wyszła zza rogu, to co ujrzała, na zawsze zmieniło jej życie.

Znajdowała się na placu, który mieścił się niedaleko głównej płyty boiska. Owalny, wyłożony asfaltem, na którym ustawiono rampy i barierki. Było to popularne miejsce wśród dzieciaków ze szkoły. Lucy spodziewała się zobaczyć kilkoro z nich, bo przecież to był jej sen i tak właśnie być powinno. Myliła się.

        Zamiast znajomych twarzy zobaczyła dwoje ludzi. Jeden z nich, wysoki, ubrany na czarno chłopak z ciemnymi włosami, poruszał się z gracją po okręgu, w dłoni ściskając coś, czego dziewczyna nie rozpoznała na pierwszy rzut oka. Dopiero po chwili pojęła, że nieznajomy trzyma nóż o długim, falującym ostrzu. Drugi z nich wyglądał jak typowy nastolatek z długimi blond włosami. Nie zgadzało się tylko to, że jego oczy świeciły zielonym blaskiem, a palce kończyły się długimi, ciemnymi pazurami. Blondyn nagle rzucił się w stronę przeciwnika. Lucy ledwo mogła nadążyć za nim wzrokiem. Machnął ręką, celując w głowę chłopaka z nożem. Ten prześliznął się pod dłonią uzbrojoną w pazury, zawirował, tnąc jednocześnie. Kolory wybuchły z niego niczym błyskawice: czerń i czerwień zmieszały się ze sobą w przedziwnym tańcu. Czarnowłosy, przeturlał się, po czym wstał, przerzucając ostrze do drugiej dłoni. Lucy zauważyła, że chłopak uśmiecha się szeroko.

— Potnę cię powoli, na kawałki skurwysynu — rzucił do blondyna, który przyglądał mu się, nic nie mówiąc. Krew ciekła z rany na jego boku, plamiąc koszulkę. Jego aura składała się z fal bieli, które ulatywały z niego niczym dym.

Nagle oczy ciemnowłosego spoczęły na Lucy, która zamarła, czując się jak zwierze wpatrzone w światła nadjeżdżającego samochodu. W spojrzeniu chłopaka widać było błysk zaskoczenia, który przerodził się w pewność. Rozpoznał ją. Dziewczyna oparła się plecami o ścianę, czując mrowienie na skórze. Coś w tych jego oczach... blondyn podążył spojrzeniem za ciemnowłosym. Jego twarz zastygła w wyrazie zaskoczenia, a potem uśmiechnął się dziko, prezentując garnitur ostrych, drobnych zębów.

Lucy wrzasnęła, gdy rzucił się w jej kierunku.

To tylko sen! Zdążyła pomyśleć dziewczyna, widząc, jak stwór unosi dłoń z pazurami do ciosu. Lucy zasłoniła głowę dłońmi, zamykając oczy. Ktoś złapał ją za ramię i odepchnął mocno. Pazury stwora przeorały ścianę, zostawiając głębokie ślady, poderwała głowę, próbując skupić wzrok. Ciemnowłosy blokował blondyna jedną ręką, drugą próbując wbić nóż w bok przeciwnika. Szamotali się przez chwilę aż nagle, nożownik gwałtownie naparł ręką z nożem na nadgarstek trzymającego go blondyna, przyciągając go do siebie. Był wyższy, wykorzystał to i uderzył czołem w twarz zielonookiego. Krew buchnęła z pękniętego nosa, a blondyn zatoczył się do tyłu. Ciemnowłosy nie dał mu odpocząć. Dopadł do niego, zbijając wolną ręką cios pazurami, po czym niewyobrażalnie szybko wbił ostrze w szyję blondyna, zaraz potem przekręcił nóż w ranie, wyszarpnął, obrócił się na pięcie i trzasnął stwora łokciem w bok głowy. Blondyn upadł na zimny beton jak ścięte drzewo i znieruchomiał.

Krew lała się z jego ran, plamiąc wszystko wokoło. Lucy wstrząśnięta patrzyła, jak z ciemnowłosego bucha czerwień, która falą unosiła się nad nim niczym chmura. Nożownik spojrzał na dziewczynę, uśmiechnął się dziko i rzekł:

— Czyli to Ciebie szukają. Nie sądziłem, że spotkam jeszcze kiedyś „Zwiadowcę", szczególnie tutaj, ale trudno. Mówiąc krótko: masz przejebane dziewczyno. Nie przeżyjesz do następnego wschodu słońca, chyba że pójdziesz ze mną — powiedział, podchodząc bliżej — Ja tam się cieszę, przynajmniej jesteś ładna — dodał, wymownie zatrzymując wzrok na ciele Lucy.

— Nie wiem, kim jesteś, ale właśnie zabiłeś tego chłopaka... Nigdzie z tobą nie pójdę popaprańcu.

— Lucy nie miała pojęcia, skąd wzięła się w niej ta odwaga, ale myśl, że miałaby iść gdzieś z tym mordercą, sprawiała, że jeszcze bardziej chciała się obudzić. Uniosła głowę do góry i skoncentrowała się na zachmurzonym niebie. Pragnęła uciec od tego koszmaru jak najdalej. Ciemnowłosy nagle ruszył w jej stronę, próbując ją złapać. Dziewczyna krzyknęła i wzniosła się  ku niebu.

— Jesteś głupia! Znajdą cię, a bez mojej pomocy zginiesz — wrzasnął chłopak. Lucy spojrzała na jego oddalającą się sylwetkę i pokazała mu środkowy palec. Nagle poczuła, jak coś szarpnęło potężnie jej ciałem. Zdezorientowana straciła koncentrację i zaczęła spadać. Krzyknęła, wyciągając przed siebie ręce. Wszystko spowiła ciemność.

Lucy poczuła tępy ból. Po chwili otworzyła oczy. Znajdował się w swoim pokoju, a słońce wpadało wraz z ciepłym podmuchem, przez uchylone okno. Dziewczyna usiadła powoli, przecierając palcami oczy „To był tylko sen – pomyślała". Po chwili zaczęła chichotać, przypominając sobie minę nożownika. Był niesamowicie wściekły, a do tego nic nie mógł na to poradzić. Wstała z podłogi i spojrzała na zegarek, dochodziła siódma rano. Czas było zbierać się do szkoły.

        Była prawie siódma, do pożaru zostało trzydzieści pięć godzin.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top