Rozdział #4
Stałam i patrzyłam na chłopaka, na którego twarzy widniał lekki uśmiech. Nagle chłopak wystawił rękę.
- William - przedstawił się na co ja złapałam jego dłoń i lekko ją uścisnęłam
- Riley - puściłam jego dłoń i spojrzałam na tatę
- No dobra. Myślę że są państwo zmęczeni po podróży - powiedział tata - Riley tam są przygotowane klucze do pięciu pokoi - blondyn wskazał ladę, na której leżały wspomniane przez niego klucze - sam bym się zajął naszymi gośćmi, ale mam za dużo pracy. No dobrze - odwrócił się do gości - moja córka się państwem jak na razie zajmie, a ja później do was zajrzę - poinformował i poszedł
Wzruszyłam ramionami, podeszłam do lady i chwyciłam za leżące na niej klucze od pokoi. Sprawdziłam numerki od pokoi i spojrzałam na grupę. Wszyscy chwycili już swoje bagaże, a ja czekałam tylko, aż wszyscy upewnią się, że niczego nie zapomnieli. Potem ruszyliśmy w kierunku pokoi. W chwilę potem znaleźliśmy się przed pierwszym z pokoi. Był to pokój dla państwa Thomson. Kolejny był przeznaczony dla pani Shelley, a dwa ostatnie dla córki Thomsonów i syna pani Shelley. Jeszcze tylko poinformowałam gości co i jak, a potem poszłam dalej wykonywać swoje obowiązki.
Poszłam do swojego pokoju, gdzie przebrałam się w jakieś ubrania robocze, a potem ruszyłam do zagrody ze zwierzętami. Kilka minut później byłam na miejscu, nim jednak weszłam do zagrody wstąpiłam do szopy, z której zgarnęłam kilka potrzebnych mi rzeczy. Złapałam wszystko co było mi przydatne i opuściłam wnętrze szopy. Weszłam do zagrody i rozejrzałam się po niej. Na zewnątrz budki znajdowały się koza i lama, oślica zapewne była za leniwa by wyjść. Odstawiłam wiadro z kilkoma potrzebnymi mi gratami i weszłam do chatynki zwierzaków, gdzie zastałam poszukiwaną przeze mnie oślicę. Jak zwykle jej średniej długości futro było całe posklejane. Eh... no to trochę tu sobie posiedzę. Nie ma co. Podeszłam do klaczy i chwyciłam ją za obrożę, którą ma zwykle założoną, i wyprowadziłam ją z chatki. Podeszłam z nią do płotu przy którym stało pozostawione przeze mnie wiadro. Wydobyłam z niego prowizoryczny uwiąz po czym przypięłam go do obroży osła, którego potem przywiązałam do płotu. Następnie z wiadra wydobyłam metalową szczotkę, którą zaczęłam rozczesywać kołtuny w sierści oślicy.
Nie wiem ile to trwało, ale z pewnością długo. Osioł wyglądał lepiej w przeciwieństwie do mnie. Byłam cała brudna, o bolącej ręce nie wspomnę. Właśnie opierałam się o klacz, gdy usłyszałam dziwaczny dźwięk i nie zaprzeczam, że się przestraszyłam. Spojrzałam w stronę płotu, o który opierał się młody Shelley.
- Masz ambitną pracę muszę przyznać - powiedział złośliwie
- Pff. Ja przynajmniej coś robię, a nie jak, co po niektórzy, zbijam bąki na wakacjach. - Przewróciłam oczami.
- Wiesz. Nie znamy się na tyle byś wiedziała czym zajmuję się na co dzień - powiedział na co ja prychnęłam rozbawiona
- Nie wyglądasz na kogoś, kto dużo pracuje lub coś w tym stylu - powiedziałam i uśmiechnęłam się złośliwie
Chłopaczyna chciał coś powiedzieć, ale jakby to ująć... lama podeszła do płotu i go opluła, właściwie to trafiła obok, ale to wystarczyło by koleżka odskoczył od płotu jak poparzony.
- Lord nie lubi obcych - powiedziałam złośliwie
Młody Shelley jedynie prychnął i poszedł. Eh... nie ma to jak lama na natręta.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top