Rozdział #11
William wpatrywał się we mnie do momentu, w którym jego kuzynka nie odchrząknęła, przyciągając tym uwagę chłopaka. Abigail uniosła brew rozbawiona, widząc reakcje Willa. Ja natomiast zaskoczyłam samą siebie tym, iż przez dłuższy czas nie byłam w stanie oderwać wzroku od Shelley'a.
- Jeśli chcecie zostać sami to wystarczyło powiedzieć. - Rzuciła rozbawiona Abby, na co Will posłał jej mordercze spojrzenie, to sprawiło, że dziewczyna roześmiała się głośno.
- Ta, to może... Pójdziemy dalej. Co wy na to?
- Jestem za. - Mruknął William, podnosząc się.
Abigail jedynie popatrzyła na nas nadal rozbawiona, by następnie chwycić mój worek i zarzucić go sobie na plecy. Mimo, iż znałyśmy się krótko zdążyłyśmy się bardzo polubić. Odczekała chwilę, po czym ruszyłam w głąb lasu, dwójka nastolatków oczywiście podążyła za mną. Szliśmy tak przez prawie czterdzieści minut, sama w zasadzie nie wiedziałam do końca, gdzie i po co zmierzam, lecz mimo to szłam dalej przedzierając się przez leśną gęstwinę. Nie wiedziałam też dlaczego przez całą drogę miałam wrażenie, jakby coś przyciągało mnie do miejsca, w kierunku którego teraz szłam, cokolwiek to było.
- Dokąd właściwe idziemy? - Zapytała nagle idąca po mojej lewej dziewczyna.
- Zobaczysz. - Odpowiedziałam wymijająco, żeby nie zdradzić, iż sama nie miałam pojęcia dokąd ich prowadzę.
Po jakimś czasie na horyzoncie zaczęły malować się zarysy czegoś, co dawniej można było określić domem, a nawet dworkiem, kiedy tylko kolejne kilka minut później doszliśmy na miejsce naszym oczom ukazały się pokaźne ruiny dworku. Abby popatrzyła na to, co zostało z budynku, ze sporym zainteresowaniem, czego, mówiąc szczerze, się po niej nie spodziewałam. Przez głowę by mi nie przeszło, że ktoś taki jak ona może zainteresować się stertą gruzu i resztką ścian.
- Musiało się to nieźle fajczyć. - Powiedział William, podchodząc bliżej ruin.
- Skąd ten wniosek?
- Belki nośne, a raczej to, co z nich zostało, są całe zwęglone, natomiast cegły osmolone. - Odrzekł chłopak, przy okazji pokazując to, co służyło za odpowiedź.
Omiotłam cały teren wzrokiem, lecz nie zarejestrowałam niczego interesującego. Szybko się okazało, iż Thompson miała więcej szczęścia. Dziewczyna patrząc pod nogi przesuwała kolejne liście, resztki ścian i gałęzie, dzięki czemu odsłoniła w końcu wydeptaną tam ścieżkę. Dumna z siebie spojrzała na mnie i Williama.
- Idziemy? - Zapytała, na co mój wzrok powędrował na bruneta, chłopak dostrzegając to skinął głową.
- Idziemy.
Ruszyliśmy ścieżką, która prowadziła nas coraz dalej od zgliszczy posiadłości, z początku sądziłam, iż będzie ona prowadzić do czegoś w rodzaju ogrodu, lecz szybko się okazało jak bardzo się pomyliłam. Pokonywaliśmy kolejne metry, a ścieżynka, która w pewnym momencie zmieniła się w brukowaną drogę, prowadziła nas nadal w głąb lasu. Po, najpewniej, kilkudziesięciu minutach marszu stanęliśmy nad brzegiem czegoś w rodzaju bagna. Gdy tylko spojrzałam w dół nogi wmurowało mi w podłoże, przede mną bowiem wykonany z wąskich desek widniał most, dokładnie taki sam, jak w moim śnie. Z transu wyrwał mnie Will, który podszedł bliżej i również rzucił okiem na mostek.
- Dalej nie idziemy - zakomenderował chłopak. - ktokolwiek zrobił tą kładkę musiał być niezłym desperatem.
Jakby z chęci potwierdzenia swoich słów Shelley podszedł bliżej mostku i nacisnął palcami jednej stopy pierwszą deskę, która, o zgrozo, zatrzeszczała, aby potem połamać się w miejscu, gdzie ciężar był największy i runąć w dół w ciemne odmęty bagna. Nie trudno było sobie wyobrazić siebie na miejscu feralnej deseczki, a posłużyło to idealnie jako argument przeciwko temu, by próbować pokonać drewnianą konstrukcje. W tamtym momencie też przypomniało mi się pnącze z mojego snu, które być może miało symbolizować upadek z kładki wprost do bagna, z którego raczej już nigdy bym nie wyszła. Wspólnie całą trójką zadecydowaliśmy, iż wrócimy do pensjonatu, gdzie powiemy mojemu tacie o tym miejscu, tak aby podjął odpowiednie kroki w kierunku zapobiegnięcia czyjegoś ewentualnego wypadku, gdyby podczas samotnych wędrówek trafił na to dziwne miejsce. Ruszyliśmy więc w drogę powrotną, która zajęła nam, jak się po powrocie okazało, prawie dwie godziny.
- Gdzie wyście byli? Nie było was prawie pięć godzin. - Burczała matka Abby, Elise, którą po chwili spróbował uspokoić jej mąż, mówiąc, iż pewnie trafiliśmy na jakieś fajne miejsce i urządziliśmy sobie tam piknik.
Kobieta nawarczała na męża, ten jednak pozostawał niewzruszony, a gdy tylko jego żona skupiła całą swoją uwagę na nim pokazał nam dyskretnie abyśmy się stamtąd zabierali, póki nie przypominała sobie o naszej obecności. Skorzystaliśmy z okazji i ulotniliśmy się najprędzej jak tylko zdołaliśmy. Od razu skierowaliśmy kroki do biura Hugh. Ojca zastałam jednak przed wejściem do biura, jak rozmawia z jednym z pracowników, gdy tylko podeszliśmy bliżej jego wzrok powędrował na nas.
- No proszę, są i nasze zguby. - Mruknął rozbawiony.
- Jeśli mama podniosła alarm w całym przybytku to przepraszam. - Wysapała speszona Abigail.
- Nic nie szkodzi.
- Tato - rzuciłam szybko, na co wzrok mężczyzny powędrował na mnie. - mamy do ciebie naprawdę ważną sprawę.
- Jaką?
Zerknęłam na Williama i Abigail, po czym wspólnymi siłami zaczęliśmy opowiadać właścicielowi pensjonatu o naszym znalezisku. W miarę tego, jak dużo już powiedzieliśmy wyraz twarzy mojego ojca stawał się coraz bardziej nieczytelny. W końcu, gdy dobrnęliśmy do końca tata patrzył na nas wzrokiem tak pustym, że miałam ochotę się skulić i wycofać.
- Wieczorem wezmę kilku pracowników i rozstawimy wokół bagna siatkę leśną, później pomyślę nad permanentnym rozwiązaniem. - Wymruczał tata i po prostu wyszedł.
Patrzyłam w ślad za nim osłupiała. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie.
- Nie chce nic mówić, ale sądząc po jego reakcji chyba o czymś Ci nie mówi. - Rzekł William, na co zerknęłam na niego.
W zasadzie nie musiał tego mówić głośno, sama chwilę prędzej doszłam do takiego wniosku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top